WEB Griffin - Korpus 04 - Pole bitwy.rtf

(1264 KB) Pobierz
W

W.E.B. Griffin

 

 

 

Pole bitwy

 

Korpus IV

I

1
Guadalcanal
Atol Midway
4 czerwca 1942 roku, 4.25

 

William Charles „Bill” Dunn z Point Clear w Alabamie, miał dwadzieścia jeden lat, metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważył 70 kilogramów. Od dwunastu dni był porucznikiem rezerwy piechoty morskiej, od prawie pół roku lotnikiem piechoty morskiej, ale ani w ciągu tych sześciu miesięcy, ani w ciągu całych dwudziestu jeden lat swego życia nie doświadczył tak ciężkiej nocy. Kiedy zrzucił z siebie prześcieradło i spuścił stopy na podłogę, zrobił to w ugruntowanym przekonaniu, że jest śmierdzącym tchórzem. To odczucie nie było dla niego zaskoczeniem. Myśl o tym, choć jeszcze nie pewność, kiełkowała w nim od dawna. Z nią kładł się spać i z nią budził się tej nocy, zlany potem więcej razy, niż chciałby pamiętać. W dodatku za każdym razem musiał się zrywać z łóżka i biec do ubikacji. Do tej pory myślał, że wyrażenie „zesrać się ze strachu” to tylko przenośnia. Tym razem, może dlatego, że jego układ trawienny był praktycznie pusty, zaczęło mu się za to zbierać na wymioty. Dużym wysiłkiem woli udało mu się nad nimi zapanować, ale co chwilę czuł nowe fale zimnego potu na plecach i w kroczu.

Przyczyną tej gwałtownej reakcji organizmu była świadomość, że dziś po raz pierwszy w życiu będzie brał udział w prawdziwej walce. Japończycy przygotowywali się do zdobycia wyspy, na której stacjonował dywizjon Dunna, a Marynarka szykowała się do jej obrony. Obie strony wysłały naprzeciw siebie potężne siły morskie, a jeszcze potężniejsze zespoły okrętów podążały w kierunku akwenu, na którym dojdzie do walki. W tym starciu tytanów Billowi Dunnowi przypadło w udziale wystartować na jednomiejscowym myśliwcu i spróbować zestrzelić jak najwięcej japońskich samolotów.

Celem tych zmagań był mały atol koralowy, złożony z dwóch maciupeńkich wysepek o łącznej powierzchni 5,2 kilometra kwadratowego, leżący tuż za międzynarodową linią zmiany daty, 1.300 mil morskich na północny zachód od Hawajów. Wyspa Wschodnia miała dwa i pół kilometra długości, a druga z wysp tworzących atol, Wyspa Piaszczysta, niecałe trzy. Całość nosiła nazwę Midway*[1], jako że leżała w połowie drogi między Ameryką Północną a Azją.

Atol stał się własnością Stanów Zjednoczonych zaraz po wojnie secesyjnej, ale aż do 1936 roku praktycznie nikt z niego nie korzystał, jeśli nie liczyć stacji przekaźnikowej podmorskiej linii telegraficznej. W 1936 roku na atolu powstała baza paliwowa linii lotniczej Pan American, która otworzyła właśnie regularne połączenie lotnicze ze Stanów przez Hawaje na Filipiny. Jej łodzie latające lądowały tu po drodze i uzupełniały paliwo. To wydarzenie otworzyło Marynarce oczy na strategiczne usytuowanie atolu. Komisja Hepburna, która zajmowała się w roku 1939 wyszukiwaniem miejsc pod przyszłe bazy Marynarki na wypadek wojny, orzekła, że znaczenie Midway „ustępuje tylko samej Pearl Harbor”. Rok później Marynarka przystąpiła do budowy bazy lotniczej i zaopatrzeniowej dla okrętów podwodnych. 1 września 1940 roku oddano do użytku port, a 29 września na wyspę przybyła część, około jednej trzeciej, 3. batalionu obrony wybrzeża piechoty morskiej wraz z baterią dwóch dział kalibru 127 mm i wukaemami do obrony przeciwlotniczej. W związku z zaostrzaniem się sytuacji politycznej zapadła decyzja wybudowania na Wyspie Wschodniej pasa startowego, jako że dotąd lotnictwo miało tam tylko bazę wodnosamolotów. Saperzy Armii przystąpili do pracy nad pasem i do pogłębiania kanału oddzielającego obie wyspy.

Pierwszy japoński atak na Midway miał miejsce już 7 grudnia 1941 roku, kiedy to o godzinie 21.35 niszczyciele „Sazanami” i „Ushio” pod dowództwem komandora Koname Konishi rozpoczęły trwające dwadzieścia trzy minuty bombardowanie artyleryjskie, które jednak nie wyrządziło poważniejszych szkód. Działa kalibru 76 i 127 mm obsadzone przez załogi z 6. batalionu obrony wybrzeża, który zastąpił na Midway 3. batalion, odpowiedziały ogniem i odnotowały trafienia na obu jednostkach.

Pierwszy atak nie był groźny, ale mogły za nim pójść następne, a wreszcie mogło dojść do inwazji i zajęcia atolu, co poważnie zagroziłoby obronie Hawajów. By temu zapobiec, garnizon Midway został wkrótce znacząco wzmocniony. W maju 1942 roku siły piechoty morskiej na wyspie wspierało już pięć baterii artylerii przeciwlotniczej kalibru od 20 mm do 76 mm, dwie kompanie 2. batalionu rajdersów piechoty morskiej, a nawet pluton (niepełny, pięć wozów) lekkich czołgów.

Z lotniska na Wyspie Wschodniej operowały teraz, oprócz czternastu Catalin*[2] Marynarki, także dwie holenderskie, które przyleciały tu po upadku Holenderskich Indii Wschodnich, cztery B–26 Marauder i siedemnaście Latających Fortec lotnictwa Armii. Najwięcej samolotów (64 maszyny) miała jednak na Midway piechota morska. Stacjonowało tu dziewiętnaście Douglasów SBD–2, siedemnaście przestarzałych SB2U–3, dwadzieścia jeden nie mniej przestarzałych Brewsterów F2A–3 i zaledwie siedem Grummanów F4F–3A.

Kilka dni przed wspomnianym porankiem, wywiad Marynarki, któremu tym razem Bill Dunn jakoś dziwnie ufał, przysłał informacje na temat ruchów i zamiarów sił przeciwnika. Nie było tych wiadomości dużo, ale nie wróżyły nic dobrego. Jądrem japońskiego Zespołu Uderzeniowego MI pod dowództwem admirała Chuichi Nagumo były cztery lotniskowce: „Akagi” (największy lotniskowiec Cesarskiej Marynarki Wojennej, o wyporności 36.500 ton), „Kaga” (36.000 ton) i dwa mniejsze, „Hiryu” i „Soryu” (po 16.000 ton). Poza tym w skład zespołu wchodziły dwa pancerniki, trzy krążowniki, mnóstwo niszczycieli i innych mniejszych jednostek, w tym transportowce, wiozące 1.500 żołnierzy japońskiej piechoty morskiej i 1.000 żołnierzy pułku Ichiki Butai, mających zdobyć i obsadzić atol.

Japońskie lotniskowce przewoziły mnóstwo samolotów. Chudy kapitan z wywiadu Marynarki, wyglądający w swoich okularach jak nauczyciel tłumaczący przy tablicy zawiły temat lekcji, mówił, że „należy się spodziewać formacji liczących nawet ponad sto samolotów”. Mówił to całkiem zblazowanym tonem znudzonego przewodnika po zoo w Atlancie, po raz nie wiadomo który odkrywającego przed tłumem zwiedzających cuda terrarium z jadowitymi wężami.

— Jeżeli wszystko pójdzie jak zwykle — ciągnął dalej Przewodnik–Po–Zoo, jak go w myśli nazwał Dunn — to znaczy, jeżeli Japończycy nie zmienią składu grup lotniczych na swoich lotniskowcach, ich formacja składać się będzie zapewne z trzech typów samolotów, w mniej więcej równych proporcjach. Jedną z nich będzie grupa bombowców torpedowych Nakajima B5N1*[3]. Ponieważ jednak torpedami trudno zatopić wyspę, nawet tak małą jak Wschodnia czy Piaszczysta, spodziewać się należy, że tym razem Kate wystąpią w roli bombowców. To oznacza zaś, że uzbrojone będą w bomby. Duże bomby, wiszące pod kadłubem na zaczepach torpedowych. Jako że nawet największe bomby lżejsze są od torped, oznacza to też, że ich załogi będą trzyosobowe, nie dwuosobowe, jak przy atakach torpedowych. Wynika to stąd, że do wycelowania torpedy całym samolotem wystarczy pilot, ale do celnego zrzutu bomb konieczny jest już bombardier. Jak pamiętacie, Kate ma dwa stałe karabiny maszynowe kalibru 7,1 mm w skrzydłach i trzeci ruchomy w tylnej kabinie obsługiwany przez strzelca. Poza Kate spodziewać się należy formacji Val*[4]

Bill znał ten typ samolotu. Pamiętał, że ma stałe podwozie i owiewki na kołach, zupełnie jak Gee–Bee*[5] Racer, na którym latał Jimmy Doolittle. Już w dzieciństwie Jimmy Doolittle był idolem Billa. Potem o nim właściwie zapomniał, aż jakieś sześć tygodni temu gruchnęła wieść o tym, że Doolittle poprowadził wyprawę bombową na B–25*[6] z lotniskowca nad Tokio i zbombardował stolicę Japonii, za co dostał awans na generała brygady i Medal Honoru. Bill nie mógł się nadziwić, jak też do cholery udało mu się poderwać B–25 z lotniskowca? Przecież sam doskonale wiedział, że nawet na lekkim F4F nie było to łatwe. Wiadomości o nalocie na Tokio przypomniały mu młodzieńczy podziw dla Doolittle’a i innych herosów wyścigów lotniczych z początku lat 30. Wildcat był prawie jak Gee–Bee — mały samolocik z wielkim silnikiem, piekielnie szybki i równie piekielnie trudny, wręcz niebezpieczny, w pilotowaniu. W wieku lat 15 Bill wiedział już, że nie pójdzie śladem ojca i dwóch braci, gwiazdorów drużyny futbolowej Uniwersytetu Alabama. Ważył 48 kilogramów i wszyscy, nawet w domu, nazywali go „Kurduplem”. Sprawy szły już zupełnie źle, na wszystkich frontach, gdy przyszła mu na ratunek Marynarka, a dokładnie jej baza lotnicza w Pensacola. W Marynarce pokazali mu, że może robić rzeczy, które przystoją mężczyźnie, nawet jeśli nigdy nie osiągnie metra osiemdziesięciu wzrostu i nie będzie ważył stu kilo, jak bracia.

Marynarka chciała zbudować awaryjny pas startowy na ziemi należącej do Dunnów, tuż przy granicy stanów Floryda i Alabama. Marynarka potrzebowała tego terenu, ale nie miała pieniędzy, żeby go wydzierżawić, nie mówiąc już o kupnie. Admirał dowodzący wówczas bazą postudiował więc księgi wieczyste, szukając właścicieli, do których mogłaby trafić patriotyczna argumentacja i trafił na Dunnów. Jako historyk–amator słusznie podejrzewał, że Dunnowie z Mobile i Point Clear, agenci żeglugowi i właściciele ziemscy, mogą być potomkami kapitana Cassiusa Alfreda Dunna, dowódcy artylerii CSS*[7] .Alabama”. A .Alabama”*[8], dowodzona przez admirała Raphaela Semmesa, była najbardziej znanym rajderem*[9] w historii Marynarki. W takim domu słowa o ojczyźnie. Marynarce i jej potrzebach na pewno nie padną na jałową glebę.

— Musi pan przyjechać do nas — przekonywał Cassiusa Alfreda Dunna IV, ojca Billa, admirał. — I niech pan koniecznie zabierze ze sobą chłopaka. Na pewno mu się u nas spodoba.

Kiedy Dunnowie przybyli do Pensacola, admirał zorganizował dla nich mały pokaz możliwości myśliwca Grumman F3F–1*[10]. Zachwyt Billa przebił dopiero widok pilota, który po wylądowaniu wysiadł z kabiny i podszedł się z nimi przywitać. Facet był może dwa palce wyższy od Billa i równie chuderlawy. Pewnie też go za młodu nazywali kurduplem, pomyślał Bill.

Tego lata, a i następnego, wiele godzin przesiedział majtając nogami na molo w Mobile, marząc o lataniu. Wszystko co miał i wszystko, co kiedykolwiek miałby mieć, oddałby z radością za to, żeby choć raz wsiąść do kabiny tego małego i szybkiego myśliwca, zapiąć pasy, zamknąć osłonę kabiny i pchnąć manetkę gazu do oporu.

Później to marzenie go nie opuszczało, ale nieco je zmodyfikował. Po dostaniu się na studia zdecydował, że tylko jedno jest w stanie przebić perspektywę zostania pilotem Marynarki: zostać pilotem piechoty morskiej.

No i teraz był pilotem myśliwskim piechoty morskiej, latał na F4F, który był trochę większy od Gee–Bee i już wiedział, że latanie na wyciągnięcie ręki nad ziemią z pełną prędkością, to jedna z głupszych rzeczy, do których zdolny jest homo sapiens. Teraz wreszcie zrozumiał, o co było tyle krzyku z Narodowymi Wyścigami Lotniczymi i dlaczego ich w końcu zakazano, bo ciągle zdarzało się, że piloci ginęli, wpadając na innych, na słupy wyznaczające zakręty trasy albo zderzając się z ziemią.

— Val, podobnie jak Kate — ciągnął Przewodnik — uzbrojona jest w dwa stałe i jeden ruchomy karabin maszynowy. Przenosi do czterystu pięćdziesięciu kilogramów bomb, jedną dużą pod kadłubem i dwie mniejsze pod skrzydłami.

Bill wiedział, że ani Val ani Kate nie są godnymi przeciwnikami dla Wildcata, który był szybszy i lepiej uzbrojony. W końcu, co cztery wukaemy kalibru 12,7 mm, to nie trzy pukawki 7,7 mm. Oczywiście, w spotkaniu jeden na jednego. A co będzie, jeśli Kate czy Vali będzie więcej? Czy jeden Wildcat to równoważnik dwóch Kate? Albo trzech Vali? To były niezbyt przyjemne pytania. Co gorsza, to nie był największy problem.

— Wyprawie Kate i Vali towarzyszyć będzie z pewnością osłona myśliwska, na którą złoży się mniej więcej równa liczba Zer — jakby od niechcenia dodał Przewodnik.

Zero był bardzo ciekawym samolotem. To znaczy ciekawym, jeśli się siedziało w fotelu z danymi technicznymi Wildcata i Zero na kolanach, drinkiem pod ręką i na spokojnie porównywało osiągi oraz uzbrojenie. Mitsubishi A6M2 był dolnopłatem myśliwskim o całkowicie metalowej konstrukcji z szesnastocylindrowym silnikiem gwiazdowym, który nadawał mu prędkość do 506 km/h na pułapie około pięciu tysięcy metrów. Wildcat 3A, z tą swoją schrzanioną sprężarką, wyciągał z pięć kilometrów więcej i wspinał się pięćset metrów wyżej. Czyli właściwie osiągi były równe, co nie było zbyt zachęcającą perspektywą, jeśli się miało wokół tylko sześć innych Wildcatów, a przed sobą ponad trzydzieści Zer. W dodatku wszystko, co Bill słyszał o Zerach wskazywało na to, że były one lepszymi samolotami myśliwskimi od F4F. Przede wszystkim były znacznie lżejsze, a co za tym idzie bardziej zwrotne. To, że Marynarka uważała, że jest inaczej, Billa nie przekonywało ani trochę. W końcu Marynarka uważała też, że Buffalo jest zaledwie „marginalnie gorszym” samolotem od Wildcata, a wszyscy wiedzieli, że to bzdura.

Nawet jeżeli nie byłyby lepsze, to na pewno lepiej uzbrojone. Te dwa karabiny 7,7 mm w skrzydłach to zabawki, ale tam znajdowały się jeszcze dwa działka kalibru 20 mm. Pocisk z dwudziestki miał o wiele większy zasięg niż pocisk z jego pięćdziesiątki*[11], więc pilot Zera mógł zestrzelić F4F z dużo większej odległości. W dodatku pocisk z działka był dużo większy, miał ładunek wybuchowy i potrafił jednym trafieniem urwać dźwigar płata, a co za tym idzie, całe skrzydło.

Bill pocieszał się, że przecież mogło” być gorzej. Mógł dostać cholernego Buffalo. Cholernych Buffalo było na Midway trzy razy tyle, co Wildcatów. Oczywiście, jak zwykle. Marynarka wiedziała, że F2A są do dupy i, jak zwykle w takiej sytuacji, przekazała je piechocie morskiej, bo dla nich wystarczą. Całe szczęście, że chociaż on dostał Wildcata.

I tu nasunęło mu się pytanie — właściwie dlaczego? Czy major Parks posadził mnie na F4F, bo uważał, że jestem lepszy od innych? Czy też uważał, że na Wildcacie mam większe szanse na przeżycie do wieczora?

A poza tym pojawia się kwestia wyszkolenia. I tu dopiero włosy zaczynają stawać dęba. Bóg jedyny wie, ile godzin wylatali major Parks, kapitan Armistead i inni starzy wyjadacze, pewnie po parę tysięcy godzin, ale ukochany synek drogiej pani Dunn miał ich na koncie dokładnie 312 i pół, a to niezbyt dużo. I w dodatku zaledwie drobny ułamek tego na Wildcacie. Przeciętny japoński pilot z lotniskowca miał nalot około 800 godzin, z tego część w warunkach bojowych, a w każdym razie tak twierdził wywiad Marynarki. Dunn nie był w powietrzu w warunkach bojowych nawet sekundy.

Stoczył się z łóżka, wciągnął szybko „śpiochy”, jak nazywali coś, co regulaminowo było „Kombinezonem Lotniczym Tropikalnym”. Założył buty z cholewką do połowy łydki, które ze względu na wywiniętą szorstką stroną na wierzch skórę nazywali „kowbojkami”. Część kolegów wolała latać w trzewikach, ale jemu te wysokie kowbojki bardziej odpowiadały. Zarzucił skórzaną kurtkę na kombinezon, na wierzch założył uprząż od kabury z Coltem wz. 1911 Al, którą nosił pod pachą. Część kolegów wolało rewolwery na nabój .38 Special, bo podobno mniej przeszkadzały w ciasnej kabinie. Bill woził ze sobą Colta, bo, po pierwsze, dali mu go i nikt nie pytał, co woli, a, po drugie, chociaż uważał, że prawdopodobieństwo tego, że będzie go musiał kiedyś wyjąć i kogoś zastrzelić, były równie niskie, jak tego, że go wybiorą na papieża, wolał mieć pewność, że załatwi sukinsyna pierwszym strzałem. Ubieranie zakończył, nasadzając na głowę płócienną pilotkę i, jak zwykle, wywijając nauszniki tak, by na razie mieć odsłonięte uszy. Ta pilotka przypomniała mu podobne nakrycie głowy, które nosił w szkole, wyobrażając sobie, że jest Jimmym Doolittle’em i właśnie pędzi na swojej Gee–Bee po kolejne zwycięstwo.

Rzucił okiem na zdjęcie rodziców, zrobione przed ich kościołem Św. Łukasza w którąś słoneczną niedzielę. W tej samej ramce było jeszcze jedno zdjęcie, przedstawiające Sue–Anne Pendergast, która w 1941 roku została Miss Mobile. Sue–Anne była bardzo ładną dziewczyną. Nie była jednak, jak mawiał kolegom, jego „prawie narzeczoną”. Znał ją od urodzenia. Razem wspinali się na drzewa, chodzili popływać i obrzucali się grudami gliny, odkąd tylko oboje zaczęli chodzić. A teraz Sue–Anne spełniała patriotyczny obowiązek, śląc raz w tygodniu list do Chłopaka Na Froncie, podpisując go „Twoja kochająca” itd. Nie był to rodzaj miłości, którego Billowi tak rozpaczliwie brakowało.

Kolejny z powodów, dla których Bill uważał ginięcie w tej chwili za kompletny bezsens: z jednym drobnym wyjątkiem był kompletnym prawiczkiem. Ten jeden raz właściwie się nie liczył. Tuż przed wstąpieniem do piechoty morskiej razem z sześcioma kumplami z akademika wypuścili się z Tuscaloosa do Birmingham i tam, w hotelu „Tutweiler”, za zrzucone do kapelusza pieniądze wynajęli dziwkę z baru na dole. Zanim do tego doszło. Bill zdążył się już tak zalać, że nie zapamiętał ze szczegółami, co było potem. Pamiętał tylko, że srogo się rozczarował. Teraz uważał, że to cholerna niesprawiedliwość, że prawdopodobnie zginie, zanim zdąży chociaż raz porządnie przelecieć panienkę!

Oficerska stołówka mieściła się w otwartym namiocie, wewnątrz którego ustawiono stoły, ławki i bufet. Śniadanie było takie jak zwykle: Spam*[12] i jajka w proszku na wszelkie możliwe sposoby. Wszelkie, czyli dwa: albo opiekane skrawki mielonki z jajkami na boku, co miało imitować stek z jajkami, albo jajka wymieszane ze Spamem i udające jajecznicę na szynce. Do tego tost i deser do wyboru: galaretka o smaku jabłkowym lub wiśniowym. Do popicia kawa z mlekiem z puszki albo bez, w zależności od upodobań.

Popatrzył na te kulinarne szaleństwa, wybrał tost i do tego wziął kubek kawy. Szybko wyszedł z namiotu i udał się ku miejscom postojowym samolotów. Bał się, że po tych świństwach i ze strachu zwymiotuje, a latanie zarzyganym samolotem nie należało do jego ulubionych rozrywek.

Szef obsługi*[13] był już na miejscu, zaglądając przez ramię zbroj — mistrzowi, grzebiącemu w wukaemach kalibru 12,7 mm w prawym skrzydle. Wymienili saluty. Szefem był korpulentny Włoch z Florydy, kapral Anthony Florentino. Był chyba w tym samym wieku, co Bill i bardzo przejmował się swoją służbą w Korpusie.

— Dzień dobry, panie poruczniku — powitał go.

— Dzień dobry. Wszystko gra?

— Tak jest, sir. Właśnie sprawdzamy kaemy.

No popatrz, a ja sądziłem, że gracie w szachy, pomyślał Bill.

— Słyszał pan, panie poruczniku, że mamy zacząć grzać silniki o 5.40?

— Nie, nic o tym nie wiem. — O cholera, znowu mnie czyści!

— Stary chce, żeby silniki były rozgrzane, kiedy wydadzą rozkaz startu.

Bill spojrzał na zegarek. 5.33. Za siedem minut będzie musiał wleźć do kabiny, a wtedy pozostanie mieć tylko nadzieję, że go nie zemdli, ani nie dostanie sraczki. Obszedł samolot, dokonując przeglądu przedstartowego, za wszelką cenę usiłując sprawiać wrażenie nonszalanckiego spokoju. Nie śpieszył się, ale i tak musiał wreszcie kiedyś skończyć. Zostały mu cztery minuty. Oparł się plecami o Wildcata, tuż za silnikiem, pod żaluzjami osłony silnika.

— O, jesteś. Nie zastałem cię w stołówce, właśnie się zastanawiałem, gdzie się podziewasz — usłyszał głos majora Parksa. Drgnął zaskoczony. Nie zauważył Starego, zanim ten się nie odezwał.

— Dzień dobry, panie majorze.

— Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz?

— Tak jest, panie majorze. Doskonale.

— Słyszałeś o grzaniu silników?

— Tak jest. Właśnie miałem wsiadać.

— Przyszła wiadomość od PBY, że odnaleźli japońską flotę. Od tej pory w każdej chwili możemy się spodziewać informacji od Marynarki, że jej radary wykryły japońskie samoloty. Chciałbym, żebyśmy wystartowali, gdy tylko dostaniemy namiar, tak by ich dorwać jak najdalej od wyspy.

— Tak jest, sir.

— Jesteś dobrym pilotem, Bill. Dlatego posadziłem cię do Wildcata. Nie ponosi cię. To bardzo ważne u pilota myśliwskiego. Pilot, którego ponosi, zapomina czego go nauczono.

— Tak jest, sir.

Aha, czyli majora naszły wątpliwości, czy aby dobrze zrobił, sadzając mnie do Wildcata, bo pewnie mnie poniesie i zapomnę, czego mnie uczono. Pewnie jakby miał na to czas, przesadziłby mnie na pieprzonego Buffalo. Skoro jednak nie ma na to teraz czasu, to chociaż palnie motywującą mówkę. Cholera!

Major Parks klepnął go w ramię.

— Powodzenia, synu — powiedział. — Pomyślnych łowów.

— Dziękuję, panie majorze.

 

* * *

 

Major Parks był zawodowcem i realistą. Wiedział, że dopóki nie padną pierwsze strzały, nie ma sposobu na to, by przewidzieć, w jaki sposób w czasie walki zachowa się Dunn czy którykolwiek z jego rówieśników. Uważał jednak, że jego doświadczenie pozwala mu wyznaczyć pewne cechy decydujące o tym, którzy z jego pilotów najlepiej zniosą stres i zagrożenie związane z prawdziwą walką. W tym celu zbierał wszelkie możliwe materiały na temat zachowania brytyjskich pilotów myśliwskich w czasie Bitwy o Anglię. Churchill powiedział o niej, że „nigdy w historii ludzkich wojen tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym”. Parksa interesowało, jacy byli ci nieliczni.

Wyszło na to, że byli w tym samym wieku, co jego chłopcy, wcale nie lepiej wyszkoleni. Mimo że ich przeciwnikami byli piloci z dużym doświadczeniem, odnieśli wielkie sukcesy. Różnice były dwie i to poważne. Po pierwsze, i chyba najważniejsze, Anglicy bronili swoich domów, dosłownie walcząc na oczach swoich matek i ukochanych, podczas gdy jego chłopcy mieli walczyć na drugim końcu świata. Też bronili domu, ale nie bezpośrednio, raczej abstrakcyjnie, walcząc nad pustym bezkresem oceanu. Po drugie, Anglicy walczyli na Spitfire’ach przeciw Messerschmittom, czyli na doskonałych samolotach, a więc żaden z przeciwników nie dysponował miażdżącą przewagą. Od biedy można było uznać, że Wildcat jest na równym poziomie z Zero i może gdyby na chłodno porównywać oba samoloty, wyszłoby że jest tak w rzeczywistości. Ale Buffalo na pewno nie mógł równać się z Zero, który przewyższał go o całą klasę. I nie tylko on, nawet bombowiec B5N Kate był od niego lepszy.

Nie mając żadnych danych, na których mógłby się oprzeć, major Parks postanowił zaufać instynktowi. Świadomość tego, że odkąd rodzaj ludzki toczy wojny, dowódcy zawsze musieli przed walką polegać na instynkcie, jakoś nie bardzo go pocieszała. Teraz ten instynkt podpowiadał mu, że jego chłopcy, a zwłaszcza Bill Dunn, dobrze się sprawią. To dlatego posadził Dunna do jednego z nielicznych Wildcatów. A może tylko dlatego, że czasem patrząc na Dunna stojącego koło samolotu, przypominali mu się ci angielscy chłopcy stojący koło swoich Spitfire’ów na lotniskach polowych wschodniej Anglii. Oni też byli młodzi, drobni, przystojni i wyglądali bardziej na kibiców na meczu szkolnym, niż na oficerów lotnictwa wojskowego przed walką.

 

2

 

Porucznik Dunn popatrzył na Starego, który kontynuował swój obchód stanowisk postojowych, zamieniając po parę słów z każdym pilotem. Następny w kolejce był akurat jeden z chłopaków latających na Buffalo. Chwila, jak on się nazywał? Cholera, nie pamiętam jego nazwiska! Zaraz polecimy razem zginąć, a ja nawet nie pamiętam, jak on się nazywa. Ciekawe, czy on pamięta moje nazwisko?

Obszedł skrzydło i wspiął się na centropłat. Kapral Florentino otworzył już dla niego kabinę. Bill usadowił się wygodnie w fotelu, a Florentino wskoczył na centropłat i patrzył, czy może mu w czymś pomóc. Dunn przypiął pasy ramieniowe i biodrowe do centralnego zamka uprzęży, ustawił zegar, wyzerował wysokościomierz i wariometr, sprawdził, czy sztuczny horyzont jest zablokowany. Poruszył drążkiem i orczykiem, sprawdzając maksymalne wychylenia, i spojrzał na kaprala, który kiwnął głową, że stery poruszają się zgodnie z ich ruchami, po czym zeskoczył z centropłata.

Bill sprawdził teraz dźwignie awaryjnego zrzutu osłony kabiny, wskaźniki paliwa i wyjrzał z kabiny.

— Zapłon wyłączony, przepustnica otwarta, mieszanka na jałowy bieg — wyrecytował. — Kręć.

Florentino ujął łopatę śmigła w obie ręce, naparł na nią i powoli, obrócił o jedną trzecią obrotu. Potem ujął kolejną łopatę i powtarzał to do momentu, w którym zakończył pięć pełnych obrotów. Chodziło o to, by równomiernie rozprowadzić po cylindrach olej, który w czasie postoju spłynął do dolnych cylindrów. Ponieważ olej, jak każda ciecz, nie daje się sprężyć, gdyby odpalił silnik bez obracania śmigłem, mógłby pogiąć lub połamać tłoczyska dolnych cylindrów.

Bill przestawił zawór paliwowy na główny zbiornik i pokręcił korbą, otwierając żaluzje wylotowe silnika. Sprawdził dźwignię regulacji skoku śmigła i ustawił ją w pozycji AUTOMATYCZNA. Kapral Florentino skończył już kręcić, teraz załadował starter pironabojem typu C. Typ C był ślepakiem w łusce od naboju do śrutówki kaliber 12, którego odpalenie obracało korbowodem, umożliwiając uruchomienie silnika.

Przestawił sprężarkę na pozycję dla lotów na małej wysokości, pchnął naprzód dźwignię otwierającą dopływ powietrza do gaźnika i przesunął manetkę przepustnicy na pozycję odpowiadającą 1.000 obrotów na minutę. Raz jeszcze wyjrzał z kabiny, sprawdzając, czy nikt nie znajduje się w zasięgu śmigła, a Florentino stoi z gaśnicą obok silnika.

— Od śmigła! — zawołał.

Florentino rozejrzał się wokół i zakręcił ręką nad głową.

Bill przerzucił włącznik instalacji elektrycznej, uruchomił pompę paliwową i poczekał, aż ciśnienie paliwa wzrosło do 1,1 atmosfery. Wtedy przestawił włącznik iskrowników na pozycję OBA i wcisnął starter, odpalając pironabój.

Śmigło obróciło się powoli, a wkrótce usłyszał, jak silnik, z początku nierówno i krztusząc się, rusza. Wildcat zadrżał i z rur wydechowych wyleciały obłoczki niebieskawego dymu. Przestawił regulator mieszanki na automatyczne wzbogacanie i kilka razy przerzucił przełącznik iskrowników, aż silnik wyrównał i wszedł na obroty już bez wstrząsów. Przez chwilę pozwolił mu się pokręcić na jałowym biegu przy 1.000 obrotów, a potem pchnął przepustnicę do 1.200. Poczekał, aż wskazówki ciśnienia i temperatury oleju „przeszły na zielone”, to znaczy podniosły się na tyle, by trafić na pole tarczy wskaźnika zamalowane na zielono i wskazujące optymalne parametry pracy silnika. Pola zamalowane na czerwono na obu wskaźnikach wskazywały niebezpieczne zakresy temperatury i ciśnienia.

Wskaźnik ciśnienia oleju pokazał prawie od razu 5 atmosfer, temperatura oleju na wyjściu z chłodnicy rosła nieco wolniej, aż wreszcie osiągnęła 32°C. Znów sięgnął do iskrowników i przestawił je z pozycji OBA na PRAWY, a potem LEWY. Cały czas śledził wskaźnik obrotów — różnice były minimalne, w granicach stu obrotów na minutę, czyli wszystko było jak trzeba. Niestety.

Cholerny samolot! Nie mogło chociaż raz się coś zepsuć, żeby nie musiał dziś lecieć? Może nie byłoby to bohaterskie rozwiązanie sytuacji, ale byłoby miło z jego strony.

Pokręcił jeszcze minutę na wyższych obrotach i zgasił. Silnik był już rozgrzany i w razie czego zapali bez problemów. Dunn posiedział jeszcze chwilę w kabinie, słuchając trzasków stygnącego metalu, po czym rozpiął pasy i wygramolił się na skrzydło. Z daleka zobaczył nadjeżdżającego Forda GP, za którego kierownicą siedział kapitan John Carey. Samochód jechał wzdłuż szeregu samolotów, a kapitan machnięciem ręki wzywał na odprawę. Oho, przyszła wiadomość. Teraz pewnie otrzymają ostatnie wskazówki i trochę motywacyjnego trucia.

— Wszystko już właściwie omówiliśmy, więc teraz tylko ostatnie wiadomości — powiedział major Parks. — Nieprzyjaciel zbliża się w namiarze 310, odległość wynosi około 90 mil morskich. Co do liczebności, radar melduje, że jest ich za dużo, żeby można było policzyć.

A teraz część artystyczna, pomyślał Dunn. „Lećcie tam i dajcie im popalić. Pamiętajcie o Pearl Harbor! Semper Fi!” i tak dalej.

— Do zobaczenia na odprawie po lądowaniu — powiedział po prostu Parks.

Bill sam się zdziwił, że wracał do samolotu truchtem, prawie biegł. Wspinając się do kabiny zauważył, że pod prowadnicą osłony wymalowano jakiś napis. Przyjrzał mu się uważnie.

POR. W. C. DUNN, USMCR*[14]

KPR. A. M. FLORENTINO, USMC*[15]

Wczoraj na pewno nie było tu napisu, musiano go namalować w nocy. A rano tego nie zauważyłem, bo byłem za bardzo zajęty myślą o tym, że mnie zabiją.

— Ładnie zrobione, Florentino — rzucił przez ramię, gdy kapral wspiął się za nim na płat, by pomóc mu z pasami.

— Dziękuję, panie poruczniku.

Zatrzasnął zamek pasów i raz jeszcze wykonał wszystkie czynności przedstartowe. Silnik zaskoczył od razu i szybko wyrównał obroty. Sprawdził ciśnienie paliwa i skok śmigła, przestawił sprężarkę i zwolnił hamulce, podążając za Buffalo na drogę kołowania prowadzącą do pasa startowego.

Kiedy wyjechał na pas, zablokował kółko ogonowe, sprawdził, czy osłona kabiny jest zablokowana w tylnej pozycji, ustawił wyważenie lotek i steru wysokości na pozycję neutralną, zaś steru kierunku o dwie kreski w prawo. Upewnił się, że zawór paliwowy jest ustawiony na zbiornik główny, a żaluzje chłodzące silnika otwarte. Sprawdził ustawienie skoku śmigła, sprężarki, regulacji mieszanki i czy ręczna pompa paliwowa jest odblokowana. Otworzył wlot powietrza do gaźnika na pełny przepływ i otworzył przepustnicę do oporu.

Silnik ryknął i samolot szarpnął naprzód, zatrzymany jednak hamulcami. Wskazówka ciśnienia doładowania w kolektorze ssącym skoczyła do 1,7 atmosfery. Zwolnił hamulce i Wildcat ruszył po pasie, jakby ścigał startującego przed nim Buffalo.

Na ułamek sekundy opuścił wzrok i rzucił okiem na wskaźniki temperatury oleju i cylindrów oraz prędkościomierz. Wszystkie wskazówki były na zielonych polach, a wskazówka prędkościomierza drgnęła po raz pierwszy, co zwykle zachodziło przy 70 kilometrach na godzinę. Co za różnica, i tak czuł przez siedzenie, że Wildcatowi spieszno w górę. Łomot podwozia nagle ustał, co oznaczało, że Wildcat osiągnął prędkość startową równą stu trzydziestu kilometrom na godzinę. Bill, nawet o tym nie myśląc, przełożył drążek do lewej ręki, przeciwdziałając tendencji maszyny do zbaczania w prawo, w kierunku obrotu śmigła, i prawą zaczął obracać korbą wciągającą podwozie. Musiał wykonać dwadzieścia siedem pełnych obrotów korbą, która stawiała znaczny opór. Kiedy wreszcie skończył i mógł przełożyć z powrotem drążek do prawej ręki, zaczął się rozglądać. Zauważył Parksa i skierował Wildcata w jego stronę, zajmując pozycję za nim i nieco powyżej, jak przystało skrzydłowemu z pary. Ustawił przepustnicę, mieszankę i wyważenie tak, że lecieli z prędkością wznoszenia trzystu metrów na minutę i poziomą dwustu trzydziestu kilometrów na godzinę. Temperatura cylindrów wrosła do 215°C, czyli była akurat. Według instrukcji taki stosunek prędkości wznoszenia do poziomej był optymalny dla Wildcata i to bardzo pasowało do Parksa, który zawsze latał dokładnie według regulaminu.

Gdy przekroczyli pułap czterech tysięcy metrów, założył na twarz maskę tlenową, poprawiając przy okazji pilotkę i odkręcił zawór instalacji tlenowej. Poczuł od razu w ustach ten nieco metaliczny smak, chłodzący usta i przełyk. Na pięciu tysiącach Parks, a w ślad za nim i Dunn, wyrównał.

Kilka minut później Parks kilkakrotnie pokiwał skrzydłami, ściągając uwagę Dunna i wskazał w dół, w prawo. Bill podążył za ręką dowódcy i zobaczył przeciwnika, jakieś siedemset metrów niżej.

 

* * *

 

Jezu Chryste, ale ich dużo! Co jest, do cholery? Zera lecą poniżej bombowców! Czyżby się nie spodziewali ataku myśliwców?

Zanurkował za Parksem, nawykowo przeciwstawiając się tendencji Wildcata do kładzenia się na prawe skrzydło przy nurkowaniu. Zbliżając się do swego pierwszego w życiu żywego celu. Bill wyraźnie widział japońskiego tylnego strzelca, szarpiącego się z karabinem maszynowym, żeby go wycelować w niego.

Ten skurwysyn strzela do mnie!

Boże, nie przestrzelałem kaemów po drodze!

Gogle! Cholera, zapomniałem je opuścić!

Wildcat uspokajająco zadrżał od odrzutu czterech Browningów. Na szczęście się nie zacięły.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin