Motyl na bagnetach - o Małaczewskim.doc

(57 KB) Pobierz

Motyl na bagnetach

Eugeniusz Małaczewski wiosną chciał zobaczyć nie wiosnę, lecz Polskę.

Eugeniusz Małaczewski podczas służby w WP

Eugeniusz Małaczewski podczas służby w WP

 

 

1.

W niedzielę 23 listopada na zakopiańskim cmentarzu komunalnym biskup polowy WP Tadeusz Płoski poświęcił odnowiony nagrobek na mogile Eugeniusza Małaczewskiego. Stary znajdował się w opłakanym stanie i za kilka lat pewnie nikt by już nie potrafił wskazać miejsca spoczynku legendarnego pisarza. Legendarnego i właściwie nieznanego.

Biskupowi Płoskiemu i wiceprzewodniczącemu Rady Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa Stanisławowi Mikke towarzyszyła kompania honorowa WP i kilkanaście osób. Niewiele w porównaniu z tłumem, który odprowadzał trumnę Małaczewskiego w kwietniu roku 1922. Sporo, gdy zważyć, jak usilnie próbowano wykreślić jego pisarstwo z naszej pamięci.

2.

Dzień wcześniej w zakopiańskim hotelu Stamary odbyła się promocja „Utworów zebranych” Małaczewskiego wydanych przez oficynę LTW. Krzysztof Polechoński wykonał świetną robotę: zgromadził w jednym tomie w zasadzie wszystko, co Małaczewski zdążył w ciągu swego krótkiego żywota napisać. Są tu więc opowiadania ze sławnego „Konia na wzgórzu” oraz wiersze z książeczki „Pod lazurową strzechą”. Są rzeczy rozproszone dotąd w prasie, na przykład historyczny poemat dramatyczny „Wigilia”, pisana w czasie wojny polsko-bolszewickiej publicystyka czy znalezisko najciekawsze: znakomite nowele wojenne „Trzynasty pocisk” oraz „Miłosierdzie ziemi”, autobiograficzna powiastka filozoficzna o „Niesamowitej gęsi” czy napoleońskie „Westchnienie Cesarza”.

Powstał w ten sposób tom sporych rozmiarów. Pozwala zapoznać się z całością dorobku Małaczewskiego i zastanowić się nad jego legendą. Właściwie dwiema legendami. Pierwsza chciała w nim widzieć tragicznie niespełnionego następcę Sienkiewicza i Żeromskiego, a nawet najmłodszego i zarazem ostatniego wieszcza. Druga legenda, czarna, wyrzucała Małaczewskiego z literatury polskiej jako pisarza reakcyjnego, ukazującego rewolucję w sposób wypaczony, od strony interesów burżuazyjno-obszarniczych, jak pisał w roku 1953 Ryszard Matuszewski. W Polsce Ludowej książki Małaczewskiego wycofywano więc z bibliotek a cenzura nie zezwalała na przedruk jego utworów. Komuniści byli tu bardziej bezwzględni od hitlerowców, którzy wprawdzie umieścili Małaczewskiego na indeksie, ale zdarzyło im się – w okresie sprawy katyńskiej – przedrukować w „Nowym Kurierze Warszawskim” opowiadanie „Koń na wzgórzu”. Pewnie jako antykomunistyczne.

W PRL wiódł Małaczewski żywot utajony. W socrealistycznym reportażu Witolda Zalewskiego „Traktory zdobędą wiosnę” znalazł się rozdziałek, który jakby samym tytułem – „Traktor na wzgórzu” – obwieszczał triumf nowego nad Małaczewskim. Z drugiej strony kilkakrotnie powoływał się na autora „Konia...” kardynał Wyszyński. Jeden z wyborów swoich kazań Prymas Tysiąclecia zatytułował za Małaczewskim: „Idzie nowych ludzi plemię…”. Niemniej jednak o pisarzu zapominano, czego nie zmieniły nieliczne podziemne edycje jego prozy (pierwsza ukazała się w roku 1980) czy legalne już wydania „Konia na wzgórzu” w III RP.

3.

Cóż było tak groźnego w kimś, kto zmarł na progu lat 20. XX stulecia, mając ledwie 25 lat? Z punktu widzenia hitlerowców i bolszewików chyba wszystko! Tak biografia, jak i twórczość Małaczewskiego były przecież apologią wartości, z którymi okupantom Polski nigdy nie było po drodze i które stawiały ich „modernizacyjnym” wysiłkom zaciekły wręcz opór. Kluczową z tych wartości była Polska, którą pisarz był w dobrym tego słowa znaczeniu opętany. Jego dramatyczna, żołnierska biografia była przy tym symboliczna dla całej generacji Polaków urodzonych, jak on, w połowie lat 90. XIX stulecia. Wkraczali oni w dorosłość w okopach I wojny, poznawali jej okropieństwa, ale też doświadczali dumy z odzyskanej za cenę własnej krwi niepodległości. Było to pokolenie porażone śmiercią, ale i zachwytem, jaki budził w niej widok zmartwychwstającej Polski.

Małaczewski znakomicie wyraził oba te skrajne doświadczenia swego pokolenia. Uczynił to jako jeden z pierwszych. Zwłaszcza w opowiadaniach, w których umiał w niezwykły sposób łączyć komizm z tragizmem, trywialność z patosem. Miodowy miesiąc na Ukrainie zaczyna się sceną okrutnego mordu na polskich ułanach, ale po chwili ton martyrologiczny ustępuje komicznemu i słyszymy humorystyczną apologię żołnierskiej siły. Był przy tym Małaczewski przenikliwym analitykiem doświadczenia wojennego. Do dzisiaj wstrząsającym oskarżeniem wojny pozostaje obraz odartego żywcem ze skóry, ohydnego i budzącego współczucie perszerona z „Konia na wzgórzu”. To umęczone zwierzę jest równocześnie swoistym lustrem, w którym przegląda się okaleczony duchowo narrator, ofiara wojny, „padło, ohydne, na pół żywe”. O wojnie jako „rzezi planowej” czytamy też we wspomnianym „Trzynastym pocisku”, kilku wierszach.

W jednym z najlepszych szkiców poświęconych prozie Małaczewskiego Adam Grzymała-Siedlecki pisał: „To jakby młody Żeromski dodany do młodego Sienkiewicza.” W „Koniu...” współdźwięczą cztery struny: publicystyki, humoru, tragizmu i mistyki. W pierwszych opowiadaniach tomu najsilniej brzmi jasna, radosna nuta humoru, w ostatnich – ciemne nuty tragizmu i mistyki. Podobnie układało się życie Małaczewskiego, podobnie rozegrały się biografie jego rówieśników. Wszystkie wspomniane nuty obecne są w całej twórczości Małaczewskiego, wygrywając pean na cześć polskości, która jawi się tutaj jako źródło życiowej tężyzny, ale też jako poetycka wizja, porównywana do niesionego na bagnetach cudownego motyla. Nie, dla Małaczewskiego Polska nie była odzyskanym śmietnikiem. Była czymś znacznie więcej i o to więcej pisarz apeluje do sumień czytelników. W opowiadaniu „Gdzie ostatnia świeci szubienica” krakowscy studenci, bracia Zwadowie, skazani na śmierć przez lokalną czerezwyczajkę, krzepią się myślą, iż w zrodzonej z ich krwi Polsce nie znajdzie się nikt, kto by wyciągał ręce do ich katów, „po ich dłoń, lepką od naszej krwi”. W zakończeniu „Konia na wzgórzu” Małaczewski wyraża nadzieję, iż w Polsce „powstaje plemię nowych ludzi, jakich jeszcze nie widziano – w nadziei zakonspirowanych, legitymujących się wiarą, zbrojnych miłością”.

Poruszenie, jakie wywołał „Koń na wzgórzu”, było powszechne. Niezwykły list do Małaczewskiego skierował Stefan Żeromski:

„Co ja przeżyłem w fantazji, pisząc »Popioły«, to Pan przecierpiał kościami, żebrami, przeleżał w kryminałach i bił się nie tylko na kartach książki, lecz na rzeczywistym polu. To różnica. Toż jaki ja tam prekursor. Chudziak sobie jestem i prostak. Może tę tylko mam zasługę, że przeczuwałem to pokolenie rycerskie, do którego Pan należy, gdy inni nic nie tylko nie przeczuwali, ale nawet nie czuli”.

Rezonans, jaki budziło pisarstwo Małaczewskiego, brał się i stąd, iż było ono potwierdzone jego awanturniczą i tragiczną zarazem biografią. Szlak bojowy Małaczewskiego był zdumiewający. Służył najpierw w armii rosyjskiej, a po rewolucji bolszewickiej wstąpił do Korpusu gen. Dowbór-Muśnickiego. Po rozbrojeniu korpusu przedzierał się ku wojskom alianckim nad Morzem Białym. W czasie brawurowej wędrówki był kilkakrotnie aresztowany, a nawet skazany na rozstrzelanie. Gdy dotarł do opanowanego przez bolszewików Archangielska, wiódł żywot włóczęgi, wróżbity, a nawet znachora! Potem brał udział w zwycięskim przejęciu miasta przez polskich żołnierzy. Jako murmańczyk walczył w okolicach Dźwiny Północnej. Potem była jeszcze służba we Francji w armii gen. Hallera i udział w wojnie z bolszewikami…

Być może o Małaczewskim myślał więc Jarosław Iwaszkiewicz, gdy w sławnych „Pannach z Wilka” wpisywał do życiorysu Wiktora Rubena pobyt na Murmanie oraz udział w wyprawie kijowskiej? Zresztą Małaczewskiego czasem porównywano z Iwaszkiewiczem. Byli przecież niemal rówieśnikami, pochodzili z Ukrainy, którą znakomicie opiewali w swoich opowiadaniach i wierszach. Ortwin widział w obu ostatnich synów Ukrainy w literaturze polskiej. Ale od Iwaszkiewicza, jak i reszty skamandrytów sporo też Małaczewskiego różniło. Na pewno nie miał takich talentów poetyckich – jego wiersze brzmią często jak słaba powtórka liryki młodopolskiej czy nawet romantycznej. Ale są wśród nich utwory doskonałe, jak choćby liryk zaczynający się od słów „Po naszym życiu, unurzanym w bajorach błota, w rzekach krwi…”. Inaczej niż skamandryci Małaczewski nie zrzucał płaszcza Konrada, wiosną chciał zobaczyć nie wiosnę, lecz Polskę. Był mesjanistą, pilnym czytelnikiem Hoene-Wrońskiego! Wierzył w szczególne powołanie Polski i stąd brały się jego maksymalistyczne wymagania wobec rodaków. To z kolei łączyło się z mistyczną, z ducha franciszkańską religijnością pisarza. Śmiertelnie chory na gruźlicę pisał tuż przed śmiercią: „[...] coraz pewniej dochodzę do przekonania, do niewzruszonego przeświadczenia, że tylko poznanie nauki chrześcijańskiej (ale tej, której Kościół katolicki poucza) jest generalnym lekiem na wszystkie nasze smutki, rozpacze, dolegliwości”.

Niewzruszony katolicyzm Małaczewskiego, jego mesjanizm z pewnością będą kłopotliwe przynajmniej dla części jego dzisiejszych czytelników. Jeszcze większy kłopot sprawia jego krytyczny stosunek wobec Żydów. Autor „Konia na wzgórzu” widział w rewolucji bolszewickiej katastrofę, dzieło Wielkiego Chama, obciążał za jej wybuch rosyjską inteligencję, a Rosję Sowiecką opisywał jako „państwo ponurej anegdoty”. Ale równie mocno za wybuch rewolucji winił Żydów. Rzadziej w opowiadaniach, bardziej w publicystyce z burzliwego roku 1920. Może ta ostatnia data jakoś tłumaczy antysemityzm Małaczewskiego? Takie widzenie rewolucji nie było wówczas wyjątkiem. Wystarczy jego świadectwo porównać choćby z „Pożogą” Kossak-Szczuckiej. Może dlatego wtedy nie zwracano na nie większej uwagi. Dzisiaj te wydobyte z zapomnienia fragmenty bulwersują, kładą się cieniem na legendzie pisarza. Nie niweczą jej przecież. Bez wahania przepisuję słowa, jakimi żegnano autora „Miłosierdzia ziemi” na łamach „Skamandra”:

„To, co zostało z pisarstwa Eugeniusza Małaczewskiego – wszystko prawie skrojone doskonałą miarą talentu i umiejętności, wszystko dyszące świętą wewnętrzną walką, naprawdę karta w literaturze – jakże jednak mało, jak ułomnie mówi o zmarłym – zmierzone z tym, co obiecywały jego duchowe bogactwo i piękno, jego przedziwna wola doskonalenia się, jego prawdziwe w literaturze żołnierstwo”.

 

            Eugeniusz Małaczewski jedno ze swych opowiadań zaczyna opisem „południa lipcowego jaśniejącego okrąg na spieczonym stepie”. Jedzie stłoczony na dachu pociągu wśród rosyjskich towarzyszy, którzy „śpiewali pieśni rosyjskie, przepaściste i bezpłodne w swym smętku okrutnym jak step, który jest w dzień miedziany od słońca, a w nocy upiornie srebrny od księżyca”. Pociąg mija Wołgę a on wyznaje, że męczy go „nuda najrozpaczliwsza, jakiej kiedykolwiek doznałem!” Step, upał i nuda. Wówczas następuje zdarzenie, którego nastrój oddaje Magaczewski przywołując określenie: „oaza przerażenia na pustyni martwej nudy”.

            Jedna z towarzyszek podróży zaczęła krzyczeć, że ją okradziono. Na dachu zaczęło się zamieszanie. Pobieżna rewizja ubrań i bagaży wszystkich siedzących obok niej nie przyniosła rezultatu. Prowadzący śledztwo zmienili taktykę: zapytali kobietę, na kogo rzuciłaby podejrzenie. Odpowiedziała bez wahania, że na chłopca siedzącego obok niej. („Był to miły chłopaczek, na wpół dziecko jeszcze, różowy, schludny i wesoły; przygrywał nam na organkach, naśladował uniwersalnie lokomotywę odjeżdżającą ze stacji i cieszył się jazdą na dachu jak osobliwą przygodą; świat był dlań jedną wielką, nowiuteńką zabawką i tej zabawki miał pełno w szarych oczach, patrzących w ludzkie źrenice prosto i z zaufaniem serdecznym”). Chłopiec zaprzeczał, ale kobieta uparła się, że to na pewno on. Któryś z sąsiadów dorzucił, że widział go upuszczającego coś z wagonu na ziemię. „ - Pod koła go wrzućcie, pod koła! – ryczała kupa ludzi dorosłych, ciągnąc przerażone dziecko ku śmierci”. Potężny czerwonoarmista złapał chłopca w swoje ręce. „Kupa dorosłych mężczyzn i kobieta przypatrywali się w zaciekłym skupieniu temu, co się działo, aż rozległ się mokry chrzęst kości i ścięgien, łamanych i rozrywanych w człowieku żywym… Wtedy zepchnięto nogami bezwładne ciało chłopięce z dachu pod koła pociągu…”.

              Nie minęło kilka chwil, gdy kobieta znów podniosła hałas: „Cóż ja najlepszego zrobiłam, nieszczęsna!... Pieniądze się znalazły”. Okazało się, że portmonetka przez dziurę w kieszeni obsunęła się pod podszewkę. Chwilę potem kobieta „darła się w głębi struchlałych wnętrzności potwornym wrzaskiem, niby kobieta, która rodzi”, lecz jej krzyk przerwany został przez chrzęst łamanego karku. Czerwonoarmista ponownie zepchnął bezwładne ciało pod koła pociągu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin