ANDREW J. OFFUTT
CONAN I MIECZ SKELOS
PRZEŁOŻYŁ CEZARY FRĄC
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE SWORD OF SKELOS
PROLOG:
DWA MIECZE
W straszliwym lochu, gdzie nawet karaluchy wyzdychały dawno temu, na samym dnie
kamiennej jamy dwaj więźniowie, okaleczeni, umęczeni, brocząc krwią świeżych ran stali
podtrzymując się wzajem, wpatrzeni w górę, tam gdzie wysoko ponad nimi, na podeście u
szczytu schodów widać było niewielką grupkę mężczyzn.
Tych czterech mężczyzn z wysokości podestu przyglądało się więźniom w milczeniu.
Odblask ognia lśnił krwawo na głowni nagiego miecza, smukłe palce człowieka wspartego o
miecz bezwiednie muskały gładką stal ostrza. Człowiek ów miał nader dziwnego kształtu
ferygiański kapelusz i odziany był w długą suknię w pięknym mrocznym kolorze ciężkiego
wina, spowijającą go aż po młodą, starannie wygoloną twarz. Towarzyszył mu grubas, strojny
w przebogate szaty z wielobarwnej materii, lamowane złotem, zdobione srebrnymi haftami.
Ręce zmęczone dźwiganiem ciężkich złotych pierścieni i imponujących bransolet zatknął za
kunsztownie wykonany szeroki pas, dźwigający w pobłyskującej klejnotami pochwie
zakrzywiony miecz i z trudem opinający wielki brzuch obżartucha.
Za grubasem stali na straży żołnierze, dwa rosłe ponure chłopiska przyodziane w kolczugi
i hełmy, po wyglądzie znać było, że groźni to woje i że dzielnie spisują się w bitwie — ale
dziś miecze ich odpoczywały w pochwach przypasanych do boków.
Młodzieniec w kapeluszu pierwszy przerwał milczenie, oderwał wzrok od więźniów i
zwrócił się do brzuchacza:
— Cóż dalej, mój khanie? Czy torturami wyciągnąłeś już z więźniów odpowiedzi na
wszystkie pytania? Czy chcesz, aby od tej chwili przestali obrażać twe oczy swoim,
istnieniem, wielki Khanie Zambouli?
Grubas odgarnął z szyi czarny tłusty lok. Przy każdym poruszeniu fałdy szaty falowały
łagodnie, mieniąc się w blasku płomieni. Mimo tych tłustych fryzowanych włosów i nalanej
twarzy nie można było powiedzieć, że jest brzydki, miał nawet pewien wdzięk. Powoli uniósł
brwi.
— Tak — rzekł jakby znużony. I zaraz dodał drwiącym tonem: — Lecz oczywiście ty nie
zejdziesz do jamy, żeby zostać ich katem?
Słysząc to jeden z żołnierzy wyszczerzył zęby, oczy mu zaświeciły okrutnie pod
spiczastym hełmem — on był gotów do spełnienia katowskiej roboty! Chętnie zastąpi tego
tam, o zbyt delikatnych, wypielęgnowanych dłoniach… Lecz zimne, ostre jak klinga dobrego
miecza spojrzenie człowieka w kapeluszu natychmiast ostudziło ten niewczesny zapał.
Żołnierz został na miejscu, i tylko zacisnął zęby, by powstrzymać przekleństwo. Kimże, na
Erlika, był ten, co ośmielał się jemu, najwierniejszemu słudze satrapy, rozkazywać?! Zaś
człowiek ów z uśmiechem przeniósł znowu wzrok na khana.
— Nie, mój khanie. Rzeczywiście, ja nie zejdę tam. Proszę jednak, byś wstrzymał się
chwilę. Tylko chwilę, mój panie.
I nie dbając o odpowiedź władcy, mężczyzna odwrócił się, odchodząc ku miejscu pod
ścianą, gdzie stał niski żelazny kosz z płonącymi węglami. Stały tam też dwa naczynia, jedno
z wodą, a drugie z ziemią. Człowiek w kapeluszu przykucnął przy nich, na podłodze przed
sobą położył najostrożniej nagi miecz, na którym przedtem się wspierał. Była to piękna broń.
Długi, wysmukły liść śmiercionośnej stali, jego trzpień tkwił głęboko, skryty w rzeźbionej
rękojeści. Rękojeść ta była arcydziełem sztuki snycerskiej, ryczący smok w niezwykły sposób
obejmował skrzydłami gardę, a na smoczej głowie płonął kulisty, wspaniale oszlifowany
topaz niespotykanej, wprost bajecznej urody. Cały miecz zachwycał prostotą i symetrią
kształtu, doskonałością wykonania, i widać było, że w bitwie spisywać się musi nad podziw
dobrze. Ach, nie było chyba wojownika, któremu taki miecz byłby obojętny.
Mężczyzna pochylił się nisko nad ostrzem. Szeptał coś cicho, ledwie słyszalnie. Nagle
płomień w koszu, dotąd płonący spokojnie, zahuczał groźnie i zatrzeszczał złowieszczo, a
upiorne błyski zatańczyły z czarnymi cieniami szaleńczy tan. Tymczasem człowiek wziął
garść ziemi z naczynia i mrucząc coś ciągle pod nosem nacierał ziemią stal, tak dokładnie, aż
dotknięcia ziemi zaznał cały miecz. Żołnierze zamarli ze zgrozy — miecz, najświętszy skarb,
paskudzić błotem?! Byle kto łatwo mógł stać się posiadaczem topora, jednak zwykły żołnierz
oszczędzał przez całe swoje życie, by w końcu nabyć na własność jakiś niezbyt drogi miecz.
Potem do śmierci traktował go z szacunkiem, i strzegł, i otaczał czcią — wszak najpiękniejsza
żona nie kosztowała tyle, co dobry miecz. Ze ściśniętymi sercami patrzyli więc na to, co czyni
bluźnierca.
Lecz ten nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, zajęty nową czynnością: oto nie bacząc,
że zabrudzi swą kosztowną szatę, padł na kolana i najwyraźniej rozpoczął modlitwę do
miecza! Potem opadłszy na czworaki, nabrał powietrza w policzki i począł dmuchać na
miecz, zawodząc niczym pustynny wiatr… Czyżby budził go do życia swym tchnieniem…?
Obecnych przeszył dreszcz…
I w tejże chwili loch zawirował im w oczach, gdyż człowiek ów wzniósł miecz i ciął nim
nad głową trzy razy, aż zajęczało powietrze, a wtedy coś jakby trąba powietrzna zakotłowało
się w lochu, kurząc siwą mgłą!
Więźniowie wymienili szybkie spojrzenia. O, oni znali magów i dobrze znali moc magii,
gdyż ich rodzinny Iranistan słynął w świecie z czarów. Nieraz zdarzało się, że zawitali tam
goście z tajemnych, nieznanych człowiekowi przestrzeni między wymiarami, dziwaczne
stwory i okropne potworne istoty, a potem długo opowiadano sobie o spotkaniach z takimi
gośćmi, jeśli ktoś miał szczęście — uszedł z życiem. Tylko magowie nie musieli się takich
spotkań obawiać. A ten tutaj to był mag, bez wątpienia, poznali od razu. Wielki mag,
władający potężną mocą.
Teraz zanurzył dłonie w naczyniu z wodą i delikatnie pryskał miecz, mrucząc tajemne
słowa zaklęcia.
Khan i dwaj jego żołnierze stali bez drgnienia, zapatrzeni w magiczne praktyki, i tylko
czuli, jak włos im się jeży na głowie i płucom zaczyna brakować tchu. Mag wzniósł w górę
ociekający wodą miecz i przeciągnął głownię przez płomień tańczący nad koszem z węglami.
Metal zasyczał gniewnie. Czarnoksiężnik wstał. Wyprostował się. I cisnął miecz do jamy
lochu. — Zabij go.
Miecz był jeszcze w powietrzu, gdy dosięgnął go rozkaz. Srebrzysta śmierć pomknęła w
dół. Jeden z więźniów rzucił się w bok, szukając pod ścianą schronienia, oparty plecami o
kamienny mur drżał, a pot strugami ściekał po jego nagiej, pokrwawionej, umęczonej
torturami piersi. Na podeście khan i żołnierze znieruchomieli, śledząc lot śmiercionośnej stali.
Miecz namierzył swój cel. Więzień spróbował umknąć resztką sił… Nie zdążył. Szarpnął
się tylko gwałtownie i westchnął, gdy ostrze przeszyło jego pierś, wbijając się w serce.
Ponad drgającym w agonii ciałem miecz kołysał się miękko, a słońca płonęły w topazie.
Na długą chwilę w lochu zaległo milczenie, nawet ogień w swym koszu ścichł, by
trzaskiem nie zakłócić ciszy śmierci.
Khan wreszcie otrząsnął się z wrażenia i mógł wykrztusić słowa, cisnące mu się na usta.
— Doskonale!!! — wykrzyknął. — Nie myślałem nigdy, że ty, Zafro, tak szybko
zdobędziesz takie umiejętności…
Gdy mówił te słowa, drugi więzień korzystając z osłony półmroku przesunął się
bezszelestnie i drżącą ręką sięgnął do rękojeści miecza, tkwiącego w ciele martwego
towarzysza. Pociągnął — krew buchnęła z rany szerokim strumieniem. Popatrzył w górę. Tak
blisko stał znienawidzony khan, nie spodziewając się niczego złego. Ściskając miecz w
spoconych dłoniach, sunąc pod ścianą cicho jak cień, więzień przebył prawie całą drogę przez
loch, docierając już do stopnia u podstawy schodów.
Lecz nim żołnierze zdążyli dobyć mieczy w obronie khana Zambouli, satrapy Turanu, nim
sam więzień zdołał zrozumieć — mag szeptem wyrzekł zaklęcie. Miecz ożył w ręku więźnia,
palce nieszczęśnika rozwarły się bezwolnie, ostrze śmignęło w powietrzu, wykonując szybki
jak mgnienie zwrot. Jakby pchnięte mocarnym ramieniem, runęło na więźnia, gdy ten właśnie
ręką osłaniał twarz… Odcięta jednym ciosem dłoń spłynęła krwią, nie spadła jednak na
ziemię, gdyż zawisła na kawałku skóry. Miecz nie tracąc chwili cofnął się i z niewiarygodną
siłą uderzył ponownie. Przebił serce więźnia na wylot.
Mag odwrócił się do khana, młoda spokojna twarz czarnoksiężnika nie wyrażała nic, stał
przed khanem, jakby nic się nie stało. Czekał, co powie khan. Khan zaś z krótkim syknięciem
wypuścił powietrze z płuc.
— Niesamowite, magu…
Mag skłonił się. Starannie ukrył uśmiech. Oto od tej chwili nie był już uczniem, ani
zwyczajnym nic nie znaczącym młodym magiem i wiedział o tym z całkowitą pewnością —
w tej jednej chwili został Nadwornym Magiem Akter Khana!
On, jeszcze niedawno tylko smarkacz, którego przyszłość była niepewna, a fortuna
wątpliwa — zwyciężył! Od tej chwili jego przyszłość była pewniejsza niźli przyszłość tego tu
khana… Mag oczami jasnymi jak piasek pustyni i równie nieprzejrzystymi, jak u węża
zupełnie bez wyrazu, tak że nie można było odczytać z nich żadnej myśli, spokojnie spojrzał
w twarz swego władcy.
— Zaczarować tak tysiąc mieczy — ciągnął rozmarzony władca — i miałbym armię
niepokonaną! Zbędne kwatery i utrzymanie, i żołd dla takiej armii. I jakże oddane i wierne to
wojsko…
— Panie mój, zaledwie pokazałem ci jedną moją sztuczką, natychmiast myślisz: więcej,
więcej! Bądź cierpliwy, dobry khanie, a wkrótce przekonasz się, co wart jest Zafra…
— Nie myśl, że jestem niewdzięczny, mój magu. Doceniam. Lecz…
— Żałuję, panie, ale tylko dwa ostrza mogą być zaczarowane. Nie żądaj więcej.
— Dlaczego?
Wzrokiem mag wskazał znacząco żołnierzy, strzygących uszami, by nie uronić słowa z
rozmowy. Widowisko wzbudziło w nich strach, lecz nadal gotowi byli strzec khana, także
przed tym potworem, przed demonem w ludzkim ciele, jakim wydawał im się budzący grozę
młody mag. Ale gdyby armia miała się składać z samych mieczy… Przeszedł ich dreszcz.
Czekali więc na resztę tych strasznych pomysłów, gdy khan zgodziwszy się z magiem, skinął
dłonią, nie zaszczycając swej straży nawet przelotnym spojrzeniem.
— Nie ma tu nic, przed czym mielibyście nas bronić. Zaczekajcie za drzwiami. — I
patrząc w mroczne oczy maga powtórzył pytanie: — Dlaczego?
Mag potarł wierzchem dłoni wygolone policzki, czekając, aż za żołnierzami, z łoskotem i
szurganiem buciorów opuszczającymi loch, zamkną się drzwi. Kiedy zostali sami, rzekł z
powagą:
— To Prawo Skelos, wielki khanie. Ze Skelos pochodzą zaklęcia, które uczyniły ten miecz
posłusznym mej woli zabójcą, Mieczem Skelos, skutecznym w wodzie i w ogniu, na ziemi i
w powietrzu.
— Ach, Skelos… — khan nie zadrżał ani nie jęknął, słysząc nazwę najstraszniejszego
miejsca na ziemi. Nie bał się czarów czarnoksiężników, dopóki zło gotowe było mu służyć. A
odkąd został z łaski cesarza Turanu khanem Zambouli i satrapą Cesarstwa, posiadł także
sposoby dosyć skuteczne, by zło było na jego usługi. — Dlatego w naczyniach te żywioły, ta
ziemia, i woda, płomienie… Cóż. Niech będzie Skelos. Przyjmij, magu, ten pierścień — jest
twój.
Zsunął z palca ciężki pierścień z olbrzymim rubinem. Mag przyjął dar, nie rzekłszy słowa
nałożył pierścień na swój palec. Doskonale pasował.
— Chcę mieć ten miecz.
Zafra uśmiechnął się.
— Odgadłem dawno pragnienie mego pana, mam jednak inną myśl. Zastanów się,
szczodrobliwy khanie: miast brać ten, choć piękny i doprawdy będący dziełem
utalentowanego artysty, może wolałbyś, bym czar położył na twój własny, o ileż piękniejszy
miecz?
Khan sięgnął do swego boku i czule zamknął dłoń na wysadzanej szlachetnymi
kamieniami rękojeści zakrzywionego miecza, który wisiał umocowany do pasa przy jego
boku. Pieszcząc rzeźbę z rubinów, topazów i szmaragdów, z łatwością ogarniał wyobraźnią tę
chwilę, gdy jego wspaniały, najwspanialszy w całej Zambouli miecz… Zakrzyknął więc z
dziecinną radością:
— Tak! Na wnętrzności Elrika — tak!
I wysunąwszy miecz z pochwy, zapatrzył się na to cudo w nikłym blasku czerwonych i
złotych płomyczków rodzących miriady gwiazd w przepięknie szlifowanych kamieniach. O
ile miecz Zafry zachwycał prostotą szlachetnych kształtów, to miecz khana zdumiewał
cudnym wzorem ułożonym z kolorowych gwiazd, łagodnym wygięciem klingi, formą złotego
jelca, przepychem utrzymanym przez mistrza w najdoskonalszej harmonii z przeznaczeniem
bitewnym.
— Panie… — głos maga wyrwał khana brutalnie ze świata marzeń, a w głosie tym brzmiał
jakiś nowy ton. — Miecz musi zostać skrwawiony, by czar mógł zadziałać.
— Ach, wiem! Nietrudno jednak będzie znaleźć kogoś, kto poświęci dla mnie życie.
Bezwartościowe szare życie, by jego khana chronił taki miecz… Czyń, co masz czynić.
I spojrzawszy przelotnie na dwa ciała zamordowanych więźniów leżące w kałuży krwi w
jamie na dole — satrapa Turanu, Khan Zambouli z uśmiechem podał swój ukochany miecz
Zafrze, Nadwornemu Magowi…
1
CONAN Z CYMMERII
Chłopak na pożegnanie uścisnął lekko krągłe białe ramię dziewczyny. Odrzuciła w tył
płowe włosy, cofnęła się i spojrzała na niego ostatni raz — tym spojrzeniem właściwym
kobietom, gdy w niepojęty sposób łączą najsłodszą słodycz z… odrobineczką złośliwości.
Chłopak zaśmiał się cicho. Jej pas ze srebrnych monet opasujący smukłą kibić pobrzękiwał
delikatnie, kiedy spiesznie poczęła się oddalać, odchodząc w swoją stronę. Szła szybko, by
jak najprędzej opuścić to miejsce i dotrzeć w lepiej oświetlone rejony. Tu straszno było, w tej
ciemnej, najgorszej z dzielnic Miasta Niegodziwości, słusznie zwanej Pustynią. W labiryncie
ciasnych uliczek z łatwością możni było stracić życie, a jeszcze łatwiej w cichych zaułkach
zawalonych stertami odpadków, cuchnących niczym rynsztoki.
Chłopak też ruszył w swoją stronę. Uszedłszy nie więcej niż cztery kroki, bez wahania
skręcił w taki właśnie śmierdzący zaułek. Ciemniej tu było ni; na dnie najgłębszej studni, a
jedyne światło — zamglony blask brudnych latarni wiszących przed podłą tawerną, idąc
zostawił już daleko za sobą. Ciemność kryła więc przed oczami przypadkowych
przechodniów urodę chłopca — i jego miecz. Szedł niespiesznie, był bowiem bardzo młody i
posiadał tę właściwą młodości szczególną pewność siebie: zuchwałość wilka, który nie
obawia się psów. A że zaznał w życiu niejednej przygody i niejednego wroga zdążył już
wysłać na tamten świat — nawet gdy wróg ten był straszliwym, ohydnym demonem lub
którymś z licznych czarnoksiężników — czegóż więc miałby się bać?
Lecz niestety… Zaledwie „wilk” wszedł w zaułek, z mroków nocy wyłoniły się „psy”. Od
ściany oderwał się cień i znienacka czubek ostrego miecza oparł się na brzuchu młodzieńca.
— Stój i nie sięgaj po broń, Conanie.
W zimnych niebieskich oczach chłopaka zapalił się ogień, wąskie z natury — zwęziły się
jeszcze bardziej. Człowiek stojący na drugim końcu miecza spowity był w fałdy długiego
płaszcza, kapturem osłaniał głowę, i nawet bystre oczy Cymmerianina nie mogły w mroku
zaułka dojrzeć jego twarzy. Więc Conan stał ciągle, pozornie nieruchomy, lecz były to
doprawdy jedynie pozory — całym sobą zareagował instynktownie: rozluźnił się, cofnął
powoli jedną stopę, przesuwając ją bardzo powoli do tyłu, potem drugą… A gdy nacisk
miecza na bluzie zelżał — wysunął brzuch ku przodowi, by dać przeciwnikowi złudzenie, że
ów wciąż ma go o cal czy dwa bliżej, niż był w rzeczywistości.
Stali chwilę przyglądając się sobie wzajemnie. Conan w żaden sposób nie mógł zobaczyć
w ciemnościach twarzy napastnika, oceniał jednak jego posturę, sprężystość członków i
szybkość ruchu, zgadując zarys postaci pod fałdami obfitego płaszcza. Tamten łypiąc okiem
spod nasuniętego na twarz kaptura lepiej widział przeciwnika, kiedy księżyc wypłynąwszy
zza chmur oświetlił blado zaułek, migotliwie pobłyskując w kałużach. I lekko zadrżał, widząc
przed sobą krzepkiego młodziana o wzroście niespotykanym wśród zwykłych ludzi i barach
potężnych jak u niedźwiedzia, choć w biodrach wąskiego, gibkiego niczym dziewczyna. Cała
postać zgoła nie chłopięcą i nie ziemską mu się wydała, przywodziła na myśl raczej posągi,
wykute w granicie ręką mocarną, nie ludzką, ogromne wizerunki najstarszych bogów,
nieruchome a groźne, porażające tajemną siłą, zaklęte w kamieniu świadectwo boskiej
wszechmocnej potęgi.
Tylko oczy wąskie, zmrużone, jaśniały w tej twarzy kamiennej, jak u posągu. Oczy
niebieskie, świecące w mroku — dwa diamenty płonące błękitnym blaskiem nieba odbitego w
bezkresie lodowych pustyń północy. Oczy przerażające — oczy głodnego tygrysa…
Jakiś ruch, zaledwie cień ruchu, czy może powiew lżejszy niż tchnienie dziecka, coś
kazało Conanowi zerknąć przez ramię za siebie. Dojrzał przez ciemność drugą zakapturzoną
postać, która czaiła się w mroku szykując zdradziecki atak — cios w plecy…? Ciało
chłopaka, zaprawione w walkach, zareagowało szybciej niż myśl. W tej samej chwili, gdy
drugi zbir od tyłu z całej siły zdzielił go pałką — Conan przysiadł na piętach, sprężył się,
skoczył, i nim którykolwiek z napastników zdążył się zorientować, już prawe ramię Conana
zbrojne w miecz wzniosło się w górę, biorąc zamach potężny. Ostrze, tnąc z przerażającą
szybkością i siłą raz za razem powietrze, nie pozwoliłoby nikomu zbliżyć się do chłopaka.
Chyba że ów ktoś byłby tak głupi jak ci dwaj. Conan aż usta otworzył ze zdumienia, gdy
bezrozumnie narażając swe życie rzucili się na niego w przegranej z góry walce.
Cokolwiek robiło ciało Conana — jego mózg zawsze rozumował logicznie i również teraz
Conan, to płynąc nad ziemią, to przykucając, by w niemal tanecznym obrocie umknąć lub
dosięgnąć wroga, nie zatrzymał się, nie zwolnił nawet na mgnienie, zachował jasność umysłu.
„Dziwne”, pomyślał. „Pierwszy miał mnie na czubku miecza, i nic nie zrobił, póki drugi nie
uderzył mnie pałką… Dlaczego czekał, dlaczego nie pchnął, żeby mnie zabić lub
przynajmniej zranić?” Nim jednak znalazł odpowiedź na to pytanie, zamachnął się mieczem.
Zakapturzony przeciwnik wolał odskoczyć, niż przyjąć takie cięcie. A Conan szalał i nie
powstrzymując już dłużej oręża, natarł na wroga jak burza — i otworzył mu gardło ostrzem
swego miecza. Napastnik zatoczył się w tył, upuszczając na ziemię zwój liny. Gdy tamten
oparł się o mur, gdy życie wyciekało mu z szyi szkarłatnym strumieniem, Conan już stał
naprzeciw drugiego, pokazując zęby w dzikim uśmiechu, z mieczem gotowym do zadania
pchnięcia.
Lecz napastnik ku zdumieniu chłopca runął niespodziewanie na kolana, upuszczając broń, i
klęczał w brudzie zaułka, unosząc ramiona w geście poddania.
— Nie zabijaj mnie, Conanie — jęknął, podnosząc ręce jeszcze wyżej. — Proszę… Ja nie
chciałem cię zabić! Patrz, jestem bezbronny, wszak nie tkniesz bezbronnego…?
— Może mógłbym — rzekł wolno Conan, starając się, by głos jego brzmiał twardo. —
Wstawaj.
Mężczyzna usłuchał natychmiast.
— Teraz odwróć się. Zrzuć kaptur i idź przede mną. Chciałbym przy świetle zobaczyć
twoją śliczną buźkę.
Ale tamten stał jeszcze, widać niespieszno mu było odwrócić się plecami do uzbrojonego
Conana, więc chłopak warknął:
— Rusz się, żywo.
— Ja… ja proszę…
— Ruszajże się, przeklęty, nim stracę cierpliwość. Nie dźgnę cię. Gdybym naprawdę
chciał cię zabić, zrobiłbym to, gdy stałeś twarzą do mnie. Z przyjemnością patrzyłbym w
twoje oczy i na krew pieniącą się na twoich ustach jak zwymiotowane wino.
Zbir zachwiał się, słysząc te malownicze opowieści o swojej własnej śmierci i zmienił
zdanie. Odrzucił kaptur na plecy, Conan mógł wreszcie ujrzeć twarz wroga, zszarzałą z
przerażenia, i bliznę głęboką, jakby dzielącą brodę na pół. Z urwanym krótkim ni to
kaszlnięciem, ni załkaniem, zbir odwrócił twarz, drżąc wciąż na całym ciele. Conan
przykucnął, by wytrzeć głownię miecza o płaszcz trupa, i podniósł porzucony miecz tamtego.
Po czym popchnąwszy kuksańcem zbira przed sobą, ruszył długimi krokami w dół zaułka.
W Pustyni Shadizaru, gdzie nigdy nie zagląda Straż, ich pojawienie się miało skutek ten
sam, co nagła wichura — przechodnie na widok tej pary znikali, niby zmieceni przez wiatr.
Bo też drepczący przodem, dygocący ze strachu człeczyna, i postępujący tuż za nim mąż,
zbrojny we dwa potężne obnażone miecze, zdający się olbrzymem — to nie było towarzystwo
pożądane przez zwykłych bywalców Pustyni.
Mężczyzna pierwszy wszedł w krąg niepewnej poświaty, rzucanej przez lampkę oliwną
nad wymalowanymi na czerwono drzwiami.
— Stań tam — powiedział Conan. — Drzwi domu rozpusty to miejsce w sam raz dla
takich jak ty. Jak się nazywasz?
— Yavuz — z największym trudem wydusił mężczyzna, popatrując spod oka na Conana w
zamyśleniu oglądającego miecz, co tak niedawno czubkiem dotykał niebezpiecznie jego
bluzy. — Nie mieliśmy zamiaru zabić cię, uwierz mi!
— Wiem — przyznał Conan. — Ale mnie znasz, wiedziałeś, jak wyglądam i jak się
nazywam. Czekaliście na mnie, a nie na pierwszego lepszego przechodnia. Zostaliście przez
kogoś wysłani po mnie, a ten, który was wynajął, pożyczył ci ten miecz, by mnie
przestraszyć. Chciał dostać mnie żywcem, czy tak? Miałem być ogłuszony przez twego
kompana, zdzielony pałą zdradziecko, gdyś ty mnie trzymał na czubku miecza… Miałem jak
baran być związany powrozem, i dostarczony w wiadome wam miejsce.
Conan poszukał wzrokiem oczu Yavuza — te w paraliżującym śmiertelnym lęku stały się
jeszcze większe, wytrzeszczone i mało przytomne.
— Na Bela… Skąd o tym wiesz, Conanie? Czyżbym został okpiony?
— Boś i został okpiony, ale jedynie w tym, iż kazano ci myśleć, że istota tak nędzna jak ty,
podły najmito, jest zdolna pojmać mnie. Człowiek z Iranistanu wynajął cię, byś doprowadził
mnie w pętach do niego, by mógł mi zadać kilka pytań.
Pociemniałe w panicznej trwodze oczy najmity upewniły Conana, iż się nie mylił.
— W imię Mitry!!! Czyżby ten iranistański pies wysłał nas po czarnoksiężnika?!
— Bliskiś prawdy — sam Conan był bliski parsknięci...
Limera