Koontz Dean R. - Złe miejsce.doc

(1786 KB) Pobierz

 

Dean R. Koontz

Złe miejsce

The bad place

Przełożył: Mirosław Kościsk

Wydanie oryginalne: 1989



Wydanie polskie: 1991


Odmienny obraz każde widzi oko

I każde ucho inny słyszy śpiew,

A każde serce, gdy wejrzeć głęboko,

Ukaże własną sromotę i grzech.

 

Diabły ukryte pod ludzkim przebraniem

Na koniec piekieł zasiedlą podziemia,

Lecz dobroć, przyjaźń i miłość powstanie

Z dna serca biednego stworzenia.

 

Księga Zliczonych Smutków


1

Noc była bezwietrzna i zdumiewająco cicha, jakby ulica przemieniła się w opuszczoną plażę zamarłą w oku cyklonu, już po przejściu jednej nawałnicy, a przed nadejściem następnej. W nieruchomym powietrzu unosił się słaby zapach dymu, choć samego dymu nigdzie nie było widać.

Rozciągnięty na zimnym chodniku, twarzą ku ziemi, Frank Pollard odzyskał przytomność, lecz nie poruszył się, czekając, aż opadnie zeń oszołomienie. Zamrugał, usiłując odzyskać ostrość widzenia. Miał wrażenie, że gdzieś wewnątrz jego oczu trzepoczą niezliczone welony. Zaczerpnął głęboki haust chłodnego powietrza, odnajdując w nim woń niewidzialnego dymu i krzywiąc się z powodu cierpkiego posmaku.

Wokół niego tłoczyły się cienie, przywodzące na myśl zgromadzenie ubranych w długie szaty postaci. Stopniowo wzrok wyostrzył mu się, lecz w słabym żółtawym świetle, które napływało gdzieś z tyłu, niewiele mógł zobaczyć. Oddalony o jakieś sześć czy osiem stóp duży pojemnik na śmieci tak niewyraźnie rysował się w mroku, że przez moment wydał mu się nieprawdopodobnie obcy, niczym wytwór pozaziemskiej cywilizacji. Frank przyglądał mu się przez dobrą chwilę, zanim uświadomił sobie, co to jest.

Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje ani jak tu trafił. Musiał stracić przytomność zaledwie na kilka sekund, bo serce waliło mu, jak gdyby dopiero co uciekał, ratując życie.

Świetliki na wietrze...

Słowa te przemknęły mu przez głowę, ale nie miał pojęcia, co mogły znaczyć. Gdy usiłował skoncentrować się i wyłowić z nich jakiś sens, powyżej prawego oka odezwał się tępy ból.

Świetliki na wietrze...

Jęknął cicho.

Pomiędzy nim a kontenerem przemknął szybki, giętki cień. Małe, lecz błyszczące zielone oczy popatrzyły na niego z lodowatym zainteresowaniem.

Przestraszony, podniósł się na kolana. Wyrwał mu się mimowolny piskliwy okrzyk, bardziej przypominający stłumione zawodzenie piszczałki niż głos człowieka.

Zielonooki obserwator zniknął. To był tylko kot. Zwyczajny czarny kot.

Frank stanął na nogi, zatoczył się i omal nie potknął o leżący na jezdni obok niego przedmiot. Ostrożnie pochylił się i podniósł go: torba podróżna, wykonana z miękkiej skóry, zapakowana do pełna i zaskakująco ciężka. Przypuszczał, że należała do niego. Nie mógł sobie przypomnieć. Z torbą w ręku podszedł niepewnym krokiem do pojemnika i oparł się o jego przerdzewiały bok.

Obejrzawszy się spostrzegł, że znajduje się pomiędzy rzędami czegoś, co wyglądało na jednopiętrowe, ozdobione sztukaterią domy czynszowe. Wszystkie okna były czarne. Po obu stronach, zwrócone przodem do krawężnika, na zadaszonych parkingach stały samochody mieszkańców. Stojąca na końcu ulicy latarnia rzucała dziwną, żółtą poświatę, bardziej przypominającą oświetlenie gazowe niż światło żarówki elektrycznej. Jej blask był zbyt słaby, aby odsłonić szczegóły okolicy, w której się znajdował.

Kiedy już uspokoił przyśpieszony oddech, a jego tętno wróciło do normy, uświadomił sobie nagle, że nie ma pojęcia, kim jest naprawdę. Znał tylko swoje nazwiskoFrank Pollardi to było wszystko. Nie wiedział ile ma lat, z czego się utrzymuje, skąd przybył, dokąd się udaje i dlaczego. Tak go to zaskoczyło, że przez chwilę oddech zamarł mu w piersiach, a zaraz potem serce zaczęło tłuc się jak oszalałe. Pośpiesznie wypuścił powietrze z płuc.

Świetliki na wietrze...

Cóż, u diabła, mogło to znaczyć?

Pulsujący nad prawym okiem ból przewiercał mu czoło.

Gorączkowo rozejrzał się na lewo i na prawo, szukając przedmiotu czy widoku, który zdołałby rozpoznaćczegokolwiek, co dałoby mu punkt zaczepienia w świecie, jawiącym mu się nagle jako całkowicie obcy. Gdy noc nie ofiarowała mu niczego, na czym mógłby się oprzeć, sięgnął w głąb siebie, desperacko szukając czegoś znajomego. Jego własna pamięć okazała się jednak jeszcze ciemniejsza niż ulica, na której się znajdował.

Stopniowo zaczął sobie uświadamiać, że zapach dymu osłabł, a na jego miejsce pojawiła się słaba, lecz przyprawiająca o mdłości woń gnijących w pojemniku śmieci. Smród rozkładu obudził w nim myśli o śmierci, co z kolei niejasno przypomniało mu, że ucieka przed kimś lub przed czymś, co chce go zabić. Kiedy jednak usiłował sobie przypomnieć, dlaczego i przed kim ucieka, nie mógł dotrzeć do właściwych zakamarków pamięci. Prawdę mówiąc, o tym, że ucieka, wiedział bardziej instynktownie niż na podstawie jakiegokolwiek wspomnienia.

Owionął go leciutki podmuch wiatru. Zaraz potem powróciła cisza, jak gdyby martwa noc usiłowała powrócić do życia, lecz starczyło jej sił zaledwie na jedno drżące tchnienie. Poruszony nim zmięty kawałek papieru z szelestem potoczył się po chodniku i zatrzymał przy jego prawym bucie.

Jeszcze jeden podmuch.

Papier odfrunął w noc.

Znowu zapanowała martwa cisza.

Coś się działo. Frank wyczuwał, że owe krótkotrwałe powiewy miały swoje złowrogie źródło, że niosły ze sobą groźbę.

Nie opuszczała go irracjonalna pewność, że zostanie zmiażdżony przez potworną siłę. Popatrzył w bezchmurne niebo, na ponurą i pustą czerń przestrzeni i urągliwy blask odległych gwiazd. Jeżeli nawet coś się ku niemu stamtąd zbliżało, to nie potrafił tego dojrzeć.

Noc westchnęła jeszcze raz. Tym razem mocniej. Jej oddech był ostry i wilgotny.

Był ubrany w sportowe buty, białe skarpety, dżinsy i koszulę w niebieską kratę. Nie miał kurtki, a przydałaby mu się teraz. Powietrze co prawda nie było lodowate, najwyżej rześkie, lecz wciąż go prześladował wewnętrzny chłódzimny, dławiący strach. Nie mógł opanować drżenia, wystawiony na chłodne pieszczoty nocnego powietrza, równocześnie walcząc z rozchodzącym się gdzieś z głębi ciała zimnem.

Podmuch zamarł w oddali.

Noc odzyskała swój niczym nie zmącony spokój.

Przekonany, że musi się stąd wydostaći to szybkooderwał plecy od śmietnika. Niepewnym krokiem ruszył wzdłuż ulicy, oddalając się od końca szeregu palących się ulicznych lamp. Podążał w stronę ciemności, czyniąc to zupełnie bezwiednie, przeświadczony, że to miejsce nie jest bezpieczne i że pełne bezpieczeństwo, o ile można było je znaleźć, znajduje się gdzie indziej.

Wiatr ponownie przybrał na sile, a jego podmuchy przyniosły ledwo słyszalny odgłos dziwnego gwizdu, przypominającego płynącą z daleka muzykę kościanej piszczałki.

Po przejściu paru kroków, gdy jego nogi nabrały pewności, a oczy dostosowały się do mroku nocy, dotarł do zbiegu ulic. Z obu stron ciągnęły się kute w żelazie bramy, osadzone w bladych stiukowych łukach. Spróbował otworzyć najbliższą furtkę. Nie była zamknięta, a jej jedyne zabezpieczenie stanowił prosty zatrzask. Głośne skrzypienie zawiasów wywołało grymas na twarzy Franka, któremu pozostawało tylko mieć nadzieję, że jego prześladowca nie usłyszał tego dźwięku.

Teraz bowiem, chociaż w zasięgu wzroku nie było nikogo, Frank nie miał żadnych wątpliwości, że jest ścigany. Wiedział o tym równie dobrze, jak zając wie o ruszającym w pole lisie.

W plecy uderzył go kolejny podmuch, niosąc ze sobą muzykę fletu, choć ledwie słyszalną i pozbawioną wyraźnej melodii, ale natrętną. Przenikała go. Wzmagała strach.

Za czarną żelazną bramą, po której bokach rosły zarośla i kępy pierzastej paproci, biegł chodnik, prowadzący między dwoma piętrowymi domami. Posuwając się nim Frank dotarł na prostokątne podwórze. Mrok rozpraszały jedynie rozmieszczone w przeciwległych końcach placu słabe żarówki, wskazujące przejście. Drzwi mieszkań na parterze wychodziły bezpośrednio na zadaszoną promenadę; mieszkania na piętrze miały drzwi ukryte pod balkonem z żelazną balustradą. Ciemne okna wychodziły na trawniki, rabaty azalii i sukulentów oraz nieliczne palmy.

Na jednej z mdło oświetlonych ścian rysował się deseń z cieni ostro zakończonych palmowych liści, a wzór ten był tak nieruchomy, że zdawał się wyrzeźbiony w kamiennej okładzinie. W tym momencie znowu zaświergotał miękko tajemniczy flet, budząc silniejszy niż przedtem wiatr, który ożywił cienie na ścianie. Wśród rozedrganych plam światła i cienia zjawiła się na krótko zniekształcona, czarna sylwetka biegnącego przez podwórze Franka. Natknął się na inną ścieżkę, minął jakąś bramę i w końcu wypadł na ulicę, na którą wychodził front budynku.

Była to boczna uliczka, pozbawiona jakiegokolwiek oświetlenia. Tu noc panowała wszechwładnie.

Powiew, który nadszedł, był jeszcze dłuższy i silniejszy. Kiedy raptownie się urwał, a wraz z nim zamilkło zawodzenie fletu, zdawało się, że noc zawisła w absolutnej próżni, jakby oddalający się podmuch zabrał ze sobą każdą cząsteczkę zdatnego do oddychania powietrza. Frank poczuł kłucie w uszach, jak przy gwałtownej zmianie wysokości; gdy ruszył w stronę zaparkowanych po drugiej stronie ulicy samochodów, powietrze napłynęło gwałtownie z powrotem.

Obejrzał cztery samochody, zanim natknął się na otwarte drzwi. Wślizgując się za kierownicę forda, rozwarł je na całą szerokość, aby wpuścić do środka jak najwięcej światła.

Spojrzał za siebie na przebytą przed chwilą drogę.

Spowity w mroku, uśpiony dom otaczała martwa cisza. Zwyczajny budynek, a jednak wyglądał złowieszczo.

Nikogo nie było widać.

A mimo to Frank wiedział, że ktoś się do niego zbliża. Sięgnął pod deskę rozdzielczą wozu, wyciągnął wiązkę przewodów i pośpiesznie uruchomił silnik, dopiero wówczas uświadamiając sobie, że taka umiejętność sugeruje życie na bakier z prawem. Nie czuł się jednak złodziejem. Nie miał poczucia winy, a poza tym policja nie budziła w nim niechęci czy obawy. Prawdę mówiąc, w tej chwili z radością powitałby gliniarza, który pomógłby mu uporać się z prześladowcą. Nie czuł się jak przestępca, raczej jak człowiek przez długi czas zmuszony do wyczerpującej ucieczki przed nieubłaganym, zawziętym wrogiem.

Gdy sięgał po klamkę otwartych drzwi, gdzieś nad nim na krótko rozbłysło bladobłękitne światło i w tej samej chwili eksplodowały wszystkie szyby forda po stronie kierowcy. Grad drobnych odłamków hartowanego szkła zaścielił tylne siedzenie klejącą się warstwą. Ponieważ przednie drzwi były otwarte, eksplodująca szyba nie zrobiła mu krzywdy, niemal w całości spadając na chodnik.

Zatrzaskując gwałtownie drzwi, spojrzał przez pustą ramę na pogrążone w ciemnościach zabudowania, lecz nie dostrzegł nikogo.

Frank wrzucił bieg, zwolnił hamulec i mocno wdusił pedał gazu. Odjeżdżając od krawężnika zaczepił o tylny zderzak stojącego przed nim wozu. Krótki, ostry zgrzyt giętego metalu przeszył ciszę nocy.

Atak jeszcze się nie skończył. Na czas nie dłuższy niż sekunda, nad samochodem ponownie rozbłysło iskrzące, błękitne światło, przednia szyba na całej swej szerokości pokryła się tysiącami drobnych pęknięć, choć nie uderzył w nią żaden przedmiot. Frank odwrócił twarz i mocno zacisnął oczy, w samą porę, by uniknąć oślepienia przez rozpryskujące się odłamki. Przez chwilę nic nie widział przed sobą, nie zmniejszył jednak szybkościwolał narazić się na zderzenie, niż ryzykować hamowanie i schwytanie przez niewidzialnego wroga. Deszcz szklanych okruchów zasypał jego pochyloną głowę, na szczęście tępe krawędzie bezpiecznego szkła nie zrobiły mu żadnej krzywdy.

Otworzył oczy i mrużąc je pod naporem wpadającego do środka powietrza usiłował coś dojrzeć. Pozostawił już częściowo za sobą obszar zwartej zabudowy i dojeżdżał do skrzyżowania. Mocno zakręcił kierownicą w prawo, tylko nieznacznie dotykając hamulca, i wpadł na jakąś lepiej oświetloną ulicę.

Gdy wychodził z zakrętu, na chromach auta, niczym ognie świętego Elma, zalśniło szafirowobłękitne światło, czemu towarzyszyła eksplozja tylnej opony. Nie słyszał strzału. W ułamek sekundy później pękła druga tylna opona.

Samochód zachwiał się, zjechał nieco w lewo, po czym zaczął zarzucać od krawężnika do krawężnika.

Frank gorączkowo kręcił kierownicą.

Obie przednie opony wybuchły jednocześnie.

Samochodem potężnie zatrzęsło, ale ucieczka powietrza z przednich kół powstrzymała na chwilę sunący w lewo tył, co pozwoliło Frankowi zapanować nad rozszalałą kierownicą.

Także teraz nie padł żaden strzał. Nie miał pojęcia, dlaczego to wszystko się dziejea jednak w jakiś sposób wiedział.

To było naprawdę przerażające: gdzieś w głębi podświadomości dokładnie pojmował, co się stało, czym jest ta dziwna siła, która w zastraszającym tempie niszczy samochód. Zdawał też sobie sprawę, że szansę jego ucieczki są raczej nikłe.

Słaby niebieskawy błysk...

Implozja zniszczyła tylną szybę. Wokół niego przemknęła chmura lepkich, a równocześnie kłujących kawałków szkła. Odpryski uderzyły go w głowę, uwięzły we włosach.

Frank skrył się za zakrętem, jadąc dalej na czterech dziurawych oponach.

Odgłos łopoczących gum i grzechot metalowych obręczy słychać było pomimo ryku wiatru rozgniatającego mu twarz.

Spojrzał we wsteczne lusterko. Noc piętrzyła się za nim niczym ogromny czarny ocean, a mrok rozpraszały jedynie rzadko rozrzucone lampy uliczne, których nikły blask przywodził na myśl światła dwóch rzędów statków, płynących w konwoju.

Gdy wychodził z zakrętu, miał na liczniku trzydzieści mil na godzinę. Nie zważając na zniszczone opony usiłował przyśpieszyć do czterdziestu, ale wtedy pod maską coś zagrzechotało, wśród zgrzytów i pisków silnik zaczął się krztusić i nie dało się z niego nic więcej wycisnąć.

W połowie drogi do kolejnego skrzyżowania światła wysiadły lub eksplodowałyFrank nie wiedział dokładnie. Choć latarnie rozstawiono w znacznych odstępach, rzucany przez nie blask starczał, by zapewnić niezbędną widoczność.

Silnik zakasłał ponownie i ford zaczął tracić prędkość. Nie dotykając hamulca Frank przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, a następnie wdusił pedał gazu do oporu, ale bez skutku.

Na koniec posłuszeństwa odmówiła także kierownica. Bezużyteczne koło obracało się luźno w jego spoconych dłoniach. Najwidoczniej opony rozleciały się ostatecznie. W zetknięciu z nawierzchnią stalowe obręcze krzesały snopy złotych i turkusowych iskier.

Świetliki na wietrze...

Wciąż nie rozumiał, co to znaczy.

Poruszając się z prędkością dwudziestu mil na godzinę samochód sunął prosto na prawy krawężnik. Frank nacisnął hamulec, lecz prędkość ani kierunek jazdy nie uległy zmianie.

Wóz uderzył w krawężnik, przeskoczył go, z jękiem rozdzieranych przez stal cienkich blach ściął latarnię, by wreszcie z hukiem zatrzymać się na pniu olbrzymiej palmy daktylowej, rosnącej przed białym bungalowem. Nim jeszcze chłodne nocne powietrze zdążyło stłumić echo uderzenia, w domu rozbłysły światła.

Frank gwałtownie otworzył drzwi, chwycił leżącą na siedzeniu obok skórzaną torbę i wyskoczył na zewnątrz, strząsając z siebie lepiące się kawałki szkła.

Chociaż nie było zimno, poczuł na twarzy wyraźny chłód, wywołany przez ściekające z czoła strużki potu. Oblizał wargi i poczuł smak soli.

Jakiś człowiek otworzył frontowe drzwi bungalowu i wyszedł na werandę. Światła pojawiły się również w sąsiednim domu.

Frank popatrzył za siebie. Miał wrażenie, że dostrzega mknący nad ulicą niewielki obłok połyskującego szafirowo pyłu. Dwie przecznice dalej wybuchły żarówki ulicznych latarni, tak jakby nagle przepłynął przez nie bardzo silny prąd. Połyskliwe niczym lód odłamki szkła z chrzęstem opadły na asfalt. Wydało mu się, że w panujących ciemnościach widzi wysoką, mglistą postać, oddaloną najwyżej o przecznicę, która zmierza w jego stronę. Nie był jednak całkiem pewien.

Na lewo od Franka mężczyzna z bungalowu ruszył biegiem w stronę palmy, przy której stał ostatecznie znieruchomiały ford. Coś mówił po drodze, lecz Frank go nie słuchał.

Ściskając torbę zawrócił na pięcie i zaczął biec. Nie wiedział dokładnie, przed czym ucieka, dlaczego jest tak wystraszony i gdzie może znaleźć schronienie, a jednak mimo wszystko biegł, bo był pewien, że jeśli pozostanie na miejscu jeszcze parę sekund, zostanie zabity.


2

Pozbawiony okien tylny przedział furgonetki rozświetlały słabe błyski czerwonych, niebieskich, zielonych, białych i bursztynowych lampek kontrolnych elektronicznego sprzętu inwigilacyjnego. Najwięcej światła dawały jednak dwa ekrany komputerowe, których miękka, zielona poświata nadawała temu mogącemu przyprawić o klaustrofobię pomieszczeniu wygląd kabiny łodzi podwodnej.

Ubrany w sportowe buty, beżowe sztruksy i brązowy sweter Robert Dakota siedział na obrotowym krześle na wprost dwóch bliźniaczych terminali. Uderzał rytmicznie stopą o deski podłogi, a prawą ręką radośnie dyrygował niewidzialną orkiestrą.

Na głowie miał zestaw złożony ze słuchawek stereo oraz małego mikrofonu umieszczonego tuż przy ustach. W tym momencie słuchał właśnie One OClock Jump Benny Goodmana, doskonałej wersji klasycznej swingowej kompozycji Counta Basiego, sześć i pół minuty niebiańskiego szczęścia. Gdy Jess Stacy jeszcze raz zagrał na pianinie temat, a Harry James włączył się ze znakomitą partią na trąbkę, zmierzając do najsłynniejszego zakończenia w całej historii swingu, Bobby nie posiadał się ze szczęścia.

Równocześnie jednak nie spuszczał z oka obu ekranów. Terminal po prawej połączony był mikrofalowo z systemem komputerowym Decodyne Corporation, przed siedzibą której zaparkował swoją furgonetkę. Dzięki temu mógł na nim obserwować, czym zajmował się w biurze Tom Rasmussen w czwartek o 1:10 w nocya nie było to nic dobrego.

Rasmussen odszukiwał i kopiował jeden po drugim zbiory danych zespołu zajmującego się projektowaniem oprogramowania, który ukończył ostatnio nowy i rewolucyjny program Decodyne o nazwie Czarnoksiężnik. Czarnoksiężnik wyposażony został w starannie przemyślane instrukcje wzbraniające dostępu obcym: elektroniczne zwodzone mosty, fosy i wały. Jednakże Tom Rasmussen był ekspertem w dziedzinie komputerowych zabezpieczeń i nie było fortecy, której by nie zdobył, jeśli tylko miał wystarczająco dużo czasu. Prawdę mówiąc, gdyby Czarnoksiężnik nie był opracowany w systemie komputerowym odizolowanym od świata zewnętrznego, Rasmussen dobrałby się do zbioru danych spoza murów Decodyne, korzystając ze swego komputera i linii telefonicznej.

Jak na ironię, od pięciu tygodni pracował w Decodyne w charakterze nocnego strażnika. Zatrudniono go na podstawie rozlicznych, bardzo przekonującycha, oczywiście, fałszywych dokumentów. Dzisiejszej nocy sforsował ostatnie zabezpieczenia Czarnoksiężnika. Za chwilę opuści biuro z pakietem dyskietek, wartych dla konkurencji grube pieniądze.

One OClock Jump skończył się.

Muzyka stoprzucił Bobby do mikrofonu.

Ta słowna komenda spowodowała, że skomputeryzowany system compact-discu przerwał pracę, otwierając równocześnie kanał łączności z Julie, jego żoną i wspólnikiem.

Jesteś tam, dziecino?

Na swym posterunku, w samochodzie ustawionym w najdalszym kącie parkingu z tyłu biurowca Decodyne, przez słuchawki odbierała tę samą muzykę. Westchnęła.

Czy Vernon Brown grał kiedykolwiek lepiej na puzonie niż Podczas tego nocnego koncertu w Carnegie?

A co powiesz o Krupie na bębnach?

Ambrozja dla uszu. I afrodyzjak. Muzyka sprawia, że chcę iść z tobą do łóżka.

Nie chcę. Nie jestem śpiący. Poza tym jesteśmy prywatnymi detektywami, pamiętasz?

Wolałabym, żebyśmy byli kochankami.

Kochaniem nie zarobimy na nasz chleb powszedni.

Zapłacę ciodparła.

Tak? Ile?

Och, w kategoriach chleba powszedniego... pół bochenka.

Wart jestem cały bochenek.

Prawdę mówiąc, wart jesteś cały bochenek, dwa rogale i grahamkęzgodziła się Julie.

Miała miły, gardłowy, a zarazem bardzo seksowny głos. Uwielbiał jej słuchać, zwłaszcza przez słuchawki, gdy zdawało mu się, że to anioł szepce wprost do jego uszu. Byłaby doskonałą śpiewaczką bigbandową, gdyby żyła w latach trzydziestych lub czterdziestychno i gdyby miała słuch. Znakomicie tańczyła swinga, ale nie potrafiła niczego poprawnie zanucić. Kiedy przychodziła jej ochota, aby pośpiewać wspólnie z utrwalonymi na starych nagraniach Margaret Whiting, Andrews Sisters, Rosemary Clooney czy też Marion Hutton; Bobby, przez szacunek dla muzyki, zmuszony był opuszczać pokój.

Co robi Rasmussen?zapytała.

Bobby rzucił okiem na ekran z lewej strony, sprzęgnięty z wewnętrznym systemem kamer strzegących Decodyne. Rasmussen uważał, że przechytrzył kamery i nie był obserwowany. W rzeczywistości śledzili go od kilku tygodni, noc po nocy, rejestrując wszystkie jego poczynania na taśmie video.

Stary Tom na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin