Magdalena Parus - Cienie Przeszłości Tom. I.pdf

(1531 KB) Pobierz
E BOOK
291904804.001.png 291904804.002.png 291904804.003.png
 
dziedzictwo
Cienie przeszłości
Magda Parus
WARSZAWA 2007
Wilcze
Przypuszczalnie atak niedźwiedzia wymruczał Colin.
Winę zawsze ponosi niedźwiedź, puma, wilk, zdziczały pies bądź zbiegły z cyrku
czy zoo egzotyczny okaz, byleby wyjaśnienie mieściło się w granicach
prawdopodobieństwa.
Colin ponuro wpatrywał się w ekran komputera. Miałby przed oczami
standardową notkę, nie pierwszą, jaką wyłowił z sieci, gdyby nie jeden mały, ale
diabelnie istotny szczegół: nazwa miasteczka. Emily i Mat, jasna cholera.
Nie powinien może z góry negować zasugerowanego w artykule rozwiązania
zagadki. W dziewięciu przypadkach na dziesięć odpowiedzialność rzeczywiście ponosi
zwierzę, w dodatku chodziło o Góry Skaliste. Atak niedźwiedzia akurat w miejscu
zamieszkania Mata i Emily zakrawałby jednak na szczególny zbieg okoliczności, a
Colin nawet do zwykłych zbiegów okoliczności dawno stracił zaufanie.
Kliknął polecenie drukowania, poirytowany, że komuś właśnie w tej sprawie
musiało się zebrać na delikatność. Gdyby obok opisu obrażeń znalazły się zdjęcia,
Colin zyskałby solidniejsze podstawy do wyrobienia sobie wstępnej opinii. Ach, i tak
nie wierzył w winę grizzly. Byle jak złożył wyplute przez drukarkę kartki i wsunął do
tylnej kieszeni wytartych dżinsów. Zamknął system, po czym stanowczo zbyt
gwałtownie opuścił ekran laptopa.
Skontrolował zawartość sakw, z satysfakcją stwierdzając, że ziół i amuletów
wystarczy mu aż nadto. Wolał uniknąć tłumaczenia się Fishowi, dlaczego musi
uzupełnić zapasy. Na beżowy (w jego lepszych czasach) sweter narzucił podniszczoną
skórzaną kurtkę.
Colin zważył w dłoni komórkę. Nie mógł tego dłużej odkładać. Wybrał numer
stryja i z pulsowaniem w żołądku oczekiwał na połączenie. Czym się tak, cholera,
przejmował? I tak tam pojedzie, bez względu na wynik rozmowy. Wbrew swej butnej
postawie, z ulgą powitał informację o czasowej niedostępności abonenta. Poczuł się
usprawiedliwiony: zrobił co w jego mocy, nie będzie przecież bezczynnie czekał, aż
Gordon włączy telefon. Zadzwoni do stryja po dotarciu na miejsce. Postawi go przed
faktem dokonanym i lider nie będzie już mógł się sprzeciwić wyprawie. W tej chwili
uczyniłby to z pewnością wyznaczyłby do zadania Fisha i paru innych, a Colina
oddelegował z ważną misją na biegun.
Wyszedł przed chatę, wspólne lokum jego i stryja, prostą, pozbawioną
jakichkolwiek upiększeń konstrukcję z drewna i otoczaków, która zapewniała im
przestrzeń życiową dostatecznie dużą, by nie wpadali na siebie na każdym kroku.
Colin szanował Gordona, wiele mu zawdzięczał, to jednak nie oznaczało, że marzył o
częstych spotkaniach z mentorem. Od razu miałby wrażenie, że jest nadzorowany. Na
szczęście obowiązki lidera zmuszały stryja do licznych wyjazdów, a i Colin nie
narzekał na brak zajęć w terenie. Kiedy zaś obaj przyjeżdżali do osady w tym samym
czasie, udawało im się nawet przez tydzień mijać na tyle skutecznie, że poza krótkim
„dzień dobry" nie znajdowali okazji do rozmowy.
Colin oddychał chłodnym żywicznym powietrzem, napawał się szumem drzew i
świergotem ptaków, ładując baterie na długie godziny, które miał spędzić w
ogłuszającym ryku silnika thunderbirda. Nie znosił ciasnych zamkniętych przestrzeni,
wolał więc narazić się na nieprzyjemny hałas, czując w zamian pęd powietrza na
twarzy, niż się dusić w komfortowym wnętrzu wyciszonej limuzyny. Wyprowadził z
szopy lśniący srebrzyście motor i przymocował do niego sakwy.
Z irytacją zagryzł wargi, ujrzawszy Rose. Czego ona znowu chciała?
Colin! Pomachała mu z daleka. Wyjeżdżasz? A ja się do ciebie wybrałam z
propozycją wypadu na imprezę...
Colin przywołał na twarz uśmiech. Rose miała do niego sprawę, a to nowość.
To pomysł Dustina wyjaśniła. W piątek. Zdążysz
wrócić?
Raczej nie.
Na pewno nie, sama podróż w jedną stronę zajmie mu ponad dwa dni.
Wybierasz się gdzieś konkretnie? indagowała zdziwiona.
Przed towarzyszami ze straży Colin nie powinien mieć tajemnic, zatem Rose w
zasadzie musiałaby wiedzieć o planowanej przez niego wyprawie. Niekiedy Colin
wyruszał powłóczyć się bez celu, gdyby jednak chodziło o taki wyjazd, nic nie stałoby
na przeszkodzie, żeby wrócił na czas.
Zamiast odpowiedzieć, cmoknął ją po koleżeńsku w policzek.
Nie jestem w nastroju na imprezy.
Powiedział prawdę, przecież nie był w nastroju. Cholera, kogo zamierzał
przekonać? I ten niepotrzebny całus tu już wykazał się wyjątkowym
wyrachowaniem.
Rose zarumieniła się i rozpromieniła, jakby wręczył jej bukiet róż, wyznając przy
tym miłość. Ze też się uparła właśnie na niego! Dustin ślinił się na jej widok, Sean jej
nadskakiwał, a Grieve wodził za nią ponurym spojrzeniem, z góry przeświadczony o
niepowodzeniu. Każdy z nich byłby wniebowzięty, znalazłszy się na miejscu Colina.
Spadam oznajmił, dosiadając thunderbirda.
Rose jednak nie zamierzała łatwo ustąpić. Z trudem kryjąc zawód, nęciła Colina
perspektywą szampańskiej zabawy i zarazem delikatnie zarzucała mu nudziarstwo.
Człowieku, masz dwadzieścia pięć lat! Czasem trzeba się wyrwać z tej
zapomnianej przez Boga i ludzi wiochy! I nie mówię o zaszywaniu się w jeszcze
większej głuszy.
Niebrzydka suczka, bez dwóch zdań. Czemu więc Colin tak się wzbraniał przed
tym związkiem? Wątpliwe, by znalazł lepszą partnerkę. Pasowali do siebie, ich
charaktery doskonale się uzupełniały czego chcieć więcej? W osadzie przyklaśnięto
by takiej decyzji. Ba, Colin wręcz odczuwał delikatną presję otoczenia.
Mimo to coś odpychało go od Rose, jakieś wewnętrzne przekonanie, że jeszcze nie
trafił na właściwą kobietę, a zatem nie powinien się angażować. Nikomu o tym prze
świadczeniu nie wspomniał, zarzucono by mu bowiem, że wydziwia, i zaczęto
przestrzegać przed kuszeniem losu: taka piękna dziewczyna nie będzie czekać
wiecznie, ktoś sprzątnie mu ją sprzed nosa, on zaś dopiero wtedy pojmie, co stracił.
Cóż począć, kiedy Colin wolał zaufać przeczuciu niż opiniom innych.
Poza tym, choć Colin nie zachował w pamięci żadnego obrazu Ianthe, Rose
przypominała mu matkę; niezręcznie by się czuł, wiążąc się z ikoną. Miał niewiele
ponad trzy latka, kiedy matka zginęła. Czasem wydawało mu się, że potrafi odtworzyć
jej śmiech, spojrzenie jasnych oczu, że pamięta dotyk miękkich włosów na twarzy,
jednak nie był pewien, czy nie pada ofiarą figli własnego umysłu.
Zdaniem Gordona nie należało wracać do przeszłości. Zatem kierowane do stryja
pytania Colina o Ianthe pozostawały bez odpowiedzi. Kiedy zaś lider życzył sobie, by
unikano jakiegoś tematu, członkowie społeczności kornie się do tych zaleceń
stosowali. W pierwszych latach pobytu w osadzie Colin zdołał zgromadzić ledwie parę
skąpych informacji; potem, zrezygnowany, przestał pytać.
Jego dzielna i piękna matka należała do straży, tyle wiedział. Raczej niewiele,
może więc dlatego, ilekroć patrzył na Rose, czuł się tak, jakby widział Ianthe. Po
prostu potrzebował wzorca, a Rose, z jej długimi ciemnymi włosami, smukłą sylwetką
i charakterystycznym wyrazem oczu w czasie służby twardym, poza nią zaś
rozmarzonym i niekiedy smutnym idealnie się w tej roli sprawdzała.
Potrząsnął głową. Do diabła, zachowywał się jak ostatni mięczak. Rose to Rose,
przeciętna, wypłoszona suczka. Całe to porównywanie jej z Ianthe było jedną wielką
bzdurą, szukaniem dla siebie usprawiedliwienia. Jak inaczej Colin zdołałby
racjonalnie uzasadnić, czemu odtrąca dziewczynę wprost dla niego stworzoną?
Na chwilę ogarnęła go chęć, by powiedzieć Rose coś miłego, zaraz jednak odrzucił
tę myśl. Cholera, też sobie znalazł moment na damskomęskie gierki! Gniewnie
odpalił thunderbirda.
Dobrze, że w porę się opamiętał. Nie w pełni kontrolował sytuację, bo myślami
błądził zupełnie gdzie indziej. Minęło siedem lat i niepokoił się, jak przebiegnie
spotkanie z rodzeństwem. Z Matem nie pójdzie mu łatwo nigdy się nie dogadywali, a
cholera wie, co dodatkowo Nigel nakładł chłopakowi do głowy. Emily była wtedy taka
maleńka, że może nie poznać brata...Oby go nie poznała.
Mijał rozrzucone po lesie domki, wszystkie z drewna i otoczaków, zbliżone do
siebie stylem. Na osadę składało się ich jedenaście, a każdy z osobna przypominał
samotną chatkę zagubioną w dziczy. Zamieszkiwały tam przeważnie rodziny lub
grupy znajomych, niekiedy, i na krótko, szukające odosobnienia pary, czy wreszcie
samotnicy w rodzaju Colina i Gordona jak komu odpowiadało, przy czym konfigura
cje zmieniały się co pewien czas. Gdy członek społeczności odczuwał potrzebę
założenia rodziny bądź własnej niewielkiej komuny, zajmował jeden z wolnych
domków, względnie, jeśli wszystkie były akurat zajęte, budował nowy. W tej chwili
trzy chatki w osadzie stały puste.
Na grupowe zamieszkiwanie decydują się zwykle starsi członkowie społeczności
oraz osoby młode, które jeszcze nie myślą o własnej rodzinie. Często wybór wiąże się z
pełnioną w organizacji funkcją rodzaj komuny tworzyli na przykład członkowie
straży pod wodzą Fisha. Colin, jako jedyny, się wyłamał. Lubił wprawdzie wszystkich
w zespole, niemniej wystarczało mu ich towarzystwo w trakcie wspólnych akcji. W
czasie wolnym nie musiał oglądać ich od rana do nocy. Poza tym starłby się z Fishem,
bo choć Colin nie kwestionował predyspozycji kolegi do stanowiska przywódcy straży,
z natury nerwowo reagował na rozkazy osób niewiele starszych od siebie.
Osada ulokowała się na terenach Przedsiębiorstwa Drzewnego Trzech Potoków,
do którego należały tysiące akrów gęstego lasu. Z tym jednym wyjątkiem olbrzymi
obszar pozostawał niezamieszkany. Oficjalnie założono to niewielkie osiedle na
potrzeby pracowników firmy i ich rodzin, a zresztą wszelkie wyjaśnienia i tak nikogo
specjalnie nie interesowały, dopóki tartak funkcjonował sprawnie i regularnie płacił
podatki. Od czasu do czasu przeprowadzano co najwyżej standardowe inspekcje,
kontrolujące warunki pracy czy przestrzeganie zasad ochrony środowiska. Nie
zmiennie owocowały one pochlebnymi raportami.
Colin zatrzymał motor przed domem Kenta. Czyste szyby, firanki w oknach i
zadbany ogródek nosiły znamiona ręki Sue, drugiej żony zastępcy lidera. W
porównaniu z kawalerskim gospodarstwem Colina i Gordona różnica raczej rzucała
się w oczy, lecz komu zależałoby na firankach? Colin bardziej sobie cenił święty
spokój, cieszył go więc fakt, że stryja nie ciągnie do ożenku. I chyba zresztą nigdy nie
ciągnęło. Oficjalnie całą jego rodzinę stanowił Colin. Byłoby jednak dziwne, a nawet
źle widziane, gdyby lider nie przysporzył społeczności paru silnych, zdrowych
członków. Dlatego Gordon zapewne spłodził jakieś dzieci, ale najwyraźniej nie
przejawiał chęci do sprawowania nad nimi ojcowskiej opieki.
W chacie mieszkali też dwaj bracia pani domu, kawalerowie, oraz dorosły syn
Kenta z pierwszego małżeństwa wraz z żoną i półrocznym berbeciem. Typowa grupa
rodzinna, która za parę lat się rozpadnie, czy może raczej zmieni skład. Dzieci w
wieku przedszkolnym i szkolnym odsyła się, by dorastały bliżej cywilizacji, rodzice zaś
bardzo rzadko decydują się na rozstanie z potomstwem; tym sposobem wielu
członków społeczności latami mieszka poza osadą. Syn i synowa Kenta pewnie też
wyjadą, ich miejsce zajmą jednak żony i dzieci braci Sue.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin