Long Julie Ann - Siostry Holt 02 - Urocza i nieznosna.doc

(1038 KB) Pobierz

Julie Ann Long

Urocza i nieznośna

 

Przekład Katarzyna Przybyś

Tytuł oryginału

 

 

 

Ta jest dla Ciebie, Melis

 

 

1

 

Co za ironia, pomyślała Sylvie. Wstrętny statek kolebał się i huśtał, a jej żołądek robił salta w rytm przechyłów. A przecież właśnie ruch był jej żywiołem. Codziennie skakała i wykonywała piruety, nieomalże fruwając w powietrzu. Ból mięśni był niczym w porównaniu z perwersyjną radością, którą odczuwała, widząc zazdrość innych tancerek eorps de battet monsieur Favre’a. Sylvie Lamoreux była prawdziwą perłą paryskiej Opery, obiektem pożądania i zawiści, uosobieniem piękna i wdzięku. Nie była przyzwyczajona do pozbywania się zawartości żołądka przez burtę statku.

Potrafiła kontrolować swoje ciało. Podczas tańca to ona wydawała mu polecenia. Chociaż monsieur Favre też miał coś niecoś do powiedzenia:

- Sylvie, już ci mówiłem: jak motyl, a nie jak krowa. Spójrz na siebie! Aż mi się chce zaryczeć!

Albo:

- Sylvie, masz drewniane ręce. Podnieś je o, tak... aha, właśnie tak, aniołku... Bajecznie. A więc nie myliłem się, potrafisz tańczyć.

Oczywiście trochę przesadzał; była przecież najlepszą tancerką w zespole. To Favre pomógł jej zrobić wielką karierę. Pewność siebie uznała za najlepszą broń przeciwko sarkazmowi maestra.

Wolałaby jednak mimo wszystko znosić kaprysy baletmistrza, niż podskoki tego przeklętego statku, który przebijał się jak taran przez zwaliste fale kanału La Manche.

Monsieur Favre nie będzie zachwycony, gdy się dowie, że zniknęła.

List, który miała w torebce, wyjaśniał bardzo niewiele. Mimo to jego treść sprawiła, że Sylvie podjęła decyzję błyskawicznie: popłynie do Anglii. Przez dwa tygodnie snuła w tajemnicy plany podróży, zraniona, wściekła, pełna nadziei i podniecającej ciekawości. Nikomu się nie zwierzała. Nic dziwnego, zważywszy na powagę sprawy.

Aż dziw, że kilka zdań po angielsku mogło wywołać aż taki zamęt w jej życiu. Nadawca zaczął list od przeprosin; sumitował się, ze po raz kolejny niepokoi Claude. „Po raz kolejny!" Gniew ogarniał Sylvie, ilekroć przypominała sobie te słowa. A zatem nie był to pierwszy list. Prośbę o informacje na temat młodej kobiety imieniem Sylvie uzasadniało wyznanie: „prawdopodobnie jest ona moją siostrą".

Podpisała się pod tym Susannah Whitelaw, lady Grantham. „Moja siostra..." Sylvie nie sądziła, że kiedykolwiek postawi te dwa słowa jedno obok drugiego.

Ten list oznaczał dla niej przeszłość, o której nic nie wiedziała, przyszłość, o jakiej nie marzyła, tajemnice, jakie tylko podejrzewała. Claude powiedziała, że rodzice Sylvie nie żyją, niech Bóg ma ich w swojej wiecznej opiece. Traktowała ją jak własną córkę. Gdyby nie to, że pojechała na wakacje, jak co roku o tej porze, żegnając Sylvie pocałunkiem w oba policzki i prosząc o opiekę nad papugą imieniem Guillaume, dziewczyna być może nigdy nie zobaczyłaby tego listu.

Guillaume został pod opieką gospodyni i nic groziło mu nic poza nudą- ptak znał o dwa języki więcej niż ta życzliwa kobiecina. I o dwa języki mniej niż Etienne.

Etienne. Myśli Sylvie natychmiast oddaliły się od tego mężczyzny, jak sparzone żywym ogniem. A potem powróciły, pełne winy.

Etienne był szczodry, zarówno w uczuciach, jak i w podarkach. Potrafił flirtować tak, jak potrafią tylko spadkobiercy wielu pokoleń arystokratów, mężczyzna pewny siebie i wspaniałomyślny, konsekwentny w działaniu, zawsze osiągał zamierzony cci. Składał obietnice, które uderzały do głowy jak wino, obietnice, w które ledwie Śmiała wierzyć, bo upajały wizją życia, o jakim marzyła i na jakie chciała zapracować w balecie.

Ale usposobienie miał zagadkowe... Nigdy, przenigdy go nic zrozumie. Siła ekspresji jej burzliwej natury przypominała ognie sztuczne: zapłon, efektowny wybuch i cisza. On był zimny, cierpliwy i bezlitosny. Czekał. Planował. A jego wyrafinowana zemsta spadała nieuchronnie, jak zasłużona kara.

Ostatni raz widziała Etienne'a w miękkim świetle przedświtu. Spał odwrócony do niej plecami, osłoniwszy głowę ramieniem. Położyła mu na poduszce list, w którym przepraszała za odejście i obiecywała rychłe spotkanie.

Kochał ją, to prawda. Ale miłosne wyznania przychodziły mu z taką łatwością...

Dobrze wiedziała że próbowałby nie dopuścić do wyjazdu z Paryża, wiedziała też, że na pewno będzie jej szukał i nie da się ponieść emocjom - z wyrachowaniem wybierze moment, żeby się odegrać.

Teraz musiała zrobić wszystko, by Etienne odnalazł ją dopiero wtedy, gdy ona dowie się już tego, czego powinna się dowiedzieć.

 

 

 

 

 

Pasażerowie zaczęli schodzić ze statku i Sylvie wreszcie mogła postawić stopę na angielskiej ziemi. Była z siebie dumna. Udało jej się dotrzeć aż tak daleko bez niczyjej pomocy. Ciągle jeszcze odczuwała skutki morskiej podróży. Barwy, ruch i kolory napływały i oddalały się falami; widziała tłum robotników portowych, którzy rozładowywali statek, jasne poranne słońce na błękitnym niebie, odbijające się w wodzie, i srebrzystobiałe mewy, zataczające kręgi w powietrzu. Ani jedna chmurka nie łagodziła bezlitosnego blasku słońca. Sylvie głęboko wciągnęła pierwszy haust prawdziwego angielskiego powietrza. Było gorące, przesiąknięte odorem portu i tylko wzmogło mdłości.

No cóż, jakoś sobie z tym poradzi. W końcu zmusi żołądek do posłuszeństwa. Zawsze potrafiła podporządkować ciało swojej żelaznej woli.

Kiwnęła głową tragarzowi, który zniósł jej bagaż na brzeg, i zaczęła się energicznie rozglądać za dyliżansem, chcąc jechać do Londynu. Pierwszy raz w życiu podróżowała samotnie. Ale pozbyła się już niepokoju i czuła coraz pewniej. Nie została rozpoznana, a jej angielszczyzna okazała się wystarczająco dobra. Nie była przecież dzieckiem, które potrzebuje pieszczot czy męskiej opieki. Poza tym po Paryżu, który był równic skomplikowany, piękny i trudny jak balet, żadne inne miasto nie budziło w niej lęku. W gruncie rzeczy niewiele się od siebie różniły.

Podniosła wzrok i zobaczyła w dumie jego plecy; bez trudu rozpoznała te szerokie ramiona. Etienne! Ogarnęła ją zimna fala strachu, graniczącego z paniką.

To niemożliwe. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie, mówiła sobie w duchu.

Była jednak przygotowana na takie ryzyko. Obróciła się na pięcie, zobaczyła dyliżans i błyskawicznie podjęła decyzję.

Tom Shaughnessy w samotności przezywał kolejny nieudany wyjazd do Kentu. Nagle jakaś kobieta wskoczyła mu na kolana, objęła go za szyję i przywarła do niego całym ciałem.

- Co u licha... - Podniósł ręce, aby wyrwać się z jej objęć.

- Cicho - szepnęła gorączkowo. - Błagam pana.

Do powozu zajrzał mężczyzna.

- Bardzo przepraszam. - Cofnął głowę pośpiesznie i zniknął.

Kobieta na kolanach Toma znieruchomiała; słyszał jej urywany oddech. Dłuższą chwilę żadne z nich nawet nic drgnęło. Szelest ciemnego jedwabiu sukni, dotyk szczupłego, silnego ciała, korzenno-waniliowo-różany aromat i cała ta... kobiecość podrażniły zmysły Toma. Zakręciło mu się w głowie.

Był zaskoczony, ale bynajmniej nie nieprzyjemnie.

Najwyraźniej zdecydowała, że już jest bezpieczna, odsunęła się i przesiadł? na siedzenie po drugiej stronie, jak najdalej od niego.

- A ja właśnie się zacząłem przyzwyczajać do pani obecności, madame - zaczął Tom. Pochylił się i lekko dotknął jej ramienia. - Pozwoli pani, że się przedsta... Au!

Gwałtownie cofnął rękę.

Do diabła! Co ona...?! Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, utkwionym w jego krocze.

W dłoni, okrytej elegancką rękawiczką, tkwiło...

Co takiego?! Szydełko?!

Rzeczywiście! Ta wiedźma właśnie ukłuła go przeklętym szydełkiem. Nie na tyle mocno, żeby zranić coś poza jego męską dumą. Ale wystarczająco, żeby, no... osiągnąć cel.

- Przepraszam, że pana nadziałam, ale nie mogę pozwolić, żeby pan mnie dotykał - odezwała się łagodnym, poważnym tonem dobrze wychowanej osoby. W głosie dało się wyczuć leciutkie drżenie. To absurdalne, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że naprawdę jest jej przykro.

Zmierzył ją gniewnym spojrzeniem.

- Przeprasza mnie pani, że mnie pani nadzia... Aha! - mówił, ochłonąwszy nieco z oszołomienia. - Chciała pani powiedzieć „ukłuła”. Przeprasza mnie pani, że mnie pani ukłuła?!

- Tak! - odparła niemal z wdzięcznością, jakby podsunął jej jakieś użyteczne słowo. - Przepraszam, że pana ukłułam. Przepraszam też, że na panu usiadłam. Ale nie mogę pozwolić, żeby mnie pan dotykał, ja nie jestem... - Przerwała i machnęła ręką tak. jakby chciała pochwycić umykające słówko.

Nie jest, no jaka? Zdrową na umyśle?

Nagle zorientował się, że rozmawia z Francuzką. Stąd ten dziwny akcent i zaskakujące słownictwo... Może dlatego też posłużyła się szydełkiem. Po Francuzce można się przecież wszystkiego spodziewać. Ślicznotka udaje piekielnie pewną siebie, ale widać, że czegoś się boi. Czegoś albo kogoś. Przypomniał sobie mężczyznę, który zajrzał do powozu.

Kiedy na nią patrzył, przechyliła głowę, unikając jego spojrzenia. Była w żałobie; zauważył to dopiero teraz. Kapelusz i welon ukazywały tylko zarys delikatnego podbródka i lśniące włosy -chyba rude, choć nie był tego pewien. Miała długą szyję i pięknie wyprostowane plecy. Wydawała się szczupła, ale obszerna suknia nie pozwalała ocenić figury. Suknia była elegancka, ale źle dobrana. Pewnie pożyczona, pomyślał. Znał się na damskich fatałaszkach i widział, że i rozmiar, i fason były dla tej kobiety nieodpowiednie.

Ponieważ wpatrywał się w nią, siedząc nieruchomo, chyba doszła do wniosku, że nie porwie jej w ramiona, i wsunęła szydełko z powrotem do rękawa. Do licha, brakuje jej tylko koszyczka z robótkami upchniętego gdzieś pod siedzeniem.

- Kto panią ściga, madame? - spytał cicho.

Niemal niedostrzegalnie napięła ramiona. Ciekawe. To też nie wskazywało na pewność siebie.

- Je ne comprends pas, monsieur - odparła, uroczo wzruszając ramieniem, jak na prawdziwą Francuzkę przystało.

Bujda. Rozumiała go doskonale.

- Au contraire, jestem przekonany, że pani świetnie rozumie moje pytanie - sprzeciwił się uprzejmie. Jego francuszczyznie niewiele można by zarzucić. W końcu wszystkie najlepsze kurtyzany były Francuzkami, jak mnóstwo tancerek, przewijających się przez Białą Lilię. To dzięki nim poznał przeróżne kaprysy Francuzek.

Welon się poruszył; kobieta zaczęła szybciej oddychać.

- Jeśli pani mi powie, będę mógł pani służyć pomocą - przekonywał, sam się trochę dziwiąc, że oferuje pomoc nieznajomej kobiecie, która wskoczyła mu na kolana, a potem ukłuła go szydełkiem. To chyba ciekawość, uznał w końcu. No, i może ten uroczy podbródek.

Welon znowu się poruszył, gdy kobieta się odezwała;

- Już mi pan pomógł, monsieur,

Och, ten nikły ślad autoironii i - ależ tak! - zalotności w jej głosie był tak interesujący...

Chciał jej odpowiedzieć, ale ostentacyjnie odwróciła się w stronę okna. Usunęła go ze swoich myśli, jakby zdejmowała szal albo kapelusz.

Do diabła, to było fascynujące,

Pragnął, by znów obdarzyła go swoją uwagą. Wiedział jednak, że jeśli się odezwie, zostanie zignorowany; podejrzewał, że gdyby się odważył wyciągnąć rękę i dotknąć rękawa jej sukni, dłoń zostałaby błyskawicznie „nadziana" i przyszpilona do siedzenia powozu z wprawą, z jaką entomolog przyszpila motyla.

Nie spuszczał z niej oczu, siedząc nieruchomo, do chwili, aż powóz się zakołysał, kiedy wsiadali nowi pasażerowie: dwie ładne, dość wyzywające panienki pod opieką przyzwoitki, młode małżeństwo, od którego aż biło dumą, jakby instytucją ślubu była ich własnym, genialnym wynalazkiem, mężczyzna wyglądający na wikarego i jakiś otyły, bogato odziany kupiec. Tom oceniał ich po ubraniu i po zachowaniu. Naprawdę znał się na ludziach.

Francuzka w ciemnej sukni, raczej drobna i niewysoka, siedząca w kącie, była prawie niewidoczna. Swoim zachowaniem dawała do zrozumienia, że nie interesuje jej wymiana grzeczności ani rozmowa, i wszyscy współpasażerowie to uszanowali; pogrążona w żałobie wdowa potrzebowała spokoju.

Tom był sceptyczny. Zbyt wielu widział przebierańców.

W miarę jak przybywało pasażerów, w powozie robiło się coraz bardziej gorąco. Powietrze przesycił zapach potu i perfum. Sylwetka wdowy zniknęła w doku. Kiedy pojazd się zapełnił, ruszyli do Londynu.

Tom, człowiek interesu, wrócił myślą do spraw, które ma tam załatwić; czekało go spotkanie z inwestorami na temat Świata Mężczyzny. Zastanawiał się też, jak ma powiedzieć Daisy Jones, że w następnym przedstawieniu nie dostanie ona roli Wenus.

Ach, Wenus. Genialny, błyskotliwy pomysł, wspaniałe wyzwanie dla talentów jego partnera. Dzięki temu przedstawieniu Generał niemal przebaczył Tomowi obietnicę, złożoną pewnemu hrabiemu, że w przedstawieniu za tydzień będzie zamek i damy dworu... W teatrze zapanowało wtedy szaleństwo; pośpieszna praca stolarzy i choreografa, której wtórowały barwne przekleństwa, zaowocowała genialną scenografią w postaci obronnej fortecy, układem tanecznym w wykonaniu skąpo odzianych dam dworu oraz sprytną, aluzyjną piosenką o rycerskich lancach. Po tym wszystkim Generał nie odzywał się do niego przez ładnych parę tygodni1.

Tom doskonale wiedział, że ten pomysł zaowocuje sukcesem. Przedstawienie wzbudziło zachwyt widowni i od razu stało się głównym punktem wieczornych atrakcji oferowanych przez Białą Lilię. Nie zapominał jednak, że widzowie wracają do jego teatru dlatego, że wciąż potrafi zaskoczyć ich czymś, co wywołuje podniecający dreszczyk. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał wymyślić dla nich kolejną niespodziankę, bo zaczną się nudzić.

Wenus... Źródłem pomysłu był sam teatr. Tom przyglądał się bogom i boginiom na płaskorzeźbie zdobiącej ścianę budynku... i nagle w jego myślach pojawił się obraz Narodziny Wenus Botticellego i wizerunek pięknej kobiety wynurzającej się z muszli z głębiny oceanu. To przedstawienie będzie jego tour de forte, mistrzowskim osiągnięciem. Spodziewał się ogromnych zysków, które, wraz z poparciem kilku kluczowych inwestorów, miały urzeczywistnić jego marzenie o Imperium Dżentelmena.

Pozostało tylko delikatnie poinformować Daisy Jones, że to nie ona wychynie z muszli.

Tom westchnął i podniósł wzrok. Siedzący naprzeciw niego wikary z wątłym uśmieszkiem na twarzy wyglądał jak piesek, który przewraca się na grzbiet, widząc dużego, silnego brytana.

- Gorąco dzisiaj, jak na tę porę roku - zagadnął nieśmiało duchowny.

- Rzeczywiście. Jeśli tu, nad morzem, jest tak ciepło, to można sobie wyobrazić, jaki upał panuje w Londynie - odparł Tom.

Ach, pogoda. Temat, który na całym świecie stanowi pomost w rozmowach przedstawicieli różnych klas społecznych. Cóż byśmy bez niego zrobili?

Podróż upływała spokojnie. Znużeni pasażerowie w dusznym i wnętrzu powozu wymieniali uprzejmości i prowadzili nieprzerwanie banalne rozmowy Tom zauważył jednak, że przez bite dwie godziny nie padło ani jedno słowo naznaczone francuskim akcentem.

Tom wsunął rękę do kieszeni i otworzył zegarek. Mniej więcej za godzinę znajdą się w zajeździe przy drodze do Westerly, gdzie dostaną niesmaczny, późny lunch. Miał nadzieję, że dojadą do Londynu punktualnie i zje kolację z inwestorami, potem pokaże się na ostatnim przedstawieniu w Białej Lilii. Wieczorem wybierze się może do Aksamitnej Rękawiczki w towarzystwie Bettiny, która nie skąpiła mu swoich wdzięków.

Wtem w ciszy przedpołudnia huknął strzał. Powóz się zachwiał i stanął, a pasażerowie znaleźli się na podłodze.

Bandyci. Do diaska.

Tom pomógł wstać wikaremu i delikatnym ruchem otrzepał z kurzu jego ubranie, a potem wyczyścił swoje.

Bezczelne bandziory odważyły się zatrzymać dyliżans pocztowy w biały dzień! Niestety, na drodze nie było żadnych innych pojazdów. Od dawna chodziły słuchy, że w tym miejscu zdarzają się napady na powozy. Dyliżans pełen ludzi byt dla rozbójników darem niebios, laki odważny napad oznaczał jedno: napastników jest wielu i muszą być dobrze uzbrojeni.

Tom wsunął zegarek za cholewę buta i wyciągnął pistolet. Przerażony wikary wybałuszył oczy i wcisnął się głębiej w siedzenie.

Dobry Boże, Każdy mężczyzna powinien umieć używać broni w potrzebie, pomyślał Tom z irytacją. Wsunął pistolet w rękaw; gdyby jakiś nerwowy napastnik zauważył błysk metalu, mógłby go poczęstować kulą.

- Zdejmijcie obrączki i schowajcie do butów - zwrócił się do nowożeńców. Posłuchali go, choć trzęsły im się ręce. Tylko on zachował zimną krew w tak niebezpiecznej sytuacji.

Zdawał sobie sprawę, ze ma nikłe szanse na powstrzymanie napastników, ale podjął ryzyko. On też kiedyś przywłaszczał sobie różne rzeczy, wychował się w londyńskiej dzielnicy biedoty i nieraz zdarzyło mu się zwędzić coś do jedzenia albo jakiś drobiazg, W końcu postanowił żyć i zarabiać uczciwie; dzięki temu zyskał poczucie większej wartości i stabilności. Teraz nie zamierzał pozwolić, by jakiś rzezimieszek zabierał mu zdobyte ciężką pracą dobra. Nawet jeśli miało to być zaledwie parę funtów i zegarek.

- Wszyscy wysiadać. Jazda! Ręce w górę, tak żebym je widział! - Oprych, który to wywrzaskiwał, musiał być hersztem bandy.

Zdjęci strachem, bladzi pasażerowie wysiadali z ciemnego wnętrza dyliżansu, mrugając w ostrym świetle słońca. Jedna z dam chwiała się na nogach i maż, choć sam przerażony, wachlował ją, żeby nie zemdlała.

Powietrze drżało z gorąca. Zza drzew widać było spalone słońcem taki i wijącą się między nimi drogę. Tom obrzucił spojrzeniem bandytów: pięciu mężczyzn, uzbrojonych w muszkiety i pistolety. Mieli brudne, zatłuszczone ubrania, chustki zasłaniające dół twarzy, długie, tłuste, nierówne włosy, jakby przycięte nożem. J eden z nich, chyba przywódca, trzymał nóż w zębach. Tom ledwie się powstrzymał, by nie parsknąć śmiechem na ten widok. Co za aktorstwo. Nieco przesadza, ale nic można mu odmówić talentu dramatycznego, w przeciwieństwie do reszty kompanów, pomyślał.

Mężczyzna wzbudził w nim zawodową ciekawość, więc obserwował go bacznie. Coś było w tym człowieku...

- Dobra, panowie - rzucił jednym tchem kupiec. To wystarczyło, by pięć pistoletów i nóż wzięły go sobie za cel. Zbladł, zamknąwszy usta tak mocno, że było słychać szczek zębów. Widocznie po raz pierwszy przeżywał napad z bronią w ręku i nie wiedział, że w takim wypadku należy milczeć pod groźbą Śmierci.

Nagle Tom doznał olśnienia. Dziesięć lat temu spędził kilka trudnych, ale niezapomnianych miesięcy, pracując w portowej tawernie. Poznał tam pewnego mężczyznę, który opowiadał najsprośniejsze dowcipy, pił najmocniejsze trunki, dawał najhojniejsze napiwki, poinstruował też młodego Toma, jakich dziwek należy unikać i nie skąpił mu porad człowieka dobrze znającego życie.

- Biggsy? - Tom zaryzykował.

Bandyta odwrócił się na pięcie i wczepił w niego oczy Po chwili wyciągnął nóż spomiędzy żółtych zębów. Uśmiechnął się od ucha do ucha,

- Tom? Tommy Shaughnessy?

- We własnej osobie, Biggs.

- No niech ja skonam! - Przełożył pistolet do drugiej ręki i powitał Toma entuzjastycznym uściskiem. - Nie widzieliśmy się chyba od rozstania u Krwawego Joego! Nic się nie zmieniłeś. Tiki przystojniak jak zawsze! - Zaniósł się kaszlącym śmiechem i huknął Toma w ramię. - Ale się z ciebie zrobił lord, niech cię licho. Patrzcie na to ładne ubranko!

Tom czuł, jak spojrzenia ludzi kierują się ku niemu, niby bilardowe kule wbijane w łuzę. Potem wszyscy odwrócili wzrok. Ciekawe, czy ze względu na znajomość współpasażera z uzbrojonym bandytą, czy też dlatego, że sytuacja mogła wskazywać na awanturniczą przeszłość Toma.

- Nie przesadzajmy z tym lordem, Biggsy, ale rzeczywiście nieźle mi się powodzi.

- U mnie też wszystko idzie jak po maśle - oświadczył Biggs, szerokim gestem wskazując kompanów, jakby chciał się pochwalić nowymi eksponatami w swojej cennej kolekcji eleganckich przedmiotów.

Tom uznał, że lepiej nie wchodzić w szczegóły. Z przekonaniem skinął głową.

- Dumny jestem z ciebie, Tommy - dodał Biggs sentymentalnie.

- Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy - zapewnił go Tom z powagą.

- A Daisy? Widywałeś ją od czasów Zielonego Jabłuszka?

- Och tak, jest w świetnej formie. Doskonale wygląda.

- To wspaniała kobieta - rozmarzył się bandyta.

- Święta prawda.

Wspaniała kobieta, a jakże. Największy cierń w jego boku. Bez wątpienia, w dużej mierze dzięki niej zrobił fortunę. Och, niech Bóg ma w opiece tę bezczelną, irytującą, wspaniałą Daisy Jones.

Tom obdarzył Biggsa serdecznym, zawodowym, niezawodnym uśmiechem.

- Słuchaj Biggsy, czy mógłbyś puścić wolno nasz dyliżans? Dam ci słowo honoru, że nikt na ciebie nie doniesie.

- Ty masz teraz jakiś honor? - Biggs cofnął się o krok, wytrzeszczył oczy, udając zdumienie, a potem ryknął śmiechem. Tom nie był głupi, przyłączył się do niego i dla podkreślenia dobrego nastroju klepnął się dłonią w udo.

Biggs przestał rechotać i otaksował Toma długim spojrzeniem. Milczał chwilę zamyślony, przygryzając dolną wargę. W końcu westchnął i opuścił pistolet. Gestem nakazał kompanom, by zrobili to samo.

- Ano, przez wzgląd na dawne dobre czasy, Tommy. Przez wzgląd na Daisy i Krwawego Joego, niech spoczywa w spokoju. - Puszczę was, ale coś uszczknąć muszę. Sam rozumiesz, my też musimy jeść.

- Zgoda. Co chcesz zrobić?

- Nie ruszę kufrów, wezmę tylko to, co chowacie po kieszeniach.

- Porządny z ciebie gość, Biggs, nie ma dwóch zdań - mruknął Tom.

- A na koniec jedna z tych pięknych panienek da mi buziaka i znikamy.

Młoda małżonka osunęła się na ziemię, pociągając za sobą męża, który nie zdołał jej podtrzymać. Tom wzdrygnął się na odgłos upadającego ciała.

Biggsy przez chwilę przyglądał im się z lekką pogardą. Potem popatrzył na Toma i powoli pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: co za skromnisie.

- Dobra. Która z was? - zagadnął radośnie i z nadzieją przesunął wzrokiem po twarzach młodych dam.

Tom pomyślał, że tu kończy się moc jego osobistego uroku w kontaktach Z bandytami.

Pasażerowie, dla których jeszcze przed chwilą nie wart był spojrzenia, teraz wpatrywali się w niego błagalnie. Nie miał jednak nastroju, by smakować ironię tej chwili. Zastanawiał się, jak odwieść Biggsa od jego sprośnych zamysłów,

- Popatrz no, stary - zaczaj swobodnie, poufałym tonem - to są same niewinne dziewczątka. Kiedy wpadniesz do mnie do Londynu, przedstawię cię damom, które z radością...

- Nie ruszę się stąd, dopóki któraś z panienek nie da mi całusa - upierał się Biggsy. - Spójrz na mnie, Tom. Jak myślisz? Często mam okazję dostać buziaka? I to w dodatku od młodej panienki, która ma wszystkie zęby i jeszcze dziewi...

- Przestań, Biggsy - przerwał mu Tom nonszalancko, starając się jak najlepiej odgrywać rolę dobrego kompana.

- Chcę tylko buziaka.

Ludzie Biggsa znali ten ton i w mgnieniu oka położyli dłonie na kolbach pistoletów, wyczuwając zmianę atmosfery.

Tom patrzył na Biggsa z przyjazną pobłażliwością, zachowując spokój, ale w głowie jeden pomysł gonił drugi.

Do licha, do ciężkiej cholery. Może powinny ciągnąć losy, Może sam powinienem go pocałować. Może powinniśmy...

- Ja go pocałuję.

Wszyscy, włącznie z Biggsern, odwrócili się zdumieni, gdy młoda francuska wdowa postąpiła krok do przodu.

- Puści pan deliżans, jeśli spełnię żądanie? - Spojrzała hardo na bandziora.

Deliżans, pomyślał Tom oszołomiony. Jak ona wymówiła to słowo. Takim silnym głosem, donośnym jak dzwon. Jakby nie mogła się doczekać. Tyle że jej głos znów lekko zadrżał, i to trochę go uspokoiło. W przeciwnym razie można by przypuszczać, że nie jest przy zdrowych zmysłach albo że zaatakuje opryszka szydełkiem.

- Daję na to słowo honoru - odparł Biggs, nieomalże z pokorą.

Wyglądał na zszokowanego.

Tom był w rozterce. Pragnął powstrzymać tę kobietę, ale odczuwał też perwersyjną ciekawość, czy dotrzyma ona obietnicy. Nie zachowywała się jak panienka z półświatka. Ja nie jestem... - Tak, próbowała mu właśnie to wcześniej powiedzieć. Nie jest kobietą łatwą, jak mogliby pomyśleć mężczyźni czyniący jej awanse. Na pewno o to chodziło. 1 nie ma w zwyczaju wskakiwać obcym na kolana; skoro pozwoliła sobie na coś takiego, musiała mieć bardzo ważny powód.

O tym, że młoda Francuzka jest odważna i z temperamentem, przekonał się na własnej skórze. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby dźgnęła bandziora szydełkiem.

- Dobra, ale to sobie wezmę - oświadczył Biggsy, odzyskawszy równowagę, i zabrał jej haftowany woreczek. Otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, ale nie odezwała się ani słowem. A zatem jest również obdarzona zdrowym rozsądkiem.

Tom zobaczył, jak napina ramiona, jakby gotowała się do skoku. Wzięła głęboki oddech.

I nagle stanęła na palcach, podniosła welon i pocałowała Biggsy Biggensa w same usta.

W chwilę później Biggsy Biggens popatrzył na świat oszołomiony, jak młody żonkoś niż po ślubie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin