Wouk Herman - Nie przerywajcie karnawału.pdf

(1864 KB) Pobierz
Wouk Herman - Nie przerywajcie karnawału
Wouk Herman - Nie przerywajcie karnawału
Tom
Całość w tomach
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 2000
Przełożył Łukasz Nicpan
Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zakładu
Nagrań i Wydawnictw Związku
Niewidomych,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk: z wydawnictwa
„Alfa-Wero”,
Warszawa 1997
Korekty dokonały
U. Maksimowicz
i K. Markiewicz
„tt
Część I
Część pierwsza
Największy cwaniak
w Nowym Jorku
Rozdział pierwszy
Lester Atlas
1
Za panowania Brytyjczyków wyspę nazywano Kinją. Obecnie figuruje na mapach i w
przewodnikach po Karaibach jako Amerigo, lecz jej mieszkańcy nadal używają
starej nazwy Kinja.
Flaga brytyjska przez blisko dwieście lat powiewała nad tym uroczym zielonym
pagórkiem wśród błękitnych wód oceanu. Wcześniej wyspa należała do Danii,
jeszcze wcześniej do Francji, a pierwotnie do kanibali. Do zmian flag dochodziło
po wymianie ognia i dymu między armatami okrętów żaglowych a działami starego
kamiennego fortu. Gwizdały w powietrzu kule, oddziały napastników szturmowały
mury, toczono potyczki, czasami ktoś ginął. Od ponad stu lat jednakże działa
fortu milczały. Stany Zjednoczone weszły w posiadanie wyspy w sposób pokojowy,
w roku 1940, kiedy panowie Roosevelt i Churchill dokonali wymiany starych
niszczycieli na posiadłości karaibskie. Amerykanom dostała się tym sposobem nie
tylko baza okrętów podwodnych w Zatoce Rekinów (która obecnie, oddana na powrót
we władanie prosu olbrzymiemu i chwastom, obraca się z wolna w ruinę: pomosty
zapadają się i butwieją, a hangary rdzewiejąc chylą się ku ziemi), ale i cała
wyspa. Szczegóły tej transakcji były i pozostały dla mieszkańców niejasne,
zbytnio zresztą ich nie interesowały.
Keen-ja to krótka, śpiewna wersja lokalna oficjalnej angielskiej nazwy: Wyspa
Króla Jerzego Trzeciego - niezbyt, co oczywiste, odpowiedniej dla posiadłości
amerykańskiej, toteż ktoś w ministerstwie spraw wewnętrznych Stanów
Zjednoczonych postanowił zmienić ją na Amerigo. Nowej nazwy używa się głównie na
drukach urzędowych oraz w szkole. Uczniowie posłusznie wyliczają zdarzenia z
historii Amerigo i skrobią wypracowania na jej temat, ale na ulicach i placach
zabaw nazywają swą ojczyznę Kinją, siebie samych zaś Kinjanami. Na całych
Karaibach o wyspiarzu-tubylcu nie mówi się zresztą inaczej jak: „Kinjunin”.
Mieszkaniec Indii Zachodnich nie jest w zasadzie wrogo nastawiony do przemian,
ale też nie zdradza przesadnego zaufania do nich. Ta postawa wynika z życiowej
mądrości, którą wpaja klimat wiecznego lata. Uczy ona, że pomimo zgiełkliwej
ludzkiej krzątaniny dzień dzisiejszy nie różni się od jutra, a jutro będzie
podobne do dnia dzisiejszego. Uczy, że istnienie jest kołem wiecznego powrotu, z
którego nie ma ucieczki. Uczy wreszcie, że jedyną korzyścią, jaką człowiek może
osiągnąć z życia, jest nacieszenie się jego urokami, zanim na zawsze odejdzie z
tego świata, niewiele się w nim rozeznawszy; cała sztuka polega więc na tym, by
się niczym zbytnio nie przejmować i przyjemnie spędzać czas w ciepłych
promieniach słońca. Biali ludzie, którzy szarogęszą się ostatnio na Karaibach i
w południowym skwarze ubijają interesy, równają spychaczami ziemię pod pasy
startowe lotnisk, wznoszą hotele, zakładają przystanie jachtowe, otwierają
banki, nocne kluby i sklepy z pamiątkami, są w oczach tubylców jedynie
przemijającą plagą, niczym więcej. Pojawiali się już wcześniej, a potem znikali.
Przed wiekami przybyli tu licznie na białych żaglowcach, wyrżnęli Bogu ducha
winnych kanibali, wycięli w pień bujne gaje mahoniowców, porastające wyspy od
czasów potopu, i posadzili na ich miejsce trzcinę cukrową. Na cukrze można było
wówczas zbić majątek, a trzcina rosła wyłącznie w ciepłych krajach. Drewna
zrąbanych mahoniowców biali używali do wyrobu melasy. Nastała epoka cukrowni i
wielkich kamiennych rezydencji na plantacjach. Z Afryki zwożono otępiałych od
morskiej choroby niewolników, przodków dzisiejszych Kinjan. Różowe, oziębłe
połowice bogatych plantatorów mieszkały w Anglii, a gorące czarne nałożnice pod
bokiem. Potem pojawił się burak cukrowy, który może rosnąć również na północy, i
czarne niewolnictwo straciło rację bytu. Łańcuch wysp zaiskrzył się serią
bankructw i rebelii. Skończyły się lata tłuste. Plantatorzy zwinęli manatki i
opuścili archipelag. Pałace na plantacjach popadły w ruinę. Obecnie tubylcy
poszywają blaszanymi dachami tę lub ową niszę w masywnych niegdyś murach i w
tych załomach mieszkają.
Mieszkańcy Indii Zachodnich
zachodzą w głowę, co tym razem
zmusi szalonych białych ludzi do
wyjazdu. Może potężne trzęsienie
ziemi (cały ten łańcuch
zatopionych gór spoczywa
przecież na dygotliwym obszarze
ziemskiej skorupy), może wielka
oceaniczna fala, może straszliwy
huragan, może epidemia uśpionej
dotychczas choroby tropikalnej,
może wreszcie przypadkowa
ostateczna eksplozja mruczącego
groźnie kotła, w jakim biali
warzą jakieś ingrediencje na
swojej północy, wybuch, który
sprawi, że resztki ich
pozostałych na Karaibach
pobratymców czmychną do... dokądże tym razem? Na Tasmanię? Na Ziemię Ognistą?
Gdyby pewnego dnia przestały przybywać okręty i samoloty, biali - w odróżnieniu
od krajowców - nie zdołaliby przeżyć na diecie z samych langust, owoców mango,
iguan i orzechów kokosowych.
Tymczasem Amerigo się amerykanizuje - na swój, co prawda, sposób. Tubylcom
szczerze przypadły do gustu nowe wolne dni - Święto Dziękczynienia, Czwarty
Lipca, urodziny prezydenta itd. - przydane do dawnych świąt angielskich oraz
licznych świąt religijnych, z których żadnego nie znieśli. Kalendarz dni
roboczych zeszczuplał tak pokaźnie, że nie obciążałby nawet sparciałej kieszeni.
Napływ gotówki sprawia, że stopa życiowa zaczyna się podnosić. Większość Kinjan
przyjmuje tę erupcję amerykańskiej przedsiębiorczości na Karaibach z
entuzjazmem. Dla nich oznacza ona jedynie nowy, nieszkodliwy i, wedle wszelkich
oznak, nie kończący się karnawał.
2
W listopadowy ranek 1959 roku na zalane oślepiającym słońcem nabrzeże wyszło
ulicą Księcia Walii dwóch mężczyzn.
- Pasaty, co? - ryczał
okazalszy z nich, blady jak ostryga, łysy tłuścioch w czarnym jedwabnym
garniturze, który wyglądał jak psu z gardła wyciągnięty. - Proszę, jesteśmy nad
wodą i gdzie masz te swoje cholerne pasaty, hę? Jakoś ich nie czuję, Norman! Ta
parszywa wyspa to jeden wielki, buchający żarem piec! Piekło, w którym rosną
palmy! Czym, u Boga Ojca, ma biały człowiek oddychać w tej dziurze?!
Grubas trzymał w jednej ręce puszkę z piwem, w drugiej cygaro, a gestykulował
obiema, siejąc popiołem i rozchlapując piwo.
Drugi z mężczyzn, niższy, szczuplejszy i opalony na brąz, o szpakowatych,
starannie uczesanych włosach i pociągłej twarzy człowieka na progu wieku
średniego (wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat) szeptał coś prosząco do
rozkrzyczanego towarzysza, starając się go udobruchać. Miał na sobie granatowy
lniany blezer, luźne szare spodnie, rozpiętą pod szyją turkusową koszulę i
szaro-żółtą jedwabną apaszkę.
Jego strój był jak żywcem
wycięty z kolorowych reklam,
zamieszczanych w magazynie
„Holiday”. Dopiero po jakimś
czasie człowiek dowiaduje się,
że na Karaibach podobnie się
noszą jedynie turyści i
homoseksualiści. Drobny
mężczyzna należał niewątpliwie do elegantów pierwszej wody, ale jego ubiór
zdradzał nowicjusza, który pierwszy raz w życiu bawi w Indiach Zachodnich.
Łysy tłuścioch ryczał dalej:
- Dobra, dobra, wiem, że
znalazłem się w bajecznym miejscu! W najbardziej niezwykłej dziurze, do jakiej
kiedykolwiek mnie diabli zanieśli. No i gdzie tu masz, do czorta, ten cholerny
klub?
- Mówiono mi, że widać go z nabrzeża... Ach, Lester, rozejrzyj się tylko wokół
siebie! Spójrz, w jakim
otoczeniu się znalazłeś!
Zupełnie, jakbyśmy się
przenieśli w inne stulecie. Popatrz na ten kościół! Musi mieć co najmniej
dwieście lat. Założę się, że te mury mierzą ponad dwa metry grubości. Miały
zapewne chronić przed huraganami...
- Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby któryś dmuchnął - ryknął łysol - i trochę
ten piekarnik ostudził. Co za podłe piwsko! Siki świętej Weroniki! - Ze wstrętem
odrzucił od siebie puszkę, która potoczyła się z brzękiem po brukowanym placyku,
bryzgając bursztynowym płynem. - Czy oni tu nawet lodówek nie mają? Wiesz co,
założę się, że nie mają! Pewnie chłodzą piwo w powiewach tych twoich zasranych
pasatów!
Niższy z mężczyzn rozglądał się wokół siebie z miną dziecka, które dopiero przed
chwilą weszło na przyjęcie urodzinowe.
Przyglądał się przycumowanym
wzdłuż nabrzeża niezgrabnym
staroświeckim szkunerom ze
zwiniętymi czerwonymi żaglami,
miejscowym kobietom w pstrych
sukienkach i czarnoskórym
marynarzom w obdartych mundurach
- targującymi się zapamiętale o cenę bananów, orzechów kokosowych, jakichś
dziwnych brunatnych korzeni kolosalnych rozmiarów, worków węgla drzewnego i
sznurów kolorowych jak tęcza ryb - ogromnemu czworobokowi fortu z czerwonej
cegły oraz jego zabytkowym, bezczynnym obecnie działom, wieńczącym zwróconą ku
morzu, pochyłą ścianę warowni, pomnikowi Ameriga Vespucciego, ogrodzonemu
płotkiem i niemal całkowicie skrytemu w pomarańczowych, fioletowych i różowych
kwiatach bugenwilli, stojącym rzędem po obu stronach
Uliczki Królowej domom z podcieniami, których tynkowane fasady o żywych kolorach
wyblakły na słońcu do bladości pasteli, staremu szaremu kościołowi z kamienia,
wreszcie bielonej wapnem ceglanej ruinie po budowli wzniesionej w georgiańskim
stylu, mieszczącej gospodę „Pod Sir Francisem Drake‟iem”.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin