Prus Bolesław - Michałko.doc

(96 KB) Pobierz

 

 

Michałko

 

 

Roboty przy kolei skończono. Podradczyk wypłacił, komu co należało, oszukał, kogo można, i ludzie poczęli rozchodzić się gromadami, każdy do swojej wsi.

Koło karczmy, co stała przy plancie, do południa było gwarno. Jeden obwarzankami napełniał kobiałkę, drugi kupował wódkę do domu, inny - upijał się na miejscu. Potem porobili zawiniątka z grubych płacht i zawiesiwszy je przez ramiona odeszli wołając:

- Bywaj zdrów, "durny Michałku!..."

A on został.

Został na szarym polu i nie patrzył nawet za swoimi, tylko na błyszczące szyny, co biegły aż tam, het! nie wiadomo gdzie. Wiatr rozrzucał mu ciemne włosy, rozwiewał białą parciankę i z daleka przynosił ostatnią zwrotkę pieśni odchodzących.

Wkrótce za krzakami jałowca skryły się płachty; parcianki i okrągłe czapki. W końcu i pieśń umilkła, a on wciąż stał z założonymi rękoma, bo - nie miał gdzie iść. Jak ten zając, co w tej oto chwili przeskakuje szyny, tak on, chłopski sierota, gniazdo miał w polu, a spiżarnię - gdzie Bóg da.

Za piaszczystym wzgórzem rozległo się gwizdanie, zakłębił się dym i zaturkotało. Nadjechał roboczy pociąg i zatrzymał się przed nie wykończoną stacją. Otyły maszynista i jego młodziutki pomocnik zeskoczyli z lokomotywy i pobiegli do karczmy. Toż samo zrobili brekowi. Został tylko inżynier, który przypatrywał się zamyślony pustej okolicy i przysłuchiwał szmerowi pary w kotle.

Chłop znał inżyniera, więc ukłonił mu się nisko; do ziemi.

- A to ty, "durny Michałku"! Cóż tutaj robisz? - zapytał inżynier.

- Nic, panie! - odparł chłop.

- Dlaczego nie wracasz do wsi?

- Nie mam po co, panie.

Inżynier zaczął nucić, a potem rzekł:

- Jedź do Warszawy. Tam zawsze znajdziesz robotę.

- Kiedy nie wiem, gdzie to.

- Siadaj na wagon, to się dowiesz.

"Durny Michałku" skoczył na wagon jak kot i usiadł na stosie kamieni.

- A pieniędzy trochę masz? - spytał inżynier; - Mam, panie, rubla i czterdzieści groszy i złoty dziesiątkami...

Inżynier znowu począł nucić i oglądać się po okolicy, a w lokomotywie wciąż warczało. Wreszcie z karczmy wybiegła obsługa pociągu z butelkami i węzełkami. Maszynista i jego pomocnik siedli na lokomotywę - i ruszono.

O jaką milę drogi stąd, na zakręcie, ukazały się dymy i wieś uboga, zbudowana między błotami. Na jej widok Michałko ożywił się. Zaczął się śmiać, wołać (choćby go nie usłyszano z takiej odległości), machać czapką... Aż jadący na wysokim koźle brekowy ofuknął go:

- A ty czego się wychylasz? Jeszcze zlecisz i diabli cię wezmą...

- Bo to nasza wieś, panie, o tam, o!...

- No, więc kiedy wasza, to siedź spokojnie odparł brekowy.

Michałko usiadł spokojnie, jak mu kazano. Tylko że go coś bardzo nudziło w sercu, więc zaczął mówić pacierz. Ach! jakżeby on wrócił do swojej wsi, z gliny i słomy ulepionej, tam między błota... Ale nie miał po co. Choć go nazywali "durnym", tyle przecie rozumiał, że na świecie mniej przymiera się z głodu i łatwiej o nocleg aniżeli we wsi. O! na świecie chleb jest bielszy, na mięso można choć popatrzeć, domów więcej i ludzie nie tacy mizerni jak u nich.

Wymijali stację za stacją zatrzymując się tu dłużej, tam krócej. O zachodzie słońca kazał inżynier dać chłopu jeść, a on za to - do nóg mu się ukłonił.

Wjechali w nową całkiem okolicę. Nie było tu rozlewających się bagien, ale wzgórzyste pola, kręte i szybko płynące rzeczki. Znikły kurne chaty i stodoły plecione z wici, a ukazały się piękne dwory i murowane budynki, lepsze niż u nich kościoły - albo karczmy.

Nocą stanęli pod miastem zbudowanym na górze. Zdawało się, że domy włażą jeden na drugi, a w każdym tyle światła, co gwiazd na niebie. Na stu pogrzebach nie zobaczyłby tylu świec, co w tym mieście...

Grało coś bardzo pięknie, ludzie chodzili tłumem, śmiejąc się i rechocząc, choć już była taka noc wielka, że we wsi słyszałbyś tylko wołanie upiora i ujadanie strwożonych psów.

Michałko nie zasnął. Inżynier kazał mu dać funt kiełbasy i bułkę chleba, a potem - przepędzili go na inny wagon, który wiózł piasek. Było tu miękko jak w puchu. Ale chłop nie kładł się, tylko siedział w kuczki, jadł kiełbasę z chlebem, aż mu oczy wyłaziły na wierzch, i myślał:

- Nie bój się, jakie to są dziwne rzeczy na świecie!...

Po kilkugodzinnym postoju, nad ranem, pociąg ruszył i jechali truchtem. Na jednej stacji wśród lasu zatrzymali się dłużej, a brekowy powiedział chłopu, że inżynier pewnie wróci nazad, bo przyszła po niego depesza.

Istotnie inżynier zawołał do siebie chłopa.

- Ja muszę jechać na powrót - rzekł. - A ty sam czy puścisz się do Warszawy?

- Bo ja wiem... - szepnął chłop.

- No, przecie nie zginiesz między ludźmi?

- Komu ja, panie, zginę, kiedy nie mam nikogo?...

Rzeczywiście, komu on miał zginąć!

- A więc jedź - mówił inżynier. - Tam, zaraz przy stacji, budują nowe domy. Będziesz nosił cegłę i nie umrzesz z głodu, byleś się nie rozpił. Potem może ci być lepiej. Na wszelki wypadek masz rubla.

Chłop wziął rubla, uścisnął inżynierowi kolana i usiadł na swój wagon z piaskiem.

Wnet ruszyli.

W drodze zapytał brekowego:

- Daleko stąd, panie, do naszej stacji?

- Chyba ze czterdzieści. mil. Czy ja wiem?

- A piechotą, panie, długo by szedł?...

- Może ze trzy tygodnie. Wreszcie nie wiem. Niezmierny strach ogarnął chłopa. Po co on puścił się nieszczęśliwy tak daleko, że aż trzy tygodnie iść potrzeba do domu!...

W ich wsi opowiadano nieraz o parobku, co go wicher porwał i prędzej, niż przeżegnać się można; zaniósł i cisnął o dwie mile - już trupa. Czy z nim nie stało się to samo? Czy ta maszyna ziejąca ogniem, której boją się starzy ludzie, nie jest gorsza od wichru?... A gdzie go ona wyrzuci!

Na tę myśl schwycił się krawędzi wagonu i zamknął oczy. Teraz uczuł, jak go niesie, jak strasznie huczy, jak go wiatr bije po twarzy i śmieje się: hu! hu! hu!... hi! hi! hi!...

Porwałaż go dopiero burza, porwała!... Tyle że nie od matki ani od ojca, ani od własnej chaty, tylko z pola, sierotę.

Rozumiał, że jest z nim coś niedobrze, ale - cóż na to poradzić? Źle mu jest, gorzej mu pewnie będzie, lecz że już było źle, gorzej i najgorzej, więc otworzył oczy i puścił się wagonu. Taka wola boska. Od tego on przecie biedny chłop, żeby dźwigał nędzę na karku, a w sercu obawę i żal...

Lokomotywa przeraźliwie zagwizdała. Michałko spojrzał przed siebie i zobaczył z dala jakby las domów zasnutych płachtą dymu.

- Czy to pali się gdzie? - zapytał brekowego.

- To Warszawa!...

Chłopa znowu ścisnęło za piersi. Jak on tam ośmieli się wejść w ten dym?

Stacja. Michałko wysiadł. Pocałował brekowego w rękę i rozejrzawszy się poszedł z wolna do sklepu, gdzie na szyldach wymalowane były kufle z czerwonym piwem i zielona wódka we flaszkach: Nie ciągnęła go tam pijatyka, ale co innego.

Za szynkiem widać było murujący się dom; a przed sklepem stali mularze. Więc przypomniał sobie radę inżyniera i poszedł zapytać o robotę.

Mularze, chwaty chłopcy, powalani wapnem i cegłą, sami go zaczepili.

- A cóżeś to za jeden?... A skądżeś to?... Jak twojej matce na imię?... Kto ci taką czapkę uszył? Jeden ciągnął go za rękaw, drugi mu czapkę wbił na oczy. Parę razy obrócili go w kółko, tak że nie wiedział już, skąd przyszedł.

- Skądeś to, chłopaku?...

- Z Wilczołyków, panie! - odparł Michałko, Ale że mówił śpiewającym głosem i miał miną bardzo zakłopotaną, więc mularze poczęli się chórem śmiać.

On stał między nimi i choć go trochę sponiewierali, śmiał się także.

- To ci dopiero wesoły naród, nie bój się! - myślał.

Ten jego śmiech i uczciwa mina przejednały mu ludzi. Uspokoili się, zaczęli go wypytywać. A gdy powiedział, że szuka roboty, kazali mu iść za sobą.

- Głupi bestia, ale zdaje się, że dobry chłopak - mówił jeden z majstrów.

Trza go wziąć - dodał drugi.

- A wkupisz się ty? - pytał Michałka czeladnik.

- Kiedy nie wiem jak?

- Postawisz garniec wódki - dodał drugi.

- Albo dostaniesz basarunek! - wtrącił trzeci ze śmiechem.

Po namyśle chłop odparł:

- Jużci wolę dostać niż dawać...

Mularzom się i to podobało. Wsunęli mu znowu parę razy czapkę na oczy, ale ani upominali się o wódkę, ani mu nie sprawili basarunku.

Tak zabawiając się zaszli na miejsce i wzięli się do roboty. Majstrowie wleźli na wysokie rusztowania, a dziewuchy i wyrostki zaczęli cegłę nosić. Michałkowi, jako nowotnemu, kazano przerabiać gracą wapno z piaskiem.

Tym sposobem zaciągnął się do mularki.

Na drugi dzień dali mu do pomocy dziewuchę tak ubogą jak on. Za całe odzienie miała starą chustkę, dziurawą spódnicę i koszulinę - pożal się Boże! Nie była wcale ładna. Miała śniadą i chudą twarz, nos krótki, zadarty i niskie czoło. Ale Michałko nie był wybredny. Ledwie stanęła przy nim z gracą, zaraz nabrał do niej ciekawości; jak zwyczajnie chłop do dziewuchy. A kiedy spojrzała na niego spod wypłowiałej chustki, uczuł, że mu jakoś ciepło we środku. Nawet ośmielił się tak, że do niej zagadał:

- Skądeście to? Z dalekaście od Warszawy? Dawno robicie z mularzami?

O takie ją tam rzeczy wypytywał mówiąc: w y. Ale że ona zaczęła mu mówić: t y, więc i on jej - t y.

- Nie męcz się - mówił - już ja zrobię i za ciebie, i za siebie.

I robił sprawiedliwie, aż się z niego pot lał strumieniami; a dziewczyna tylko suwała gracą po wierzchu wapna tam i na powrót.

Od tej pory chodzili dwójką przez cały dzień zawsze razem i zawsze sami. Niekiedy łączył się z nimi jeden czeladnik. Dziewusze nawymyślał; z chłopa nakpił, i tyle. Wieczorem zaś Michałko zostawał spać w murującym się domu, bo nie miał gdzie, a jego towarzyszka szła w miasto razem z innymi i z owym czeladnikiem, który jej wciąż wymyślał, a czasem i dał w kark.

- Czegoś nie lubi dziewuchy - mówił sobie Michałko. - Ale trudna rada! Od tego przecie jest czeladnik, żeby nas poszturgiwał...

Za to on sam starał się jej wynagradzać krzywdę, jak umiał. Robił wciąż za siebie i za nią. Na śniadanie dzielił się z nią chlebem, a na obiad kupował jej barszczu za pięć groszy, bo dziewucha prawie nigdy nie miała pieniędzy.

Gdy przeznaczyli ich do noszenia cegieł na górę; chłop nie mógł już wyręczać swojej przyjaciółki, bo jej pilnowali majstrowie.

Ale po giętkich rusztowaniach chodził za nią krok w krok, a jak się bał, ażeby nie potknęła się i żeby cegły jej nie przywaliły!

Widząc taką troskliwość chłopa ów zły czeladnik drwił sobie i pokazywał go innym. Inni się także śmieli i krzyczeli na Michałka z góry:

- Na, głupi, na!...

Raz w południe odwołał czeladnik dziewkę na bok, czegoś od niej chciał, nawet poturbował ją mocniej niż zwykle. Po tej rozmowie spłakana przyszła do Michałka pytając, czy nie ma pożyczyć jej dwudziestu groszy.

Czego by on dla niej nie miał! Więc prędko rozwiązał węzełek, gdzie były pieniądze przywiezione jeszcze ze stacji, i dał jej żądaną sumę.

Dziewucha odniosła dwadzieścia groszy czeladnikowi i od tej pory nie było prawie dnia, ażeby jej chłop nie pożyczał na wieczne oddanie. A kiedy zapytał raz nieśmiało:

- Na co ty dajesz pieniądze temu piekielnikowi?

- A bo już tak! - odparła.

Jednego dnia czeladnik pokłócił się z pisarzem i rzucił robotę. Nie dosyć, że sam rzucił, ale jeszcze kazał dziewczynie, jakby jakiej słudze, zrobić to samo - i iść za nim.

Dziewczyna zawahała się. Lecz gdy pisarz pogroził, że jeżeli nie dotrzyma do wieczora, to nie zapłaci jej za cały tydzień, wzięła się znowu do cegieł. Prostemu człowiekowi miły jest przecie grosz, jeszcze zapracowany tak krwawo.

Czeladnik wpadł w złość.

- Idziesz, psiawiaro - krzyczał - czy nie idziesz?

- Jakże pójdę, kiedy mi nie chcą zapłacić? Dobrze by było za tego rubla spódniczynę sobie przynajmniej kupić!...

- No! - wrzasnął czeladnik - to teraz mi się na oczy nie pokazuj, progu nie przestąp, bo cię na śmierć zabiję!...

I poszedł ku miastu.

Wieczorem, jak zwykle, mularze rozbiegli się. W nowym domu został na nocleg Michałko i dziewucha.

- Nie idziesz? - spytał ją chłop zdziwiony.

- Gdzież pójdę, kiedy powiedział, że mnie wygna...

Teraz dopiero Michałko zaczął się czegoś domyślać.

- Toś ty z nim siedziała? - rzekł z odcieniem żalu w głosie.

- A jużci - szepnęła zawstydzona.

- I jemuś wszystek swój zarobek oddawała, choć cię bijał?...

- A ino...

- Po cóżeś ty tak paskudnie robiła?...

- Bom go lubiła - odparła cicho dziewka kryjąc się między słupy rusztowań.

Chłopu stało się tak, jakby go kto nożem kolnął. Nie darmo ludzie śmieli się z niego!...

Michałko przysunął się do dziewki.

- Ale teraz nie będziesz go lubić? - zapytał.

- Nie! - odparła i zaczęła rzewnie płakać.

- Ino mnie będziesz lubić?

- Tak.

- Ja cię nie będę rozbijał ani twoich pieniędzy zabierał.

- Jużci prawda!

- Ze mną ci będzie ładniej...

Dziewucha nie odpowiadała nic, tylko płakała jeszcze mocniej i trzęsła się.

Noc była chłodna i wilgotna.

- Zimno ci? - spytał chłop.

- Zimno.

Posadził ją na kupie cegieł, szlochającą. Zdjął parciankę i otulił dziewuchę, a sam został w jednej koszuli.

- Nie płacz!... nie płacz! - mówił. - Tylko jedną noc przesiedzisz tak. Masz przecie rubla, to jutro wynajmiemy za niego stancję, a spódniczyn ja sam kupię ci za swoje. Ino nie płacz...

Ale dziewucha nie zważała na to, co mówił Michałko. Podniosła głowę i słuchała. Zdawało jej się, że z ulicy dolatuje głos znajomych kroków:

Stąpanie zbliżało się. Jednocześnie ktoś zaczął gwizdać i wołać:

- Chodź do domu... Ty!... Gdzie tam jesteś?

- Tu jestem! - zawołała dziewucha zrywając się.

Wybiegła na ulicę, gdzie stał czeladnik.

- Tu jestem! - powtórzyła.

- A pieniądze masz? - spytał czeladnik.

- Mam! O tu... Naści! - rzekła podając mu rubla.

Czeladnik schował rubla do kieszeni. Potem schwycił dziewkę za włosy i zaczął bić ją mówiąc:

- A na drugi raz słuchaj się, bo cię na próg nie puszczę... Rublem się nie wykupisz!... A słuchaj!.... A słuchaj!... - powtarzał okładając ją pięściami.

- O dlaboga!... - wołała dziewka.

- A słuchaj... A słuchaj, co ci każę...

Nagle puścił dziewuchę czując, że go ujęła za kark potężna ręka. Z trudnością odwrócił głowę i zauważył roziskrzone oczy Michałka.

Czeladnik był chwat Mazur, więc grzebnął Michałka pięścią w łeb, aż mu w uszach zadzwoniło. Ale chłop nie popuścił mu karku. Owszem, ścisnął jeszcze lepiej.

- A uduś mnie, ty złodziejski portrecie... to zobaczysz! - stęknął chrapliwym głosem czeladnik.

- To jej nie bij! - rzekł chłop.

- Nie będę - mruknął i wysadził język.

Michałko otworzył garść, a czeladnik aż się zatoczył. Złapał kilka razy powietrza, a potem przemówił

- Kiedy nie chce, żebym ją bił, to niech za mną nie chodzi. Lubi mnie, to i owszem, ale ja biję, bo mam taki obyczaj!... Co mi po dziewce, żeby jej walić nie można?... Niech idzie na złamanie karku!

- To pójdzie... Wielka rzecz! - odparł chłop.

Ale dziewucha złapała go za ręce.

- Daj ty już spokój - mówiła do Michałka drżąc i ściskając go. - Nie mieszaj się między nas...

Chłop oniemiał.

- A ty chodź do domu - rzekła do czeladnika biorąc go pod ramię. - Co cię tam ma kto poniewierać na ulicy...

Czeladnik wyrwał się jej i rzekł ze śmiechem:

- Idź sobie do niego! On cię nie będzie bił.., On ci przecie pieniądze dawał...

- Iii! daj mi tam spokój... - ofuknęła dziewucha i poszła naprzód.

- Widzisz, z babą trzeba jak z psem!... - rzekł czeladnik wskazując ręką na dziewuchę. - Wal ją, a ona za tobą w ogień pójdzie...

I zniknął. Tylko w ciszy nocnej rozlegał się jego złośliwy śmiech.

Chłop stał, spoglądał za nimi, przysłuchiwał się: Następnie wrócił między rusztowania i patrzył na to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała dziewucha.

W głowie czuł zamęt, a piersiami nie mógł tchu złapać. Ledwie co powiedziała mu, że tylko jego będzie lubić - i zaraz odeszła. Dopiero co - on był tak szczęśliwy, tak było tu dobrze z żyjącą istotą, jeszcze z dziewuchą, a teraz - jak pusto i smutno!

Dlaczego ona odeszła?... Jużci dlatego, że taka jej wola, tak jej się podobało!... Cóż on na to poradzi, chociaż jest dobry i silny?... Instynktownie szanował jej przywiązanie do czeladnika, nie gniewał się, że daną obietnicę złamała, nie myślał narzucać gwałtem swoich uczuć. Ale pomimo to tak mu było żal jej, tak było żal...

Wyżartymi przez wapno rękami otarł oczy i podniósł swoją parciankę rozrzuconą na stosie cegieł i jeszcze jakby ciepłą. Wyszedł znowu na ulicę, postał tam.

Nic nie widać, tylko wśród mgły połyskują czerwone ogniki latarń.

Wrócił między chłodne mury i legł na ziemi. Ale zamiast spać wzdychał ciężko, samotny, tęskniący za swoją dziewuchą.

Za swoją, bo ona przecie sama powiedziała mu, że tylko jego będzie lubić!

Nazajutrz wziął się chłop jak zwykle do roboty, Ale szła mu niesporo. Był znużony, a i ten budynek jakoś mu obmierzł. Gdzie stąpił, czego się dotknął, na co spojrzał, wszystko przypominało mu dziewuchę i gorzki zawód. Ludzie także kpili z niego i wołali:

- A co, głupi Michałku, prawda, że drogie dziewki w Warszawie?

Drogie, bo drogie! Chłop wydał na swoją wszystkie oszczędności, przymierał z głodu, nic sobie nie sprawił, nie miał z niej żadnej pociechy i jeszcze go tak brzydko opuściła. Źle mu było wstyd. Więc gdy usłyszał, że w Warszawie lepiej płacą pomocnikom mularskim, wybrał się tam pierwszy raz.

 

 

Szedł za jednym czeladnikiem, który obiecał zaprowadzić go na ulicę, gdzie najwięcej stawiają domów.

Wybrali się wczesnym rankiem i tęgi kawał czasu sunęli się do Wisły. Chłop, kiedy zobaczył most, aż gębę otworzył. Na tę chwilę i dziewucha wywietrzała mu z głowy.

Przy budce strażniczej zawahał się.

- Co ci to? - spytał ów czeladnik.

- Nie wiem panie, czy mnie tędy puszczą? odparł Michałko.

- Głupiś! - zgromił go czeladnik. - Jakby cię kto zaczepił, to mu powiedz, że idziesz ze mną!

"Jużci prawda" - pomyślał chłop i dziwił się, że mu taka odpowiedź pierwej nie przyszła do głowy.

Potem dziwił się łazienkom i berlinkom, że nie tonęły na wodzie, choć wielkie, a potem nie mógł dać wiary, że cały most był - z czystego żelaza,

- Musi w tym być jakieś złodziejstwo - mówił do siebie. - Tyle żelaza to chyba na świecie nie ma!...

Tak sobie szli czeladnik i Michałko, jeden za drugim, przez most, przez Nowy Zjazd, przez ulicę. Koło zamku chłop zdjął czapkę i przeżegnał się myśląc, że to kościół. Przed bernardynami mało go omnibus nie rozjechał. Przed figur Matki Boskiej, obok Dobroczynności, chciał uklęknąć i mówić pacierz, tak że ledwie odciągnął go czeladnik.

Na ulicach hałas, powozów szeregi, ludzi tłum. Michałko jednym ustępował z drogi, na innych wpadał i aż bladł ze strachu, żeby go nie wyprali. W końcu w głowie mu się na szczęt zamąciło - i zgubił czeladnika.

- Panie!.. panie!... - począł krzyczeć zrozpaczony i pędem biegł przez ulicę.

Ktoś go zatrzymał mówiąc:

- Cicho ty, sobaka!... Tu krzyczeli nie wolno!

- A bo mi mój pan zginął!

- Jaki pan?

- Czeladnik mularski.

- O to pan!... A gdzież tobie potrzeba?

- Tam, gdzie dom murują...

- Jaki dom?

- Taki... z cegły - odparł chłop.

- Ot głupi!... No, to i tutaj dom murują... I tam! I tu!

- Kiedy nie widzę...

Wzięto go za ramię i zaczęto pokazywać.

- O, patrz! Tu jeden dom budują... Tu drugi...

- Aha! ha! - rzekł Michałko i poszedł do tego drugiego, bo nie trzeba było przebiegać przez ulicę.

Dobrawszy się na miejsce zapytał o czeladnika. Tu go jednak nie znalazł, więc wskazano mu inny dom. Ale i tam o czeladniku Nastanym nie słyszano; musiał przeto chłop iść dalej.

Tym sposobem obiegł kilka ulic i obejrzał kilkanaście rozpoczętych budowli pytając w duchu: "gdzie mieszkają ci ludzie, co im dopiero teraz domy murują?"

Stopniowo oddalał się od środka miasta. Gwar uliczny słabnął, przechodnie ukazywali się rzadziej, powozów prawie nie było. Za to liczba rusztowań, stosów cegieł i czerwonych murów powiększyła się.

Chłop stracił już nadzieję znalezienia czeladnika i pomyślał o wyszukaniu roboty.

Wstąpił do pierwszej fabryki przy drodze, stanął między robotnikami i patrzył. Czasami wmieszał się do rozmowy albo komu usłużył. Jednemu pomógł układać cegłę, drugiemu podał szaflik, a tym, którzy gracowali wapno, powiedział, że nie tak się robi, tylko tak. I zaraz pokazał, aż ochlapał majstra od stóp do głów.

- Co się tu kręcisz, kundlu jakiś? - zapytał go pisarz.

- Roboty szukam, panie.

- Tu nie ma dla ciebie roboty.

- Nie ma teraz, to może znajdzie się potem. A państwu przecie nie ubędzie, jak któremu pomogę.

Pisarz, sprytna sztuka, zmiarkował, że chłop nie musi pachnąć groszem. Wyjął swoją książeczkę, ołówek, zaczął przekreślać, rachować - i w końcu przyjął Michałka.

Ludzie mówili, że zarabiał na nim dwadzieścia groszy dziennie - e x t r a.

W tej fabryce był chłop do jesieni. Z głodu nie umarł, za nocleg nie zapłacił, ale też nawet butów sobie nie kupił. Tyle tylko, że upił się parę razy przy świętej niedzieli jak wieprzak. Chciał nawet awanturę zrobić w szynku, ale mu czasu zabrakło, bo go wyrzucili za drzwi.

Dom rósł jak rzeżucha. Jeszcze oficyn nie wykończyli mularze, a już front był dachem obity, otynkowany, oszklony, i nawet ludzie zaczęli się sprowadzać.

W końcu września rozpadały się deszcze. Robotę przerwano i pomocników odprawiono. W ich liczbie był Michałko.

Pisarz z tygodnia na tydzień urywał mu coś z płacy mówiąc, że razem odda. Gdy zaś przyszedł obrachunek ostateczny, chłop, choć niepiśmienny, zmiarkował, że go chyba pisarz oszwabił. Dał mu trzy ruble, a należało się z pięć albo i ze sześć.

Michałko wziął trzy ruble, zdjął czapkę i zaczął skrobać się w głowę przestępując z nogi na nogę. Ale pisarz był tak zajęty swoją książeczką, że ledwie w dziesięć pacierzy spostrzegł chłopa i spytał go surowo:

- No, czego jeszcze chcesz?

- Musi, panie, mnie się więcej należy.- rzekł chłop z pokorą.

Pisarz zaczerwienił się. Wlazł na Michałka, potrącił go piersiami i powiedział:

- A paszport ty masz?... Coś ty za jeden?...

Michałkowi zamknęło gębę; pisarz mówił dalej: - Ty może myślisz, chamski gnacie, żem ja cię nakręcił?...

- A ino...

- Więc chodź ze mną na policję, a ja ci tam dokumentnie pokażę, żeś ty złodziej i obieżyświat...

Paszport i policja zaniepokoiły Michałka. Rzekł zatem:

- Niech tam moja krzywda będzie panu pisarzowi na zdrowie!

I opuścił fabrykę.

A że widać i pisarza nie bardzo ciągnęło do policji, choć go tam znali, więc skończyło się na strachu...

Chłop znalazł się teraz jak w szczerym polu. Minął swoją ulicę, szedł na drugą i trzecią, wszędzie wstępując, gdzie zobaczył czerwone ściany i parę słupów wbitych w ziemię. Ale roboty były już ukończone albo kończyły się, a gdy pytał: czy go tu nie przyjmą? - nawet nie odpowiadano.

Przełaził tak jeden dzień i drugi, omijając stójkowych, żeby go nie zaczepili o paszport. Garkuchni z ciepłą strawą nie mógł znaleźć, więc żył kiszkami ze krwi i słoniny, chlebem, śledziem a popijał wódką.

Wydał już rubla nie używszy nic dobrego. Sypiał pod parkanami i tęsknił za towarzystwem ludzkim, bo nie miał do kogo gęby otworzyć.

Przyszła mu myśl, że może by lepiej wrócić do domu? Więc pytał przechodniów, gdzie tu do kolei? Idąc za ich wskazówkami trafił na kolej ale - nie na swoją:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin