Conrad Joseph - Falk - wspomnie.pdf

(323 KB) Pobierz
Conrad Joseph - Falk - wspomnie
JOSEPH CONRAD
FALK - WSPOMNIENIE
Przełożyła - Aniela Zagórska
 
Kilku z nas siedziało przy obiedzie w małej nadrzecznej gospodzie, nie dalej
niż trzydzieści mil od Londynu i mniej niż dwadzieścia od tej płytkiej i
niebezpiecznej kałuży, której ludzie z naszej przybrzeżnej żeglugi nadają wspaniałe
miano Oceanu Niemieckiego. Wszyscy byliśmy mniej lub więcej związani z morzem.
Za szerokimi oknami roztaczał się widok na Tamizę, rozległy widok wzdłuż Lower
Hope Reach. Ale obiad był ohydny i tylko oczy ucztowały.
Rozmowę naszą zaprawiał smak słonej wody, która dla tak wielu z nas była
prawdziwą wodą żywota. Ten, kto zaznał goryczy oceanu, zachowa jej smak w ustach
na zawsze. Lecz paru ludzi z naszej kompanii, rozpieszczonych przez życie na lądzie,
uskarżało się na głód.
Nie dało się nic przełknąć z tego jedzenia. I naprawdę, wszystko tu miało
cechę dziwnej zmurszałości. Drewniana jadalnia sterczała nad błotnistym brzegiem
jak nawodne domostwo; deski w podłodze wydawały się zbutwiałe; zgrzybiały kelner
dreptał żałośnie tam i z powrotem przed stoczonym przez robaki, przedpotopowym
bufetem; poszczerbione talerze wyglądały, jakby je wygrzebano z jakiegoś
przedhistorycznego kopca w pobliżu jeziora, a kotlety przypominały przeszłość
jeszcze bardziej zamierzchłą. Przywodziły nieodparcie na myśl mroki pradawnych
wieków, gdy pierwotny człowiek, wyłaniając ze swej mętnej świadomości podstawy
sztuki kucharskiej, przypalał kawałki mięsa na ogniu z chrustu w towarzystwie swych
zacnych kompanów; potem zaś, nasycony i szczęśliwy, zasiadał wśród obgryzionych
kości, aby snuć niewyszukane opowieści o różnych przeżyciach: o głodzie, o
polowaniu, a może i o kobietach!
Ale na szczęście wino okazało się równie stare jak kelner. Tedy rozsiedliśmy
się wygodnie - nieco głodni, lecz wcale zadowoleni - i rozpoczęliśmy nasze
niewyszukane opowieści. Mówiliśmy o morzu i wszelkich jego sprawach. Morze nie
zmienia się nigdy, a jego sprawy - wbrew ludzkim opowiadaniom - spowite są w
tajemniczość. Ale zgadzaliśmy się wszyscy, że czasy się zmieniły. I mówiliśmy o
dawnych okrętach, o wypadkach na morzu, o zatonięciach statków, o utracie
masztów, a także i o człowieku, który przeprowadził cało swój okręt z rzeki Platte do
Liverpoolu, posługując się sterem awaryjnym. Mówiliśmy o wrakach, o
zmniejszonych racjach marynarskich i o bohaterstwie -a przynajmniej o tym, co
dzienniki nazwałyby bohaterstwem na morzu - o przejawach cnót różniących się
zupełnie od bohaterstwa czasów pierwotnych. A niekiedy zapadało wśród nas
milczenie i wszyscy razem wpatrywaliśmy się w rzekę.
 
Przepłynął statek z linii P. & O., kierując się w dół ku morzu. „Pyszne obiady
jada się na tych okrętach”, zauważył któryś z naszej kompanii. Ktoś inny o bystrym
wzroku wyczytał nazwę na rufie: „Arkadia”. „Cóż to za piękny okaz statku!”,
szepnęło kilku z nas. Za okrętem szedł mały parowiec towarowy; jego bandera
wskazywała, że jest to statek norweski. Parowiec wypuścił mnóstwo dymu, a nim
wiatr zwiał go zupełnie, pojawił się przed oknami krótki, drewniany bark o wysokich
burtach, pod balastem, ciągnięty przez holownik. Wszyscy marynarze byli zajęci na
dziobie przy podnoszeniu przednich żagli, a na rufie kobieta w czerwonym kapturze,
sam na sam z człowiekiem u steru, przechadzała się miarowo wzdłuż rufówki tam i z
powrotem, robiąc na drutach coś z popielatej wełny.
Któryś z naszej gromadki mruknął: „To pewnie Niemcy”. „Kapitan ma żonę
na pokładzie”, zauważył ktoś inny; a szkarłatny zachód, rozgorzały za dymem
londyńskim, rzucił blask bengalskich ogni na maszty barku i zniknął znad Hope
Reach.
Wówczas jeden z nas, milczący dotychczas człowiek po pięćdziesiątce, który
dowodził statkami przez ćwierć wieku, rzekł, patrząc na bark sunący teraz w dal, cały
czarny wśród blasku rzeki:
- To przypomina mi pewne absurdalne zdarzenie, które przytrafiło mi się
przed wielu laty, kiedy zostałem pierwszy raz dowódcą żelaznego barku,
przyjmującego ładunek w pewnymwschodnim porcie morskim. Ów port był zarazem
stolicą wschodniego królestwa leżącego nieco w górę od ujścia rzeki, tak jak nie
przymierzając Londyn leży nad naszą starą Tamizą.
Nie ma co się nad ową miejscowością rozwodzić; tego rodzaju przygoda
mogła wydarzyć się wszędzie, gdzie się znajdują okręty, ich dowódcy, holowniki i
bratanice-sieroty o nieopisanej krasie, a absurdalność zdarzenia dotyczy tylko mnie,
mojego wroga Falka i mojego przyjaciela Hermanna.
Słowa „mojego przyjaciela Hermanna” były wypowiedziane jakby ze
specjalnym naciskiem, który skłonił któregoś z nas (mówiliśmy właśnie o
bohaterstwie na morzu) do leniwego i niedbałego pytania:
- A czy ten Hermann był bohaterem?
- Wcale nie - odparł nasz siwy przyjaciel. - Bynajmniej. Był to Schiff-führer:
kierownik okrętu. Tak nazywają w Niemczech kapitana statku. Wolę naszą
nomenklaturę. Brzmi dobrze i jest w niej coś, co daje nam jako całości poczucie
wspólnoty: praktykant, oficer, kapitan w prastarym i zaszczytnym morskim zawodzie.
 
Co się tyczy mego przyjaciela Hermanna, może i był skończonym mistrzem w tym
zaszczytnym kunszcie, lecz zwano go oficjalnie Schiff-führerem, a wygląd jego,
pusty i ociężały jak wygląd zamożnego farmera, był zarazem nacechowany
dobrodusznym sprytem drobnego sklepikarza. Jego wygolony podbródek,
zaokrąglone członki i ociężałe powieki nie przypominały bynajmniej pracownika
morza, jeszcze zaś mniej miłośnika morskich przygód. Jednakże po swojemu
pracował znojnie na morzach jak sklepikarz za ladą. A okręt był źródłem utrzymania
dla jego rosnącej rodziny.
Statek Hermanna była to ciężka, silna, tępodzioba machina, przywodząca na
myśl prymitywną solidność, podobnie jak drewniany pług naszych praojców. I z
innych względów machina ta sprawiała wrażenie swojskie i sielskie. Wystające w
dziwaczny sposób drewniane ściany nadbudówki, których nie widziałem nigdy na
żadnym innym statku, sprawiały, że ta ścięta rufa okrętu była podobna do tylnej
części młynarskiego wozu. Ale cztery okna salonu, każde zaopatrzone w sześć
zielonawych szybek i ujęte w drewniane okienne ramy pomalowane na brązowo,
mogły być równie dobrze okienkami wiejskiej chaty. Malutkie białe firaneczki i
zieleń doniczek z kwiatami dopełniały podobieństwa. Raz czy dwa, gdy wypadło mi
przepłynąć pod rufą statku, dostrzegłem z łodzi okrągłe ramię nachylające
polewaczkę i zgiętą, gładką głowę dziewczyny, którą będę zawsze nazywał bratanicą
Hermanna, bo naprawdę nie słyszałem nigdy jej imienia, pomimo mojej zażyłości z
całą rodziną.
Ale ta zażyłość rozwinęła się później. Tymczasem zaś, na równi z całą bracią
żeglarską tego wschodniego portu, nie mogłem żywić żadnych wątpliwości co do
wyobrażeń Hermanna o higienie w zakresie odzieży. Był najwidoczniej
zwolennikiem noszenia na ciele porządnej, grubej flaneli. Prawie co dnia oglądało się
małe sukienki i fartuszki schnące na olinowaniu bezanmasztu lub rząd drobnych
skarpeteczek powiewających na sygnałowych linkach; ale raz na dwa tygodnie cała
rodzinna bielizna była obowiązkowo wystawiona na pokaz. Zapełniała caluteńką rufę.
Popołudniowa bryza pobudzała do dziwacznej, flakowatej ruchliwości tę stłoczoną
ciżbę bielizny, nasuwającą jakąś niejasną analogię z utopioną, okaleczała i
spłaszczoną ludzkością. Bezgłowe ciała kiwały na człowieka ramionami
pozbawionymi rąk; nogi bez stóp kopały fantastycznie powietrze z oklapłym
rozmachem; były tam również długie, białe szaty, które chłonęły wiatr przez obszyty
koronką otwór u szyi, wydymając się przez chwilę gwałtownie, jakby wskutek
 
przesuwania się jakichś otyłych, niewidzialnych kadłubów. W owe dni można było
rozpoznać statek na wielką odległość z powodu różnobarwnego, dziwacznego
rozruchu panującego na rufie, za bezanmasztem.
Statek Hermanna miał swoje miejsce postoju tuż przede mną, a nazywał się
„Diana” - nie z Efezu, tylko z Bremy. Oznajmiały to białe litery długie na stopę,
rozmieszczone w wielkich odstępach w poprzek rufy (coś w rodzaju napisu na
szyldzie) pod wiejskimi okienkami. Ta śmiesznie nieodpowiednia nazwa uderzała
swą impertynencją wobec pamięci najczarowniejszej z bogiń, bo pomijając fakt, że
stary statek był fizycznie niezdolny do wzięcia udziału w jakichkolwiek łowach,
mieszkała na nim gromadka czworga dzieci. Wyglądały znad burty, przypatrując się
przepływającym łodziom i niekiedy upuszczały w nie różne przedmioty. I tak, w
czasach kiedy jeszcze nie znaliśmy się z Hermannem na tyle, aby z sobą rozmawiać,
dostałem kiedyś w kapelusz ohydną lalką z gałganów, należącą do najstarszej
córeczki Hermanna. Ale na ogół dzieciaki zachowywały się grzecznie. Miały jasne
główki, okrągłe oczy, małe okrągłe noski jak kartofelki i były bardzo podobne do
ojca.
Ta „Diana” z Bremy była najniewinniejszym ze starych okrętów i zdawała się
nic nie wiedzieć o złym morzu, tak jak i na lądzie bywają rodziny, które nie wiedzą
nic a nic o zepsutym świecie. A uczucia, które budziła, były zwyczajne i należały
przeważnie do kategorii uczuć domowych. „Diana” była rodzinnym ogniskiem.
Wszystkie te kochane dzieciaki nauczyły się chodzić na jej obszernym pokładzie
rufowym. W rozważaniu takich faktów jest coś ładnego, a nawet wzruszającego.
Wyobrażam sobie, że te bąki gryzły końce olinowania, kiedy im się wyrzynały zęby.
Obserwowałem wiele razy najmłodszego Hermanna (Nicholasa), jak gryzł opaskę
brasu fokbramrei. Najbardziej lubił przebywać pod kołkownicą grotmasztu. Z chwilą
gdy go puszczono luzem, czołgał się tam natychmiast i pierwszy z brzegu marynarz,
który się pokazał, przynosił malca z powrotem do drzwi kajuty, trzymając go
troskliwie i podnosząc wysoko w rękach powalanych smołą. Przypuszczam, że działo
się to wskutek stale obowiązującego rozporządzenia. W czasie takich przenosin
dzieciak, który był jedyną gwałtowną osobą na statku, usiłował bić po twarzy tych
rosłych młodych marynarzy niemieckich.
Pani Hermann, miła, zażywna gosposia, nosiła na pokładzie workowate
niebieskie suknie w białe groszki. Gdy się zdarzyło raz czy dwa, że zastałem ją przy
ładnej małej balijce, trącą energicznie białe kołnierzyki, dziecinne skarpetki i letnie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin