D298. Davis Suzannah - Ożenisz sie ze mna.rtf

(320 KB) Pobierz

 

Suzannah Davis

 

Ożenisz się ze mną?

 

 

 

SCAN
dalous


Rozdział 1

 

Parkując samochód przy Angels Landing, Sarah Ann Dempsey trzęsła się niczym dusza stojąca przed wrotami piekieł.

Wilgotny prąd powietrza znad zatoki Paradise, egzotyczny i pachnący, nie uśmierzył upału panującego na Florydzie. Choć był dopiero maj, wybrzeże między Tampa a Fort Myers buchało żarem, a małe miasteczko Lostman’s Island nie stanowiło wyjątku. Między piersiami Sarah Ann, pod kolorowym bawełnianym podkoszulkiem, ściekał pot. Zacisnęła wilgotne dłonie na kierownicy wysłużonego pikapa, żeby uspokoić nerwy.

Bez powodzenia.

Nie mogła sobie jednak pozwolić na tchórzostwo czy kobiece kaprysy. Przybyła tu z ważną misją. Za wszelką cenę pragnęła zapewnić pewnemu staremu człowiekowi spokój ducha.

To przecież tylko interesy, tłumaczyła sobie stanowczo. Odgarnęła ciemne włosy ze spoconego czoła i wysiadła z samochodu.

Przystań miewała lepsze dni – gorsze też. Wysokie, szeleszczące palmy ocieniały zniszczony budynek, w którym mieściło się biuro, magazyn sprzętu rybackiego i jadalnia. Białe, wysypane tłuczonymi muszlami dróżki prowadziły do walących się drewnianych domków dla turystów. Pomost z desek wcinał się w migotliwe wody zatoki, a pachołki, służące do cumowania łodzi, były przeważnie wolne. Od wielu lat farma Dempseyów zaopatrywała ten ośrodek w warzywa i owoce. Sarah Ann i jej dziadek wiedzieli, jak trudno jest utrzymać tę przystań, która wciąż zmieniała właścicieli.

Obecni nie przypominali swoich poprzedników. Plotkarze przylepili im etykietkę ludzi tajemniczych. Trójka mężczyzn z niejasną przeszłością, którzy często znikali na jakiś czas, a po powrocie wygrzewali się w słońcu i wypoczywali, nie dbając o to, czy domki i łodzie rybackie są wynajęte. Przywożąc towar, widywała ich nieraz: śniadego Seminola, Irlandczyka o wesołym uśmiechu i smutnych oczach i tego, którego nazywali kapitanem, opalonego na brąz i władczego niczym lew.

Opuściła klapę samochodu i znieruchomiała z rękami na uchwytach ogromnego kosza.

– Nie waż się dźwigać tych pomidorów! – Potężna kobieta w bawełnianej męskiej koszuli w jaskrawe zielono-żółte papugi mknęła ku niej jak okręt pod pełnymi żaglami.

– Ale, Beulah.

Kobieta odsunęła bezceremonialnie ręce Sarah Ann i bez wysiłku zarzuciła sobie naładowany kosz na ramię. Jej pospolita, okrągła twarz okolona masą mocno skręconych, ufarbowanych na rudo włosów aż poczerwieniała z oburzenia.

– Chcesz paść trupem? – Na wpół wypalony papieros, zwisający z wydatnej dolnej wargi Beulah, podskakiwał w takt jej wymówek. – Nie masz za grosz rozumu!

– Przepraszam, nie chciałam...

– Dobrze, dobrze. Wejdź do środka. Mam jeszcze kawałek ciasta czekoladowego. Wolę, żebyś ty go zjadła niż ci nicponie, dla których pracuję.

Sarah Ann uśmiechnęła się, nie zrażona obcesowością starszej kobiety. Gospodyni i kucharka w jednej osobie rządziła swymi chlebodawcami za pomocą ostrego języka i wspaniałej kuchni. Była częścią tego miejsca w takim samym stopniu jak słona woda i ostre trawy i tak samo niezniszczalna. Nikt nie ważył się nastąpić jej na odcisk.

– Dzięki za zaproszenie – odparła Sarah Ann. – Ale nie jestem głodna.

Beulah popatrzyła na nią uważnie bystrymi czarnymi oczami.

– Byłaś w szpitalu?

– Tak.

– Co u Harlana?

Sarah Ann wzruszyła ramionami i spuściła wzrok. Niełatwo jej było rozmawiać o dziadku, ale w końcu po to tu przyszła. Oblizała spieczone wargi, zebrała wszystkie siły i spytała:

– Czy... czy twój szef jest gdzieś w pobliżu?

– Chodzi ci o Gabriela?

– Chyba tak. – Skinęła bezradnie głową.

– Po co ci ten podejrzany typ?

Sarah Ann spłonęła rumieńcem.

– To... sprawa osobista.

– Ho, ho! Jaka tajemnicza. – Beulah zrobiła kwaśną minę. – Jasne, słonko. Jest gdzieś tutaj. Chodź.

Beulah otworzyła drzwi i wprowadziła Sarah Ann do jasnego pokoju z sosnowym belkowaniem. Pomieszczenie, pełniące funkcje holu i jadalni, było zastawione zniszczonymi bambusowymi kanapami, stolikami z laminowanymi blatami i rattanowymi krzesłami. Wentylatory umieszczone pod sufitem mełły gorące powietrze.

– Nie widziałam go dziś w biurze. Pewnie jest tam. – Wskazała na przeszklone drzwi prowadzące do domków. – Dalej radź sobie sama. Ja muszę zająć się pomidorami.

Z tymi słowami znikła w kuchni. Sarah Ann wytarła wilgotne dłonie o dżinsy i zaczerpnęła powietrza.

Jak zdoła przez to przejść?

Zbierając się na odwagę, wyszła przed dom. W panującej wokół ciszy słychać było bzykanie owadów w krzewach szkarłatnych hibiskusów i purpurowych bugenwilli, którymi obsadzono ścieżki. Sarah Ann rozejrzała się niepewnie. Ani śladu Gabriela. Może to znak, że powinna zrezygnować ze swojego desperackiego planu. Może...

Skrzypnięcie liny zwróciło jej uwagę na parę sfatygowanych, kowbojskich butów, wystających z hamaka zawieszonego w cieniu palm. Z wahaniem udała się w tamtym kierunku. Po chwili w jej polu widzenia pojawił się czubek blond głowy i łokcie, a potem ogorzały męski tors, niedbale osłonięty przed kapryśnym wiatrem rozpiętą koszulą safari w kolorze khaki. Ze ściśniętym gardłem wpatrywała się w drzemiącego mężczyznę.

Miał gęste i proste włosy, z jaśniejszymi pasemkami spłowiałymi od słońca, przycięte krótko nad karkiem. Lustrzane lotnicze okulary zasłaniały mu oczy, ale nie maskowały szerokiej, kwadratowej szczęki ani głębokich bruzd okalających usta. Jego nos był prawdopodobnie kilkakrotnie złamany. Na oko Gabriel dobiegał czterdziestki. Nie przypominał modela, a jego twarz była pełna siły i wyrazu.

Zbita z tropu Sarah Ann prześliznęła się wzrokiem przez całą postać Gabe’a i bezwiednie westchnęła na widok tej manifestacji męskości, szerokich ramion, muskułów na brzuchu, gęstwy rudawych włosów na torsie, ciemniejszych w okolicy pępka. Zafascynowana patrzyła na kroplę potu znikającą pod wytartymi dżinsami opinającymi długie nogi. Miała wrażenie, że gdyby Gabriel wstał, wyglądałaby przy nim jak karzełek.

Uświadomiła sobie, że popełnia duży błąd. W tym momencie dobiegł ją głęboki, przeciągły głos:

– Możesz zabrać swój tyłeczek tam, skąd przyszłaś, mała. Ja nie ustąpię.

Sarah Ann odruchowo cofnęła się o krok. Skorupy muszli zatrzeszczały pod jej stopami.

– Naturalnie. Przepraszam, już sobie idę...

Zanim zdołała się wycofać, Gabriel usiadł na brzegu hamaka i zwinnie niczym puma chwycił ją za nadgarstek, po czym przechylił głowę na bok i przyjrzał się jej uważnie, poczynając od związanych w koński ogon włosów, a kończąc na czubkach starych płóciennych tenisówek.

– Kim pani, u diabła, jest?

– Jestem Sarah. Sarah Ann Dempsey – wyjąkała.

– Dempsey? Z tej farmy obok?

– Tak.

– Jakiś czas temu chcieliśmy kupić od starego Dempseya ten kawałek ziemi przylegający do zatoki. Odmówił nam.

– Nie dziwi mnie to. – Choć serce waliło jej jak. młotem, Sarah uniosła głowę i popatrzyła znacząco na palce wbite w jej przedramię. – Pozwoli pan?

Natychmiast ją puścił. .

– Proszę o wybaczenie. Wziąłem panią za kogoś innego.

W jego głosie dawało się wyczuć lekki teksański akcent, a grzeczna odpowiedź wstrząsnęła nią w równym stopniu jak nagły atak. Ukradkiem rozmasowała nadgarstek.

– W porządku. Nie powinnam była pana zaskakiwać.

– Chyba tracę instynkt. Dawniej... – Z krzywym uśmiechem zdjął okulary. – Czy mogę coś dla pani zrobić, panno Dempsey? – Jego oczy, złocistobrązowe, z odrobiną miedzianego odcienia wokół tęczówek, były czujne i bezwzględne. – Słucham panią. – Zaczynał tracić cierpliwość.

Z wysiłkiem zebrała rozproszone myśli.

– To pana nazywają kapitanem, prawda?

– Widzę, że Beulah rozpuściła język – mruknął.

– Nie... – Przełknęła ślinę i dodała: – Wszyscy o tym wiedzą.

– Jestem oficerem w stanie spoczynku – powiedział beznamiętnie. – Po prostu Gabe Thornton.

Właśnie o to jej chodziło. Były wojskowy. Mężczyzna nawykły do wydawania i wykonywania rozkazów, wypełniający dane mu polecenia co do joty. Gdyby tylko zgodził się jej wysłuchać.

– Słyszałam, że w pewnych sytuacjach można skorzystać z pana usług. – Gabriel uniósł brwi i Sarah Ann zająknęła się: – Mam na myśli zlecenia pewnego rodzaju.

Zerwał się tak gwałtownie, aż hamak zaskrzypiał nieprzyjemnie w ciszy popołudnia.

– Pilotuję helikoptery, to wszystko. Ma pani ochotę na przelot do Parku Narodowego Everglades?

Zmrużyła oczy i spojrzała na niego ukradkiem. Dobrze oszacowała jego wzrost. Był tak wysoki, że ledwie sięgała mu do ramienia. Miała ochotę się cofnąć, ale powtarzając sobie w myśli, że robi to wszystko dla dziadka, pokręciła głową i zdobyła się na nikły uśmiech.

– Nic aż tak absorbującego. Po prostu... dorywcze zajęcie. Obiecuję, że to się panu opłaci.

Ponownie otaksował ją spojrzeniem. Na widok jego sceptycznej miny zarumieniła się z upokorzenia. Do diabła, wiedziała, że nie jest Kleopatrą i nie należy do kobiet, dla których mężczyźni tracą głowę, ale przecież nie przyszła tu po komplementy!

Potarł bezwiednie wilgotne włosy na piersi.

– O co właściwie chodzi, proszę pani?

– Przestanie pan wreszcie? – wybuchnęła.

– To znaczy?

Do diabła, nie ułatwiał jej zadania! Przeszyła go wzrokiem i zgrzytnęła zębami.

– Zachowywać się w ten sposób. Próbuję złożyć panu propozycję!

Spojrzał na nią z ironią.

– Zamieniam się w słuch.

– Słyszałam, że pan i pańscy przyjaciele podejmujecie się od czasu do czasu... nietypowych zadań, i pomyślałam... To znaczy... – jęknęła i ukryła twarz w dłoniach.

Na jej ramieniu spoczęła potężna dłoń, a głos, choć zniecierpliwiony, stał się niemal miły.

– Wyrzuć to z siebie, mała. Uniosła głowę i wydusiła:

– Potrzebuję męża. Ożeni się pan ze mną?

 

Nie wyglądała na szaloną. Ale jak właściwie wygląda-xxx. ją szaleńcy? – zadumał się Gabe. Czy tak jak ten kłębek nerwów patrzący na niego pełnym przerażenia wzrokiem?

Nie wyróżniała się niczym szczególnym, nie licząc falistych kruczoczarnych włosów, wymykających się z końskiego ogona. Była drobna i zbyt szczupła jak na jego gust. Miała jednak zaskakująco pełne piersi, naciskające na bawełnę podkoszulka. Rysy jej twarzy o mlecznobiałej cerze były regularne, choć, z wyjątkiem dużych fiołkowoniebieskich oczu, nie zwracające uwagi. I z pewnością nie była damą. Miała zniszczone od pracy ręce z krótko obciętymi paznokciami. W każdej innej sytuacji uznałby, że jest całkowicie normalna.

Co on jednak, u diabła, wiedział o takich tajemniczych stworzeniach jak kobiety? Po raz pierwszy w swojej długiej i wspaniałej karierze były komandos, kapitan Gabriel Thornton, nie miał pojęcia, co powiedzieć.

– Cóż, proszę pani...

– Sarah. Nazywam się Sarah Ann.

– Sarah. – Przyjrzał się jej uważnie, marszcząc czoło. – Jak długo przebywałaś dziś na słońcu?

– Nic nie rozumiesz!

– Faktycznie. – Jego osłupienie i irytacja zaczynały przechodzić w gniew.

To prawda, że on i jego koledzy z oddziału, Mike Hennesey i Rafe Okee od czasu do czasu podejmowali się różnych prac, więc jej gadka o szczególnych sytuacjach i nietypowych zadaniach z początku wydawała się logiczna. W końcu nawet sterani byli żołnierze, którym wreszcie udało się stworzyć coś na kształt domu, muszą z czegoś żyć. Nabyte w wojsku umiejętności często okazywały się przydatne, choć było również prawdą, że dwudniowy oblot z parą biologów Rezerwatu Big Cypress w poszukiwaniu egzotycznych, zagrożonych wyginięciem ślimaków niemal go wykończył. Nie było to może tak ekscytujące zadanie jak akcje w podzwrotnikowych państewkach, ale tego, co tam przeżył, starczy mu na całe życie.

Teraz pragnął tylko odrobiny spokoju i relaksu w ulubionym hamaku. Z pewnością ostatnie, czego potrzebował, to szalona kobieta, chcąca się za niego wydać.

– Moja pani, nie wiem, w co grasz...

– Mówię poważnie!

– Ale ja tego nie kupuję – mruknął ostrzegawczo. – Chcesz kochanka? Znajdź żigolaka. Dziecka? Zwróć się do najbliższego banku spermy. A teraz zabieraj swój tyłeczek z mojego terenu.

Zamrugała powiekami, zaskoczona, a po chwili wybuchnęła śmiechem.

Gabe był przekonany, że ma do czynienia z wariatką. To z pewnością histeria. Może w apteczce Rafe’a znajdzie się jakiś środek uspokajający...

– Ty naprawdę myślisz.. !? – Na próżno próbowała stłumić kolejny atak śmiechu. – O Boże, to było rzeczywiście niezręczne posunięcie. Przepraszam. To ze zdenerwowania. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie robiłam.

– W to wierzę. – Zniecierpliwiony Gabe ujął ją za łokieć i zaczął popychać w kierunku samochodu. – Teraz proszę mi wybaczyć...

– Na litość boską, to nie będzie prawdziwe małżeństwo. Za kogo mnie bierzesz? Chcę cię wynająć, żebyś udawał mojego męża.

Gabe zatrzymał się gwałtownie przy zderzaku samochodu. Dziwne, ale te słowa zirytowały go jeszcze bardziej.

– Dlaczego chciałabyś zrobić coś tak idiotycznego? Wzięła głęboki oddech i po namyśle powiedziała:

– Chodzi o mojego dziadka.

– Tak?

– Jest umierający. Lekarze mówią, że to kwestia tygodni. – Jej oczy wypełniły się łzami.

– To fatalnie. – Nie mając pojęcia, co począć na widok kobiecych łez, zaczął wpychać poły koszuli do dżinsów. – O ile pamiętam, to taki zrzędliwy stary dziwak.

– Tak. Mam tylko jego. – Uniosła głowę. – A on martwi się o mnie. Chce, żebym przed jego śmiercią założyła rodzinę. To obsesja, a on nie należy do ustępliwych. Teraz rozumiesz, dlaczego zrobiłabym wszystko, by był szczęśliwy.

– Nawet kosztem kłamstwa.

Zbladła, po czym wydusiła z siebie:

– Nawet. Komu to zaszkodzi? A poza tym... – Wzruszyła bezradnie ramionami.

Gabe zmrużył oczy. Za tym kryło się coś jeszcze, coś, o czym mu nie powiedziała.

– Co poza tym?

– Nic.

– Jeśli chcesz, żebym rozważył twoją propozycję, lepiej powiedz mi wszystko.

– On po prostu uważa, że nie poradzę sobie z farmą po... po jego śmierci. Myśli, że skoro nie mam męża, który by się o mnie zatroszczył, powinien teraz sprzedać ziemię i nie zostawiać wszystkiego na mojej głowie.

– To wydaje się rozsądne.

Gwałtownie pokręciła głową.

– Nie, on nie ma racji, ale jest chory i nie mogę go przekonać. Nie chcę stracić ani dziadka, ani domu, panie Thornton. Dempseyowie uprawiają tę ziemię od trzech pokoleń. Nie pozwolę, by to dziedzictwo się zmarnowało.

Gabe potarł kark, machinalnie dotykając ukrytej pod włosami blizny, ciągnącej się od szyi do ucha. Oto namacalna pamiątka koszmaru zielonego piekła i wystarczający powód, by nie burzyć odzyskanego z trudem spokoju szaloną intrygą wykoncypowaną przez jakąś wariatkę!

– Proszę pani... Sarah... Ten twój plan jest dość dziwny. I dlaczego wybrałaś właśnie mnie? Nie masz chłopaka?

Na policzki wypłynął jej krwisty rumieniec.

– Nie. W każdym razie wolałabym załatwić to z człowiekiem, z którym nic mnie nie łączy. Podejmujesz się nietypowych zadań, prawda? Nikt nie musi o tym wiedzieć.

– Wszystko obmyśliłaś – mruknął.

– Właściwie chodzi tylko o twoją dyskrecję. Po prostu spotkasz się z dziadkiem raz czy dwa, to wszystko. A ja zapłacę ci tyle, ile zażądasz.

Była tak pewna siebie, że zrobiło mu się jej żal.

– Kochanie, nie stać cię na mnie.

– Ale... – Przerażenie rozszerzyło jej oczy.

– Uwierz mi, to nie na twoją kieszeń.

– W takim razie proponuję wymianę – rzuciła z udręczoną miną. – Ten kawałek ziemi przy zatoce. Nigdy nie zamierzałam się go pozbywać, ale skoro to jedyny sposób...

Przez chwilę się wahał. Pokusa była silna. To ułatwiłoby dojazd do Angels Landing, co było podstawowym warunkiem szybszego rozwoju ośrodka rekreacyjnego. Ale mogły pojawić się komplikacje. Nie, lepiej kierować się instynktem. Pokręcił przecząco głową.

– Nie mam ochoty oszukiwać chorych staruszków.

– To haniebne, wiem o tym. – W jej głosie dało się wyczuć wyrzuty sumienia. – Chodzi jednak o spokój jego ducha. Jeśli tylko mogłabym mu ulżyć... Wierzę, że Bóg przebaczy mi to kłamstwo. Proszę... Dam ci tę ziemię.

– Nie tym razem, kochanie. – Pokręciwszy głową, otworzył samochód, pchnął ją lekko do środka i zatrzasnął drzwiczki. – Nie najlepiej czuję się w roli męża. Spróbowałem raz i niezbyt mi się podobało.

– Nie proszę o wiele – błagała.

– Jedź do domu, Sarah Ann.

Wychyliła się przez okno i spojrzała na niego oczami barwy ciemnego błękitu.

– Dlaczego nie chcesz mi pomóc?

– Przychodzą mi do głowy przynajmniej dwa tuziny bardzo istotnych powodów.

– Wymień choć jeden – wyzwała go.

Sprowokowany, ujął jej podbródek między palce.

– A co powiesz na to?

Nakrył jej wargi swoimi ustami i pocałował. Kiedy ją uwolnił, jąkała się z oburzenia. Wykrzywił wargi w złośliwym, a zarazem pełnym satysfakcji uśmiechu.

– Potraktuj to jako ostrzeżenie, Sarah Ann. Małe dziewczynki nie powinny bawić się ogniem. Nie spodobałoby ci się to, czego oczekuję od żony, prawdziwej czy na niby.

– Jak to, odrzuciłeś ofertę? – Zirytowany Mike Hennesey zmarszczył nos i potarł dłonią rudawą czuprynę. Rafe Okee, siedzący po drugiej stronie stołu, pociągnął za bandanę przytrzymującą jego długie włosy i prychnął:

– Do diabła, kapitanie! Jeśli nasz ośrodek ma przynosić ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin