Anonim - Księga bez tytulu.pdf

(1117 KB) Pobierz
1016743384.002.png
A NONIM
KSIĘGA BEZ TYTUŁU
1016743384.003.png
Szanowny Czytelniku,
Tylko ludzie o czystym sercu mogą zajrzeć na karty tej księgi. Każda przeczytana strona, każdy
kolejny rozdział przybliży Cię do końca.
Nie wszystkim uda się przebrnąć przez całość. Zawiłości akcji oraz bogactwo stylów mogą
oszołomić i zamącić w głowie.
Próbując dociec prawdy, będziesz ją miał pod samym nosem. Zapadnie ciemność, a z nią
nadejdzie wielkie zło.
Ci zaś, którzy doczytają tę księgę do końca, być może nigdy już nie ujrzą światła.
Anonim
Tego samego autora
Pod pseudonimem „Anonim” wydano przez stulecia niezliczone książki. Wymienianie ich tutaj
byłoby i niemożliwe, i bezcelowe.
1016743384.004.png
Rozdział pierwszy
Sanchez nie znosił w swoim barze obcych. Podobnie zresztą jak stałych klientów, tych jednak
obsługiwał chętnie, a to z tego prostego powodu, że ich się bał. Wyproszenie bywalca byłoby
równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Opryszkowie odwiedzający Tapiocę stale
szukali okazji, żeby się sprawdzić; właśnie tutaj, w tym barze, bo dzięki temu cały światek
przestępczy by się o tym dowiedział.
Tapioca bezsprzecznie miała styl. Ściany były żółte, ale nie w miłym dla oka odcieniu, raczej w
kolorze plam z nikotyny. Nic w tym dziwnego, bo jedna z wielu niepisanych zasad baru głosiła, że
jeśli już ktoś tu przychodził, to musiał palić. Cygara, fajki, papierosy, skręty, nargile, cygaretki,
fajeczki z trawką... dozwolone było wszystko z wyjątkiem niepalenia; to akurat nie wchodziło w
rachubę. Nieużywanie alkoholu także uchodziło za grzech, ale największym grzechem było
pojawienie się obcego. Tutaj nikt nie lubił obcych. Obcy zapowiadali kłopoty. Nie wolno było im
ufać.
Dlatego kiedy wszedł mężczyzna w długim czarnym płaszczu, z kapturem nasuniętym nisko na
głowę, i usiadł na drewnianym stołku przy ladzie w kącie baru, Sanchez nie przypuszczał, żeby
gościowi udało się opuścić lokal w jednym kawałku.
Ze dwudziestu bywalców siedzących przy stołach przerwało rozmowy i poświęciło chwilę na
ocenę mężczyzny w kapturze. Sanchez zwrócił uwagę, że pić też przestali. Niedobrze. Gdyby akurat
grała muzyka, po wejściu obcego z pewnością także by umilkła. Teraz słychać było jedynie
uporczywy furkot wielkiego wentylatora na suficie.
Sanchez demonstracyjnie zignorował nowego klienta, udając, że go nie zauważył. Ale gdy tamten
się odezwał, nie mógł już dłużej nie zwracać na niego uwagi.
- Barman! Daj pan bourbona.
Facet nawet na niego nie spojrzał. Zamówił kielicha tak, jakby Sanchez w ogóle nie istniał, a że
nie opuścił kaptura skrywającego twarz, trudno było powiedzieć, czy wygląda równie wrednie, jak
wrednie brzmi jego głos, tak chropowaty, że można by nim heblować deski. (W tych stronach
wredność człowieka oceniano po tym, jak bardzo chrapliwy był jego głos). Mając to na uwadze,
Sanchez wziął względnie czystą szklankę do whisky i podszedł do klienta. Postawił szklankę na
lepkim drewnianym kontuarze przed nosem obcego i zaryzykował przelotny rzut oka na ukrytą pod
czarnym kapturem twarz. Jednak głęboki cień nie pozwalał dostrzec rysów nieznajomego, a barman
roztropnie wolał się nie gapić.
- Z lodem - mruknął mężczyzna, ledwie dosłyszalnie. Właściwie był to ochrypły szept.
Sanchez jedną ręką sięgnął pod ladę i wyciągnął na wpół pełną brązową butelkę z napisem
„Burbon” na nalepce, a drugą wziął dwie kostki lodu. Wrzucił je do naczynia i zaczął nalewać
trunek. Napełnił szklankę do połowy, po czym schował butelkę pod bar.
- Trzy dolary - powiedział.
- Trzy dolary?
- No.
1016743384.005.png
- To lej pan do pełna.
Po wejściu obcego rozmowy ucichły, ale teraz panowała wręcz grobowa cisza. Oczywiście
pomijając wentylator na suficie, który jakby furkotał coraz głośniej. Sanchez, który unikał już
kontaktu wzrokowego ze wszystkimi, znów wziął butelkę i napełnił szklankę po brzegi. Obcy rzucił
mu banknot pięciodolarowy.
- Reszty nie trzeba.
Barman odwrócił się i włożył pieniądze do kasy. Nagle ponad te ciche dźwięki wybił się czyjś
głos, również tak chrapliwy, jak to tylko możliwe. To Ringo, jeden z najbardziej paskudnych
klientów lokalu, zapytał za plecami Sancheza:
- Hej, nieznajomy, co cię przywlokło do naszego baru? Masz tu jakiś interes?
Ringo siedział z dwoma kompanami przy stoliku usytuowanym zaledwie kilka Kraków za obcym.
Był to kawał gnidy - zwalisty, tłusty i nieogolony jak większość mętów w tym barze. Podobnie jak
inni, miał w kaburze u pasa rewolwer i tylko czekał na byle pretekst, żeby zrobić z niego użytek.
Stojący za kasą przy barze Sanchez odetchnął głęboko i przygotował się na nieuchronną rozróbę.
Ringo był osławionym bandytą, winnym wszelkich przestępstw, jakie tylko można sobie
wyobrazić. Miał na swoim koncie gwałty, morderstwa, podpalenia, kradzieże, zabójstwa
policjantów... pełny katalog zbrodni. Nie było dnia, żeby nie dokonał czegoś nielegalnego, co
zapewniłoby mu dłuższą odsiadkę. Dzisiejszy dzień niczym nie różnił się od innych. Ringo zdążył już
obrabować trzech mężczyzn, przystawiając im lufę rewolweru do głowy, teraz zaś, przepuściwszy
większość łupu na piwsko, szukał okazji do zwady.
Kiedy Sanchez odwrócił się i spojrzał na salę, przekonał się, że obcy nawet nie drgnął, nie tknął
też swojej szklanki. Mało tego - przez kilka przerażająco długich sekund nie odpowiedział na
pytanie. Sanchez na własne oczy widział kiedyś, jak Ringo przestrzelił komuś kolano tylko dlatego,
że ten nie odpowiedział mu dostatecznie szybko. Dlatego odetchnął z ulgą, gdy nieznajomy, tuż przed
tym, zanim bandyta miał powtórzyć pytanie, zdobył się na odpowiedź.
- Nie szukam kłopotów.
Ringo wyszczerzył zęby w złowróżbnym uśmiechu.
- Ha! - warknął. - Kłopoty to ja i coś mi się widzi, że właśnie mnie znalazłeś.
Człowiek w kapturze nie zareagował. Siedział na stołku jakby nigdy nic i wpatrywał się w swoją
szklankę. Ringo wstał z krzesła i podszedł do niego. Nachylił się nad kontuarem, wyciągnął rękę,
brutalnie zdarł kaptur z głowy przybysza... i ukazała się wyrazista, choć nieogolona twarz
jasnowłosego mężczyzny niewiele po trzydziestce. Jego przekrwione oczy świadczyły o tym, że albo
ma kaca, albo za wcześnie obudził się z pijackiej drzemki.
- Chcę wiedzieć, co tu robisz! - warknął Ringo. - Chodzą słuchy, że rano przyjechał do miasta
jakiś obcy. Uważa się za twardziela. A może ty też uważasz się za twardziela?
- Nie jestem twardzielem.
- To wkładaj płaszcz i wypierdalaj! - Jak większość rozkazów, także i ten miał swoje minusy, bo
nieznajomy nie zdjął przecież płaszcza.
Blondyn przez chwilę zastanawiał się nad propozycją oprycha, po czym pokręcił głową.
- Znam tego obcego, o którym mówisz - odezwał się tym swoim ochrypłym głosem. - I wiem, po
co tu przyjechał. Odczep się, to wszystko ci o nim opowiem.
Bandyta rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, pod ciemnym i niehigienicznym wąsem. Obejrzał
się na kibicującą mu widownię. Ze dwudziestu bywalców przy stołach bacznie obserwowało rozwój
1016743384.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin