Studnia wieczności - rozdziały 41-46.pdf

(170 KB) Pobierz
Microsoft Word - ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY.doc
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
Adres na karcie wizytowej doktora Van Ripple’a wskazuje dom na obskurnym małym
osiedlu, przypominaj ą cym wygodny fotel, któremu przydałaby si ę zmiana tapicerki.
Szeregowe domy nie s ą szczególnie dobrze utrzymane. Nie maj ą ż adnych aspiracji poza
zapewnieniem lokum swoim mieszka ń com.
- Czaruj ą ca okolica – komentuje Felicity, gdy idziemy w ą sk ą , słabo o ś wietlon ą ulic ą .
- Ale dzi ę ki temu wyszła ś z domu, prawda?
Obok nas przebiegaj ą dzieciaki. Bawi ą si ę po ciemku, bo ich matki s ą zbyt zm ę czone,
ż eby si ę tym przejmowa ć .
- Có ż , moja mama nadal s ą dzi, ż e siedz ę przy pianinie. To była imponuj ą ca sztuczka,
Gemmo. Powiedz mi, czy dzi ę ki mocy wyczuwasz ju ż blisko ść domostwa doktora Van
Ripple’a?
- Do tego potrzebne mi tylko oczy i adres – oponuj ę .
Mijamy pub, z którego wylewaj ą si ę robotnicy. Niektórzy s ą pochylenia pod brzemieniem
wieku, inni nie maj ą wi ę cej ni ż jedena ś cie, dwana ś cie lat. Matki trzymaj ą niemowl ę ta przy
piersi. Na skrzynce tu przed pubem staje m ęż czyzna. Przemawia z energi ą i z przekonaniem,
przykuwaj ą c uwag ę słuchaczy.
- Mamy pracowa ć dla wyzyskiwaczy po czterna ś cie godzin dziennie za marne grosze?
Powinni ś my post ą pi ć tak jak dziewcz ę ta z Bryant and May i nasi bracia w dokach!
Rozlegaj ą si ę pomruki, jedne wyra ż aj ą aprobat ę , inne sprzeciw.
- Zagłodz ą nas! – woła robotnik z zapadni ę tymi policzkami. – Nic nie b ę dziemy mieli.
- Ju ż nic nie mamy, to jedyne, czego nie chc ę wi ę cej! – woła jaka ś kobieta i wszyscy
wybuchaj ą ś miechem.
- Strajk! Wesprzyjmy nasze siostry w fabryce Beardona. Czerpmy odwag ę z ich postawy,
bracia i siostry. Godziwa płaca, godziwy czas pracy, godne ż ycie w Londynie!
Rozlegaj ą si ę wiwaty, tłum bije brawo, czym zwraca uwag ę konstabla.
- Spokój! – woła, podchodz ą c. – Co tu si ę dzieje?
M ęż czyzna schodzie ze skrzynki, wyci ą gaj ą c przed siebie kapelusz.
- Bry wieczór, panie władzo. Zbieramy na biednych. Da pan grosik?
- Zaraz dam wam pokój na noc, w Newgate.
- Nie mo ż e nas pan aresztowa ć za zgromadzenie – oponuje m ęż czyzna.
- Prawo mo ż e wszystko, na co ma ochot ę ! – odpowiada konstabl, machaj ą c pałk ą .
Rozgania tłum, ale nie mo ż e uciszy ć jego przekona ń . Ludzie nadal wymieniaj ą uwagi
podekscytowanym szeptem.
- A wy, aliganckie panienki – atakuje nas kobieta z dzieckiem – przyszły ś cie pogapi ć si ę
na biedaków?
- Na pewno nie – odpowiada Felicity, brzmi ą c dokładnie tak, jak damulka, która gotowa
jest wynaj ąć doro ż k ę i pojecha ć z przyjaciółmi poogl ą da ć sobie biedaków.
- No to zmywajcie si ę . Nie b ę dziecie si ę bawi ć naszym kosztem. Znam takie jak wy.
- Niech pani…
Bior ę Fee pod rami ę .
- Ani słowa.
Skr ę camy za róg i okazuje si ę , ż e jeste ś my na miejscu. Przygotowały ś my sobie historyjk ę ,
ż eby wpuszczono nas do ś rodka, ale zm ę czona dozorczyni wie, ż e nie nale ż y zadawa ć pyta ń
damom odwiedzaj ą cym lokatorów, bo jeszcze odkryje, ż e jej podejrzenia to naga prawda.
Dwukrotnie puka do drzwi magika i zapowiada nas znu ż onym tonem.
Doktor Van Ripple szeroko otwiera oczy ze zdumienia. Ma na sobie znoszon ą bon ż urk ę .
- Prosz ę wej ść , prosz ę wej ść . Bo ż e drogi, nie spodziewałem si ę dzisiaj go ś ci!
Zamyka drzwi i prosi, ż eby ś my usiadły. W k ą cie pokoju majaczy ogromny obraz w
pozłacanej ramie. Przedstawia znacznie młodszego doktora Van Ripple’a w turbanie na
głowie, wyci ą gaj ą cego palce w stron ę kobiety, któr ą wprowadził w trans. Plakat opatrzony
jest podpisem: Doktor Theodore Van Ripple, mistrz iluzji! Magiczne wyczyny, musisz to
zobaczy Ć , by uwierzy Ć !
Na ś cianie znajduje si ę portret starszej kobiety o ciemnych włosach i oczach doktora Van
Ripple’a. Obok portretu wisi pami ą tka po zmarłej w postaci wianka. Ten zrobiono ze
zwini ę tego wyblakłego warkoczyka z br ą zowych, przetykanych siwizn ą włosów.
- Moja matka – mówi magik, zauwa ż aj ą c, na co patrz ę . – Nawet najlepszy iluzjonista nie
mo ż e oszuka ć ś mierci.
Wskazuje nam miejsca na wysiedzianej sofie przykrytej starym szalem w turecki wzór.
Siadam na czym ś twardym. To ksi ąż ka, Portret Doriana Greya pióra Oscara Wilde’a.
- Ach, wi ę c tu jest! Nie wiedziałem, gdzie si ę zapodziała – wykrzykuje doktor Van
Ripple, wyrywaj ą c mi ksi ąż k ę .
Felicity krzywi si ę .
- Pan Wilde został skazany za nieobyczajno ść . Papa mówi, ż e to bardzo niemoralny
człowiek.
- To Queensberry i jemu podobni s ą „nieobyczajni” – o ś wiadcza doktor Van Ripple,
odnosz ą c si ę do człowieka, który wysun ą ł zarzuty przeciwko Wilde’owi.
- Dlaczego pan tak s ą dzi, sir? – Felicity jest zaintrygowana.
Doktor Van Ripple odwraca kwiat z butonierki w stron ę nosa i gł ę boko wzdycha jego
zapach.
- Prawdziwe uczucie i miło ść maj ą w sobie czysto ść , która zawsze góruje nad bigoteri ą .
- Nie przyszły ś my tu dyskutowa ć o ci ęż kim losie pana Wilde’a – pospiesznie przerywa
mu Fee, zachowuj ą c si ę zdecydowanie niegrzecznie, ale magik nie wygl ą da na ura ż onego jej
szorstkim obej ś ciem.
- Zapewne. A czemu zawdzi ę czam t ę niespodziewan ą wizyt ę ?
- Potrzebujemy pa ń skich usług – wyja ś niam.
- Aha. Przykro mi, ż e musz ę pani ą rozczarowa ć , ale niedawno przeszedłem na emerytur ę
jako iluzjonista. Mam do zaoferowania jedynie stare sztuczki wykonywane przez starego
człowieka. Nie tego chc ą obecnie ludzie. Oni chc ą trywialnych emocji – narzeka. – Jak ten
cały Houdini, który uwalnia si ę z ła ń cuchów i skrzyni. To tania, tandetna rozrywka. W
czasach swojej ś wietno ś ci grywałem w najlepszych teatrach, od Wiednia do Sankt Petersburg,
od Pary ż a po Nowy Jork. Ale teraz epoka magii niestety dobiega ko ń ca. Teraz ś wiatem rz ą dzi
przemysł. Przemysł i chciwo ść . – Bierze gł ę boki wdech i wypuszcza powietrze z
westchnieniem. – Ale nie przyszły ś cie po to, by słucha ć o latach chwały starego magika, moje
drogie. Musz ę was zatem po ż egna ć .
- Oczywi ś cie zapłacimy panu – odzywam si ę .
W oczach doktora Van Ripple’a błyska zainteresowanie.
- Aha. Tak. Dobrze. Mo ż e dałbym si ę przekona ć , ż eby pomóc damom w potrzebie za
skromn ą sumk ę .
- Jak skromn ą ? – pyta Felicity.
- Panno Worthington – mówi ę , zmuszaj ą c si ę do u ś miechu – jestem przekonana, ze doktor
Van Ripple potraktuje nas sprawiedliwie. Nie chciałyby ś my go urazi ć .
- Bez urazy – zapewnia staruszek. – Co stary magik mo ż e zrobi ć dla dwóch uroczych
młodych dam? – pyta, rozpływaj ą c si ę w u ś miechach.
- Chciałyby ś my si ę dowiedzie ć czego ś wi ę cej o Wilhelminie Wyatt – wyja ś niam.
Doktor Van Ripple marszy czoło.
- Nie bardzo rozumiem, jak mog ę paniom w tym pomóc.
- Jestem pewna, ż e pan mo ż e – mówi ę słodko.
Podnosz ę sakiewk ę , a usta magika znów wyginaj ą si ę w u ś miechu. Ustalamy stawk ę i
cho ć jest to wi ę cej, ni ż chciałabym zapłaci ć , chyba tylko w ten sposób mo ż emy dobi ć targu.
Doktor Van Ripple natychmiast chowa monety do kieszeni. Przypuszczam, ż e chciałby
sprawdzi ć ich autentyczno ść z ę bami.
- Czy panna Wyatt miała jaki ś sztylet? – Ku mojemu niezadowoleniu Felicity od razu
przyst ę puje do rzeczy.
- Nie przypominam sobie niczego takiego. A z pewno ś ci ą zapami ę tałbym podobn ą bro ń . –
Iluzjonista w zadumie gładzi si ę po brodzie.
- Czy mówi panu co ś zwrot: „Prawd ę odnajdziesz w Kluczu”? – pytam.
Doktor Van Ripple wydyma usta i zastanawia si ę .
- Obawiam si ę , ż e nie.
- Czy panna Wyatt kiedykolwiek wspominała o kluczu, jakimkolwiek kluczu, który byłby
dla niej wa ż ny? – naciska Felicity.
- Nie, nie – zaprzecza doktor.
- Czy zostawiła co ś po sobie? – pytam, ale moja nadzieja szybko si ę rozwiewa.
- Zostało kilka sukien, ale sprzedałem je. Zatrzymałem tylko jedn ą rzecz, która do niej
nale ż ała: tabliczk ę .
- Mo ż emy j ą zobaczy ć ? – prosz ę .
Doktor Van Ripple grzebie w kredensie i wraca z tabliczk ą , któr ą widywałam w snach i
wizjach. Ogarnia mnie podniecenie. Tabliczka jest spora, ma mo ż e trzydzie ś ci na trzydzie ś ci
centymetrów, i spoczywa na drewnianej podstawce. Przesuwam palcami po jej powierzchni,
wyczuwaj ą c powstałe przez lata wy ż łobienia.
- Czy mo ż emy j ą od pana odkupi ć ? – pytam o ś mielona.
Kr ę ci głow ą .
- Bo ż e mój, ma dla mnie tak wielk ą warto ść sentymentaln ą , ż e nie mógłbym…
- Ile? – przerywa mu Felicity.
- Mo ż e pi ęć funtów? – proponuje magik.
- Pi ęć funtów! – Felicity a ż zatchn ę ło z wra ż enia.
- Cztery? – ust ę puje Van Ripple.
Nie ma znaczenia cztery czy pi ęć , i tak tyle nie mamy. A mo ż e mamy? Macham dłoni ą
nad sakiewk ą . Wiem, ż e pó ź niej b ę d ę siebie za to nienawidziła, ale to b ę dzie pó ź niej.
- Prosz ę , sir – mówi ę , otwieraj ą c sakiewk ę , i ku zdumieniu Fee odliczam funty.
Przyjaciółka bierze tabliczk ę od iluzjonisty.
- Prosz ę pana – odzywam si ę – wspominał pan o tym, ż e Wilhelmina była w kontakcie z
siostr ą , przyjaciółk ą , której ju ż nie ufała. Na pewno nie przypomina pan sobie jej imienia?
Magik potrz ą sa głow ą .
- Jak mówiłem, nigdy mi jej nie przedstawiono. Ta dama nie odwiedzała nas i z tego, co
wiem, nie bywała te ż na naszych spektaklach. Wiem jedynie, ż e Wilhelmina bała si ę jej, a ona
rzadko czuła strach.
Zimny dreszcz przebiega mi wzdłu ż kr ę gosłupa.
- Dzi ę kuj ę , ż e po ś wi ę cił pan nam czas – mówi ę , a magik odprowadza nas do wyj ś cia.
Przy drzwiach si ę ga za ucho Felicity i wyci ą ga idealn ą czerwon ą żę , któr ą jej podaje.
- To chyba ulubiony kwiat pana Wilde’a.
- A zatem go nie przyjm ę – odpowiada moja przyjaciółka opryskliwie.
- Nie s ą d ź cie, aby ś cie nie byli s ą dzeni, moja droga – mówi doktor Van Ripple ze
smutnym u ś miechem, a policzki Fee płon ą .
- Jak pan to zrobił? – pytam, bo trik wydaje mi si ę sympatyczny, nawet je ś li Felicity jest
innego zdania.
- Prawd ę mówi ą c, to najprostsza sztuczka pod sło ń cem. Działa, poniewa ż panie tego
chcecie. Musi pani zapami ę ta ć , moja droga, najwa ż niejsz ą zasad ę ka ż dej udanej iluzji: przede
wszystkim patrz ą cy musz ą chcie ć wierzy ć .
*
- To niewiarygodne, ż e za żą dał a ż pi ęć funtów! – oburza si ę Felicity, gdy znów okrywa
nas mrok londy ń skich ulic.
- Miejmy nadziej ę , ż e wyda pieni ą dze szybko, zanim znikn ą – martwi ę si ę .
W nikłym blasku ulicznej lampy ogl ą damy tabliczk ę , obracaj ą c j ą na wszystkie strony, ale
nie dostrzegamy niczego niezwykłego.
- Mo ż e słowa pojawi ą si ę , gdy b ę dziemy si ę w ni ą intensywnie wpatrywały? – sugeruje
Fee.
To absurdalny pomysł, ale i tak si ę wpatrujemy. Nie dzieje si ę zupełnie nic.
Wzdycham.
- Kupiły ś my sobie bezu ż yteczn ą tabliczk ę .
- Ale za to czyst ą ż artuje Felicity, a mnie si ę nawet nie chce oczami okaza ć politowania.
Po drodze do metra mijamy strajkuj ą ce kobiety ze Szwalni Czepków Beardona. Twarze
maj ą pos ę pne. Opieraj ą si ę nawzajem o siebie, trzymaj ą c tabliczki z hasłami opuszczone w
dół, a przechodnie nie zwracaj ą na nie najmniejszej uwagi albo, co gorsza, szydz ą z nich i
okrutnie wyzywaj ą .
- Grosik na wsparcie naszej sprawy? – znu ż onym głosem pyta dziewczyna z puszk ą na
pieni ą dze.
- Mog ę da ć nawet wi ę cej – odpowiadam. Wytrz ą sam z sakiewki wszystkie prawdziwe
monety, jakie mam, i wciskam jej do r ę ki, szepcz ą c: - Nie poddawajcie si ę .
Patrz ę , jak magia iskrzy w jej oczach.
- Tragedia w Szwalni Czepków Beardona! – woła, gdy rozpala si ę w niej ogie ń . – Sze ść
osób zamordowanych dla zysku! Nie zareaguje pan, sir? Odwróci pan wzrok?
Jej towarzyszki broni znów wysoko unosz ą transparenty.
- Godziwa płaca, godziwe warunki! – wołaj ą . – Sprawiedliwo ść !
Ich głosy narastaj ą w grzmot, który przetacza si ę przez ciemne ulice Londynu, a ż nie
mo ż na go ju ż dłu ż ej ignorowa ć .
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
Ledwie przyje ż d ż amy do Spence i zanosimy walizki do pokojów, kiedy pojawia si ę pani
Nightwing, wymachuj ą c zaproszeniem.
- Ma si ę odby ć przyj ę cie urodzinowe na cze ść kuzyna panny Bradshaw, pana Whartona,
w Wiosennym Balmoral – mówi, smakuj ą c nazw ę posiadło ś ci na j ę zyku, jakby to było wino,
które przemieniło si ę w ocet.
- Na pewno s ą dz ą , ż e dzi ę ki nam b ę d ą lepiej widziani w towarzystwie – Felicity rzuca
szeptem uwag ę przeznaczon ą tylko dla moich uszu.
- Przyj ę cie odb ę dzie si ę jutro w południe, cho ć zaproszenie przyszło zaledwie dwa dni
temu – mówi pani Nightwing i słysz ę , jak mruczy pod nosem: - Potworne maniery. – A po
chwili dodaje: - Wiem, ż e t ę skni ą panie za pann ą Bradshaw. Maj ą panie ochot ę si ę tam
wybra ć ?
- Och, tak, prosimy! – wykrzykuje Felicity.
- Dobrze. Musicie by ć gotowe wcze ś nie rano – o ś wiadcza, a my obiecujemy, ż e si ę
postaramy.
Wieczorem Felicity siedzi w gronie kole ż anek, pławi ą c si ę w komplementach na temat
swojego balu.
- A podobał si ę wam taniec derwiszy? – pyta z ja ś niej ą cym wzrokiem.
- Bardzo ładny. I jak na tak długi wyst ę p wcale nie był nu żą cy – ocenia Cecily i udaje jej
si ę zaprawi ć komplement jadem, w czym jest wprost doskonała.
- Mama zgodziła si ę urz ą dzi ć dla mnie jedynie podwieczorek – narzeka Elizabeth,
wydymaj ą c usteczka. – To wydarzenie na pewno nikomu nie zapadnie w pami ęć .
Zostawiam je i zamykam si ę w swoim pokoju, ż eby dokładnie obejrze ć tabliczk ę
Wilhelminy Wyatt. Obracam j ą w dłoniach i analizuj ę male ń kie wgł ę bienia, jakbym mogła z
nich odczyta ć histori ę zapisanych słów. Przykładam do niej ucho w nadziei, ż e szeptem
opowie o swych tajemnicach. Nawet si ę gam po odrobin ę magii, ka żą c jej wszystko ujawni ć ,
jakbym była doktorem Van Ripple’em. Ale je ś li tabliczka panny Wyatt kryje jakie ś sekrety,
to nadal pozostaj ą nieujawnione.
- Prawd ę odnajdziesz w Kluczu – mówi ę do siebie. – Kluczu do czego?
Do niczego, z tego, co widz ę . Zostawiam tabliczk ę obok łó ż ka i podchodz ę do okna, ż eby
spojrze ć w stron ę obozu Cyganów i lasów za szkoł ą . Zastanawiam si ę , co robi teraz Kartik.
Czy nadal dr ę cz ą go sny o Amarze i o mnie?
Na dole dostrzegam ś wiatło. To Kartik z latarni ą w r ę ku patrzy w moje okno. Serce mi
podskakuje i musz ę mu przypomnie ć , ż e nie powinno bi ć szybciej dla człowieka, któremu nie
mo ż na ufa ć . Zaci ą gam zasłony, gasz ę lamp ę i wpełzam do łó ż ka. Potem mocno zamykam
oczy i powtarzam sobie, ż e nie wolno mi wsta ć i podej ść do okna, cho ć bym nie wiem jak tego
chciała.
*
Nie potrafi ę wyja ś ni ć , co mnie budzi. D ź wi ę k? Zły sen? Wiem tylko, ż e si ę budz ę
przestraszona. Mrugam, przyzwyczajaj ą c wzrok do ciemno ś ci. Słysz ę hałas. Ale d ź wi ę k nie
dochodzi z pokoju, lecz znad niego. Dach nade mn ą trzeszczy, jakby przesuwało si ę po nim
co ś bardzo ci ęż kiego. Długi cie ń pada na ś cian ę pokoju. Wstaj ę z łó ż ka.
Teraz słysz ę co ś jeszcze w korytarzu: ciche szuranie, jakby szelest suchych li ś ci. Uchylam
odrobin ę drzwi, ale nic tam nie ma. Znów to słysz ę , dobiega z dołu. Na paluszkach pod ąż am
Zgłoś jeśli naruszono regulamin