Stewart Mary - Dom czarownic.doc

(806 KB) Pobierz

 

MARY STEWART

DAR L.     iiKA

DOM

 

Miejska Bibiioief K              41-800 Zabrze, ui.ks.J Łona-:

WYPOŻYCZALNIA CrN^ ¦ tel. 370-12-V'

Tytuł oryginału: Thornyhold

Copyright © 1988 by Mary Stewart

Copyright © for the Polish edition by KAW Poznań 1992

First published in Great Britain in 1988 by Hodder and Stoughton Limited

Projekt graficzny: EUGENIUSZ SKORWIDER Redaktor: ANNA GUTOWSKA Redaktor techniczny: ALOJZY CZEKAŁA

Poemat George'a Mereditha „Las Westermain" tłumaczył JÓZEF RATAJCZAK

ISBN 83-03-03544-4 ISBN 5-8482-0013-0

MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA w Zabrzu             

c              ZN. KLAS.

              NR. IN W.

Krajowa Agencja Wydawnicza, Poznań ul. Palacza 87 A Skład: OBSERWATOR sp. z o.o., Poznań, Biedrzyckiego 10 Druk

Pamięci

mej matki i ojca

z miłością i wdzięcznością

poświęcam

Wstąp w ten zachwycający las,

gdy stać cię na to. Mniej groźny jest zieleni zalew, Niż gdy się rzucisz w morskie fale. Niech serce śpiewa jak skowronek, Idź w głąb jak mysz albo jak owad,

Co sławi lato.

Strach tylko słońce wygaszone I mrok wciąż rodzi tu od nowa: Błyśnie złowieszczych ślepi blask, Ktoś cię uchwyci, trzaśnie kratą... Wstąp w ten zachwycający las,

Gdy stać cię na to.

George Meredith „Las Westermain"

Gdyby moja matka tylko zechciała, mogłaby zostać czarownicą. Spotkała jednak mojego ojca, który był bogobojnym duchownym i on zawrócił ją z tej drogi. Zamiast współczesnej, obdarzonej czarodziejską mocą siostry króla Artura, Morgan Le Fay z rezygnacją przyjęła rolę małżonki duchownego anglikańskiego i została pierwszą osobą w parafii; w miarę, jak pozwalały tamte czasy - przed ponad pięćdziesięciu laty - sprawowała w parafii władzę żelazną ręką, bynajmniej nie używając rękawiczek. Supremacja jej osobowości, żywe usposobienie, odrobina okrucieństwa, przy całkowitym braku współczucia dla słabości i niekompetencji, pozostały jej do końca. Miałam trudne dzieciństwo. A sądzę, że i jej nie było łatwo. Pamiętam fotografię mojej babki, a jej matki, której nigdy nie spotkałam, ale której wizerunek napawał mnie przerażeniem przez całe dzieciństwo. Przylizane, do tyłu zaczesane włosy, świdrujące oczy i zaciśnięte wąskie wargi. Mieszkała w słabo zaludnionej części Nowej Zelandii i wykazała się wszelkimi cechami właściwymi pionierom z tamtych czasów. Doskonale pielęgnowała chorych, była też znachorką, a we wcześniejszych czasach uznano by ją z pewnością za kobietę posiadającą moc magiczną albo nawet za czarownicę.

Wyglądała na to. Moja matka, będąca lepszym jej wydaniem, miała te same cechy. Bezlitosna dla zdrowych, z zasady nie lubiąca wszystkich kobiet, obojętna wobec dzieci i zwierząt, była jednakże bezgranicznie cierpliwa w postępowaniu z noworodkami i doskonale pielęgnowała chorych. Parę pokoleń wstecz zanosiłaby galaretki i zupy dla chorych i zasługujących na to biedaków, ale te czasy się skończyły i zamiast tego przewodniczyła na zgromadzeniach pań pracujących społecznie w wiosce i robiła dżemy i galaretki na sprzedaż. („Potrzebujemy pieniędzy, a poza tym oni nie cenią sobie niczego, co dostają za darmo" - tłuma-

czyła). Kiedy zaś w kopalni zdarzył się wypadek, była tam obecna razem z ojcem i doktorem i tak samo niezbędna jak oni.

Mieszkaliśmy w ponurej, brzydkiej wiosce górniczej w północnej Anglii. Nasz dom był solidnie zbudowany, ale szkaradny, zbyt duży i bardzo zimny. Woda ze związkami wapnia była twarda i zawsze lodowata; matka w młodości nigdy nie miała do czynienia z urządzeniami do ciepłej wody i nie widziała powodu do tracenia pieniędzy na używanie zbiornika będącego częścią dużej kuchni typu „Eagle". Kiedy potrzebowaliśmy gorącej wody do prania, grzaliśmy ją w garnkach na płycie kuchennej. Kąpiele w wannie można było brać raz na tydzień, w paru centymetrach letniej wody. Węgiel był drogi, po funcie za tonę, ale plebania i kościół miały elektryczność bezpłatnie, tak że w moim małym arktycznym pokoju na szczycie domu pozwalano mi czasami używać, w walce z zimnem, grzejnika elektrycznego z jedną spiralą. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek moje ręce lub nogi nie były odmrożone; nie zaliczano tego do dolegliwości, uważano za słabość i w ogóle nie zauważano.

Plebania leżała na końcu wioski, oddzielona od kościoła dużym własnym ogrodem, gdzie mój ojciec, wspomagany przez starego zakrystianina, spędzał każdą godzinę wolną od obowiązków parafialnych. Z jednej strony naszego terenu biegł główny trakt, pozostałe trzy strony dotykały cmentarza. „Spokojni sąsiedzi", jak mówiliśmy i tak było naprawdę. Nie przypominam sobie, aby niepokoiła mnie myśl o umarłych, pogrzebanych tak blisko, w zasięgu wzroku, choć nasza zwykła droga do wioski biegła wzdłuż kwater najstarszych grobów. Było to jednak ponure miejsce dla samotnego dziecka i moje dzieciństwo było smutne, pozbawione radości i nawet bardziej samotne niż twarde dzieciństwo sióstr Bronte w Haworth. Nie zawsze jednak tak było. Miałam swój krótkotrwały Złoty Wiek, do którego mogłam powracać myślami; krótkie pasmo dni z marzeń, które uczyniły rzeczywistość znośnym dzieciństwem.

Do siódmego roku mojego życia mieszkaliśmy w małej wiosce liczącej około dwustu dusz. Była to mała parafia bez znaczenia, my byliśmy tam bardzo biedni, ale miejsce było piękne, praca ojca łatwa, a dom wystarczająco duży i wygodny. Jasna plebania była stara i niska, z białą różą pnącą się nad gankiem i ścianami pokrytymi pnączami, z rabatami słodko pachnących

6

 

fiołków z tyłu. W gąszczu bzów znajdowała się altana i starannie utrzymany przez ojca kort tenisowy, gdzie od czasu do czasu grali nasi sąsiedzi. Parafia obejmowała głównie ziemie uprawne, farmy rozrzucone w obrębie kilku mil kwadratowych zjedna „główną" drogą przez cały teren. Samochody należały do rzadkości; albo szło się na piechotę, albo jeździło wózkiem zaprzężonym w kuca. Nie było autobusów, a stacja kolejowa znajdowała się w odległości dwu mil.

Tylko siedem lat. Ale nawet teraz, kiedy po dziesięciokrotnie dłuższym życiu, pewne odciśnięte głęboko wspomnienia z tych czasów są ciągle jeszcze żywe i dokładne w porównaniu z okrytymi cieniem latami, minionymi i zapomnianymi.

Wioska była zielona, na pastwiskach pasły się kozy i osiołki, a w środku stał stary kościół. Wszędzie, na błoniach i w ogródkach przydomowych, pełno było olbrzymich drzew, okrążających łąki, ocieniających zakurzoną drogę. Sama droga, z potrójną koleiną wyrzeźbioną przez koła i podkowy, wiła się między ścianami gęstych, kwitnących żywopłotów. Gorące promienie słońca rozgrzewały kamienie tworzące nawierzchnię naszego podwórka z tyłu domu, gdzie dumnie spacerowały kury i leżał drzemiący kot. W kuźni, w najbliższym sąsiedztwie, dzwonił młot kowala i czuło się ostry zapach gorących podków, którymi podkuwał wiejskie konie. Bliżej był ogródek plebanii z daliami, bratkami i orlikami jak śpiące gołębice. Krzewy bzów, chmiel pnący się nad drzwiami budynku szkolnego przy dolnej granicy ogrodu i pełne, żółte róże przy schodkach prowadzących na kort tenisowy.

Ale nie pamiętam ludzi. Wydaje mi się, że to jest znamienne, że te złote wspomnienia nie obejmują nikogo z ludzi. Z wyjątkiem jednej osoby. Nic nie przyćmiewa obrazu tego dnia, gdy poznałam kuzynkę matki, Geillis.

Była moją chrzestną matką, a więc zapewne poznałam ją przy chrzcielnicy, ale gdy po raz pierwszy, jak sobie przypominam, rozmawiałam z nią w piękny letni dzień, miałam sześć lat.

Nie mogły to być moje urodziny, gdyż przypadają one we wrześniu, ale musiał to być w jakimś sensie szczególny dzień, coś, czego oczekiwałam z nienasyconą tęsknotą samotnego dziecka, a kiedy nadszedł, był dokładnie taki sam, jak inne dni. To znaczy, że byłam sama, gdyż ojciec odwiedzał parafię, a matka

 

była zbyt zapracowana, aby się mną zajmować, a oczywiście nie pozwolono mi bawić się z wiejskimi dziećmi.

Wątpię, czy wolno mi było opuszczać ogród, ale mimo to tym razem wyszłam. Na końcu naszego warzywnika, za budynkiem szkolnym, znajdowała się moja prywatna dziura w płocie. Za nią rozpościerał się łagodnie opadający stok długiej łąki, ozdobionej jak park grupą olbrzymich drzew, a u stóp zbocza, z małym lasem z tyłu, był staw. Chyba tylko dlatego, że pociągało mnie jego jasne lustro, poszłam wolno do brzegu wody i usiadłam na trawie.

Wydaje mi się, że pamiętam każdą chwilę tego popołudnia, choć początkowo obraz był zamazany i widziałam tylko przepych barw, przypominający, malarstwo impresjonistyczne. Panował chaos dźwięków, śpiew ptaków w lesie za żywopłotem mieszał się z rzępoleniem koników polnych w wysokiej trawie tuż obok. Było gorąco, a zapach ziemi, zgniecionej trawy i prawie stojącej wody stawu potęgował senną atmosferę.

Rozmarzona usiadłam z szeroko otwartymi oczami, wpatrzona w to miejsce lśniącego stawu, gdzie zasilał go leniwy strumień.

Nagle coś się zdarzyło. Czy to słońce się przesunęło? Wydaje mi się, że zapamiętałam nagły błysk nad powierzchnią stawu, jak gdyby ryba wyskoczyła nad wodę i rozproszyła blask. Czarodziejska mgiełka barw zaostrzyła się. Wszystko dookoła nagle wydało się przeniknięte migającym światłem. Marcinki, białe i złociste, wyższe ode mnie, poruszyły się i zakołysały nad moją głową, jak gdyby przeczesane przez silny powiew wiatru. Wibrujące powietrze znowu znieruchomiało, roztaczając silne zapachy. Ptaki przestały śpiewać, koniki polne ucichły. Siedząc cicho jak ślimak na łodydze, w środku pełnego życia świata, ujrzałam ten świat po raz pierwszy i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że jestem jego częścią.

Spojrzałam w górę i zobaczyłam, że koło mnie stoi kuzynka Geillis.

Musiała mieć niewiele ponad czterdzieści lat, ale mnie oczywiście wydawała się stara, tak jak i moi rodzice po trzydziestce - byli dla mnie starzy. Wyglądem przypominała trochę moją matkę. Miała dumnie zarysowane usta i nos, przenikliwe szarozielone oczy, wyprostowaną postać. Ale włosy mojej matki były zło-cistorude; kuzynki Geillis ciemne, a całą ich zwiniętą masę przy-

8

 

trzymywały szylkretowe szpilki. Nie przypominam sobie, co miała na sobie z wyjątkiem tego, że był to obszerny ciemny strój.

Usiadła przy mnie na trawie. Zrobiła to nie gniotąc marcin-ków. Przesunęła palcem po łodydze jednej z roślin, a z niej sfrunęła i usiadła na nim biedronka.

—   Patrz - powiedziała. - Szybko, policz kropki.

Dzieci przyjmują najdziwniejsze rzeczy za naturalne, szczególna naiwność, której mogą zupełnie nie rozumieć dorośli, stosujący się do własnych praw dorosłego świata. Nie widziałam nic dziwnego w nagłym pojawieniu się kuzynki Geillis ani jej powitaniu.

Policzyłam. - Siedem - powiedziałam.

—   Coccinella z siedmioma kropkami - zgodziła się kuzynka Geillis. - Czy nie powinnaś teraz jej ostrzec?

Bez wahania uznałam to za konieczne. Posłusznie zaśpiewałam:

Biedroneczko, biedroneczko radzę ci odlecieć Twoje gniazdo płonie, uciekły stąd dzieci Wszystkie oprócz dziewczynki nazywanej Jilly A ta bezpieczna siedzi w oknie od dłuższej chwili.

—   Biedronka pofrunęła - powiedziałam ze smutkiem. - Ale przecież to tylko piosenka.

—   Masz rację. Ale ten mały owad jest bardzo mądry. Biedronki mieszkają na łąkach i wszystkie ich dzieci rodzą się i fruwają, zanim ludzie skoszą trawę i spalą ściernisko. Czy wiesz kim jestem, Jilly?

—   Jesteś kuzynką mamusi i nazywasz się Jilly. Ona ma twoją fotografię.

—   No tak. Co tutaj robisz?

Musiałam sprawiać wrażenie zalęknionej. Nie wolno mi było oddalać się poza ogród, nie pozwalano mi marnować czasu na marzenia. Widząc jednak wpatrzone we mnie oczy kuzynki Geillis, powiedziałam prawdę.

—   Myślałam.

—   O czym? - Szczęśliwie nie wyglądała nie tylko na zgorszoną, ale odczytałam w jej twarzy zainteresowanie.

Spojrzałam wokół siebie. Oświetlona mieszanina trawy i kwiatów tworzyła znowu impresjonistyczną wizję.

—   Nie wiem. O różnych sprawach.

Był to ten rodzaj odpowiedzi, który zwykle powodował ostrą naganę. Kuzynka Geillis pokiwała głową, jak gdyby zrozumiała każde słowo z mojego wyjaśnienia.

—   Czy są na przykład w stawie kijanki?

—   Właśnie, właśnie. Czy są rzeczywiście?

—   Prawdopodobnie. Dlaczego nie mamy sprawdzić? Spojrzałyśmy i okazało się, że są; także drobne piskorze

i sporo cierników. Potem kuzynka Geillis pokazała mi miejsce, gdzie u stóp wysokich trzcin powierzchnia wody nagle podniosła się. Zobaczyłam wybrzuszony krąg, który zaraz zniknął, ukazując brązowe stworzenie podobne do pędraka. Powoli, cierpliwie, badając obce środowisko, wstrętne stworzenie przemierzało drogę w górę łodygi aż do momentu, gdy oddalone od swego odbicia w wodzie, ciągle trzymając się łodygi, poddało się promieniom słońca, które je osuszały.

—   Co to jest?

—   Nazywa się to poczwarka. Patrz teraz Jilly, tylko patrz. Stworzenie poruszyło się. Obrzydliwa głowa odchyliła się do

tyłu, jak gdyby pod wpływem bólu. Nie widziałam, co się stało, ale nagle okazało się, że na łodydze są dwa stworzenia: pęknięte łożysko, które było poczwarka i wypełzający w górę z pustego czerepu inny stwór, dopiero co urodzona, miękka, żywa, szczuplejsza, ale większa wersja pierwszego. Przyczepił się ponad pomarszczonymi resztkami szlamowatej swej skóry; wszystko to w blasku słońca, pod którego wpływem stwór wypełniał się życiem, aż ze skręconego tułowia wyciągnął pomarszczony jedwab skrzydeł i powoli wyprostował je. Napięte i błyszczące. Były utkane tak delikatnymi żyłkami jak włoski; a tymczasem, nie wiadomo skąd, a wydawało się, że z samego powietrza, bezbarwne ciało zaczęło się wypełniać kolorem, aż stało się mieniącym błękitem, jak meteor spadający z nieba. Skrzydła wyprostowały się pod wpływem powiewu powietrza. Ciało owada uniosło się w górę i zatrzymało. Nagle skierowało się do światła i jak światło zniknęło.

—   To jest ważka, nieprawdaż? - usłyszałam, że szepcę.

—   To jest Aeshna Caerulea. Powtórz.

—  Aeshna Caerulea. Ale jak to jest możliwe? Powiedziałaś, że to jest poczwara. Czy w środku była ważka?

10

—   Tak. Poczwarka - a nie „poczwara" - mieszka na dnie stawu, w ciemności, żywi się byle czym, co znajdzie, aż do dnia, w którym poczuje, że może wydostać się na zewnątrz, rozwinąć skrzydła i pofrunąć. To, co przed chwilą oglądałaś - powiedziała kuzynka Geillis pogodnie - to jest w całym tego słowa znaczeniu po prostu cud.

—   Masz na myśli czarodziejską magię? Czy to ty sprawiłaś to, co się stało?

—   Nie, to nie tak. Pewne rzeczy mogę spowodować, ale nie to, bo to było naturalne zjawisko. W przyszłości, jeśli się nie mylę, będzie potrzebny cud tego rodzaju. Inna poczwarka, w inny sposób, pewnego dnia... - Szybko spojrzała na mnie - Czy mnie rozumiesz?

—   Nie. Ale czy możesz wywołać zdarzenia? Czy więc naprawdę jesteś czarodziejką, kuzynko Jilly?

—   Cóż to za pytanie? Czy tak ci powiedzieli rodzice?

—   Nie, mama powiedziała, że możesz się zjawić, a tatuś powiedział, że nie bardzo jesteś pożądana.

Roześmiała się wstając i pociągnęła mnie za sobą.

—   Mam nadzieję, że dotyczy to bardziej mojej strony duchowej niż fizycznej. Nic nie szkodzi, moje dziecko, lepiej zaprowadzę cię do domu. Chodź.

Ale to popołudnie jeszcze się nie skończyło. Powoli wracałyśmy przez łąkę i wydało się naturalne, że spotykamy samicę jeża z jej czterema małymi, żywo poruszającymi się wśród trawy i kopiącymi ziemię długimi, błyszczącymi ryjkami.

—   Pani Kopaczka - szepnęłam. Tym razem kuzynka Geillis zaśmiała się i poczułam, że nie miała zastrzeżeń do tego imienia. Jedno z małych znalazło ślimaka i zjadło go z zabawnym chrupaniem. Nie bojąc się wcale, minęły nas zupełnie blisko i zniknę-ły. Potem kuzynka Geillis zrywała jeden kwiat po drugim i opowiadała o nich, tak że zanim doszłyśmy do plebanii, poznałam nazwy i zwyczaje około dwudziestu roślin. Choć powinnam być ukarana za opuszczenie ogrodu, mama nie powiedziała ani słowa i wszystko skończyło sie dobrze.

Kuzynka Geillis została u nas parę dni. Wydaje mi się, że większość czasu spędziła ze mną. Mieliśmy najwspanialszą pogodę, jak zawsze w tych dawnych sielankowych latach i cały czas przebywałyśmy poza domem. Wydaje mi się, że w czasie długich

11

spacerów, gdy znikałyśmy na całe dni, zrodziły się zasady mojego życia. Po jej odjeździe, światło nad polami i lasami zniknęło, ale płomień, który roznieciła we mnie, pozostał.

Było to ostatnie piękne lato. Wiosną następnego roku biskup przeniósł mojego ojca do nowej parafii, wielkiej, wstrętnej parafii górniczej, gdzie hałdy węgla, dym, płomienie z pieców koksowniczych i hałas manewrujących pociągów wypełniały dni i noce, a my pogodziliśmy się z deprymującym nas domem położonym wśród grobów cmentarza.

Nie było tam ważek, kwitnących łąk, nie było też jeży. Błagałam o jakieś zwierzątko, wszystko jedno jakie, choćby białą myszkę i mimo że, jak we wszystkich plebaniach w tych czasach, była tam stajnia z małą przegrodą, wolnym boksem i wystarczającą ilością przybudówek, nie pozwolono mi. Od czasu do czasu, kiedy kot złapał ptaka albo nawet mysz, starałam się wyleczyć ofiarę, ale nigdy to się nie udawało. Zaś kot opierał się wszystkim zabiegom o jego względy, przedkładając półdzikie bytowanie na podwórzu. Któregoś dnia dostałam od wikarego królika z jego hodowli. Nie było to zwierzątko reagujące na pieszczoty, ale czule je kochałam, aż do momentu, kiedy po dłuższym czasie matka zmusiła mnie do oddania go z powrotem. Następnego dnia wikary, który jak co dzień przyszedł na rozmowę z moim ojcem, przyniósł królika obdartego ze skóry i poćwiartowanego, gotowego do włożenia do garnka. Pobiegłam na górę i zwymiotowałam. Podczas gdy ojciec próbował wyjaśnić wszystko zdumionemu i obrażonemu wikaremu, matka, raz w życiu serdeczna i współczująca, pobiegła za mną i wytarła podłogę. Z czasem żal i przerażenie minęły, a wikary i królik poszli w zapomnienie. Nigdy również nie wracano do tego wydarzenia.

Mówi się, że uczucia same się bronią. Patrząc po latach, niewiele pamiętam z tego okresu mego dzieciństwa. Rzadkie przyjemności, wyprawy autobusem z ojcem, towarzyszenie mu w czasie wizyt w parafii, uprzejmość żon górników, które nazywały mnie Jilly i traktowały z takim samym serdecznym szacunkiem jak mego ojca, a potem, odwracając oczy, pytały z respektem

12

o mamę. I długie samotne godziny w moim lodowatym pokoju, gdzie rysowałam i malowałam - zawsze zwierzęta i kwiaty - albo wyglądałam przez okno na cmentarz i jawory, na czerwone, wyłaniające się z kurzu zachody słońca nad hałdami węgla i marzyłam. O czym marzyłam i czego pragnęłam? Tego nie wiem do dzisiaj.

Pewnego dnia, znowu bez uprzedzenia, przyjechała kuzynka Geillis. Była to pożegnalna wizyta, jak ją nazwała, przed udaniem się w długą podróż w celu odwiedzenia naszej rodziny w Nowej Zelandii. Zabiorę, powiedziała, listy i prezenty i nie będzie mnie przez jakiś czas. W tamtych latach, zanim zaczęto podróżować samolotami, taka podróż zabierała miesiące i rok nie był zapewne zbyt długi dla podróżnika wybierającego się w podróż dookoła świata. Powiedziała, że jest wiele miejsc, które chciałaby zobaczyć. Nazwy przelatywały nad moją głową: Ankara, Kair, Delhi, Filipiny, Peru... wróci, jak zwiedzi je wszystkie, a na razie...

Na razie przywiozła dla mnie psa, którym miałam się opiekować.

Był to czarno-biały collie, chudy, nerwowy, ale pełen miłości. Zagubiony pies, którego przygarnęła i którego nie chciała skazać na przypadkowy los i łaskę nieżyczliwego człowieka.

—   Oto jego świadectwo. To będzie pies Jilly. Ona musi -myślałam, że powie „kogoś pokochać" i ogarnął mnie chłód, ale ona dokończyła po prostu - mieć towarzystwo. Kogoś, kto będzie z nią chodził na spacery.

—   Jak on się nazywa?

Siedziałam z psem na zimnych płytach podłogi kuchennej. Nie mogłam uwierzyć w swe szczęście. Nie odważyłam się też spojrzeć na mamę.

—   Do ciebie należy znalezienie mu imienia. Jest twój.

—   Nazwę go Tramp - powiedziałam z twarzą ukrytą w jego futrze. Pies polizał moją twarz.

—   Un peu banał - powiedziała kuzynka Geillis - ale on nie jest zarozumiały. Do widzenia.

Nie pocałowała mnie na pożegnanie. Nie widziałam, aby kiedykolwiek kogoś całowała. Wyszła a. domu, a w chwilę później weszła do autobusu, który właśnie podjechał.

—   Dziwne - powiedział ojciec - pewnie to dodatkowy wóz.

13

Według rozkładu jazdy, autobus odjechał przed dziesięcioma minutami. Widziałem.

Matka uśmiechnęła się. Ale gdy spoirzała na psa i na mnie na ziemi obok niego, przytulającą go obiema rękami, jej uśmiech zamarł.

—   Zaraz wstań. A jeśli chcesz zatrzymać psa, trzeba go uwiązać. Nie wiem doprawdy, co myślała Geillis tak nas urządzając. Przecież nie ma tu nikogo, kto będzie mógł się nim zajmować.

—   Będę się nim opiekowała. Dam sobie radę bez trudu.

—   Ciebie tu nie będzie.

Spojrzałam na nią z otwartymi ustami. Czekałam. Nie było zwyczaju indagowania matki. Mówiła, gdy chciała coś powiedzieć.

Mama tak zacisnęła wargi, że bardzo przypominała babkę z portretu.

—   Wyjedziesz do szkoły. Kuzynka Geillis ma rację. Potrzebujesz towarzystwa i musisz odzwyczaić się trochę od marzyciel-stwa. A ponieważ...

—   Nie miej takiej przerażonej miny, kochanie - to był łagodny głos mojego ojca. - Spodoba ci się tam, naprawdę spodoba. A ty rzeczywiście potrzebujesz towarzystwa i przyjaciół. Dla nas to wielka szansa. W żadnym wypadku nie moglibyśmy sobie na to pozwolić, ale kuzynka Geillis przyrzekła ponieść większość kosztów. Jako twoja chrzestna matka...

—   Ona woli być nazywana sponsorem - oschle przerwała moja matka.

Ojciec wyglądał na zmartwionego. - Oczywiście, wiem. Biedna Geillis. Jednakże, kiedy tak uprzejmie nam pomaga, nie możemy nie skorzystać z okazji. Czy rozumiesz to, Jilly?

Pies stał tuż koło mnie. Schyliłam się i znowu przytuliłam go do siebie. Nagle ponura i samotna plebania wydała mi się bardzo miła, a ubogie pola i ścieżki wiejskie piękne i pociągające.

—   Proszę, mamo, czy naprawdę muszę wyjechać?

Mama już się odwracała, niewątpliwie z głową zaprzątniętą spisem ubrań i kuframi pakowanymi do wyjazdu, a także, czego już wtedy się domyślałam, obiecującą perspektywą ośmiu miesięcy w roku bez córki w domu. Nie odpowiedziała.

—   Tatusiu, czy muszę wyjechać?

—   Mama uważa to za najlepsze rozwiązanie. - Nie tłuma-

14

czył swego zakłopotania, a jego ręka zniknęła w kieszeni i ukazała się z półkoroną.

— To dla ciebie Jilly. Kup psu miskę do jedzenia. W sklepie pana Wooda widziałem wczoraj takie miski z napisem „Pies". Zatrzymaj resztę.

Pies polizał mnie po twarzy. Widocznie polubił smak łez, bo polizał mnie znowu.

Szkoła, na którą ostatecznie się zdecydowano, była anglikańskim klasztorem, a takiemu wyborowi kuzynka Geillis, wówczas niedostępna na Atlantyku, z pewnością ostro by się sprzeciwiła. Nawet matka początkowo ostro protestowała. Któregoś letniego wieczoru, wychylając się przez okno mego pokoju, usłyszałam rozmowę rodziców, dochodzącą z gabinetu ojca, który znajdował się bezpośrednio pod moim pokojem. W gabinecie było otwarte okno.

—   Moją córkę mają wychowywać zakonnice? Nonsens. - To mówiła matka.

—   Ona jest także moją córką.

—   Tak sądzisz - powiedziała cicho mama; ledwie chwyciłam sens jej słów.

Usłyszałam, że ojciec się śmieje. Był to święty człowiek i zawsze ją uwielbiał. Nigdy nie miał zwyczaju komentować tego, co powiedziała, jak to robią inni mężczyźni.

—   Wiem, moja droga. Ona ma twoją inteligencję i w przyszłości może być prawie tak piękna jak ty, ale ja też mam do niej jakieś prawa. Czy pamiętasz, co zwykł mówić stary kościelny?

Matka wiedziała, kiedy posuwa się za daleko i nigdy nie próbowała toczyć dalszej walki, widząc że przegrywa. W głosie jej wyczułam wesołość.

Kościelny mówił: „nie możesz się jej wyrzec..." - Oczywiście, nie możesz drogi Harry. Ma szczęście, odziedziczyła twoje ciemne włosy i szare oczy, o których wielokrotnie mówiłam, że są zbyt piękne dla mężczyzny... Zgoda więc. Ten klasztor wydaje się dobry, jeśli można ufać prospektowi. Ale jest też ta druga szkoła... gdzie jest prospekt? Wygląda także zachęcająco, a nie jest dużo kosztowniejsza.

—   Ale odległość od nas. Hrabstwo Devon? Pomyśl o cenach

16

biletów. Nie ma powodów do niepokoju, moja droga. Wiem, że takie szkoły nie mogą umożliwić uczennicy zdobycia stypendium na dalszą naukę, ale...

—   To właśnie mam na myśli. Zapewne będą chcieli wychować ją religijnie.

Ojciec zdawał się być ubawiony.

—   Trudno byłoby oczekiwać, że uznam to za nieodpowiednie.

Roześmiała się.

—   Przepraszam, ale wyraziłam się niewłaściwie. Wiesz przecież, co mam na myśli. Tak dużo się słyszy o przesadzie w nauczaniu religii ze stratą dla innych przedmiotów, szczególnie biologii i chemii, a myślę, że to właśnie interesuje Jilly. Jest bystra i inteligentna. Ona potrzebuje dobrych nauczycieli, dużych wymagań i współzawodnictwa. Na pewno mam rację. Od tej strony Jilly przypomina mnie.

Słowa stały się mniej wyraźne, gdy odwróciła się od okna. W odpowiedzi usłyszałam jego cichą odpowiedź i strzępy rozmowy, które wychylając się z okna zdołałam uchwycić... Coś, co mówił ojciec, dotyczyło „szkoły w naszym okręgu", tylko „dwa przystanki od nas"; matka zaś wypowiadała z naciskiem zdania, których nie dosłyszałam, ale które powtarzała tak często, że mogłam domyślać się każdego słowa. Jej córka miałaby iść do szkoły z wiejskimi dziećmi? Wystarczy już, że musiała uczęszczać tutaj do podstawowej, ale do miejscowej średniej aż do czasu, gdy będzie miała siedemnaście czy osiemnaście lat? Zakończy się to z pewnością nieodpowiednimi przyjaciółmi i akcentem jak u dzieci górników. Nigdy.

Był to sprzeciw samotnej kobiety, zamkniętej we własnej, ograniczonej sferze społecznej, a jej postawa, która w tych czasach nie budziła oburzenia, była dość powszechna. W wypadku mojej matki dodatkowe znaczenie miało wychowanie w koloniach, gdzie marzenia o „ojczyźnie" ubarwiano wiktoriańskimi wzorcami. Była to także, z czego już wtedy zdawałam sobie sprawę, zawiedziona ambicja. Córka mojej matki (w takich przypadkach nigdy ojca) musi mieć szansę, których odmawiano jej własnemu pokoleniu; jej córka musi być niezależna, wolna, co może jej umożliwić jedynie nauka. Musi wybrać własny kierunek życia. Studia na uniwersytecie... Dyplom uniwersytecki, i to dobry. Mo-

 

17

2-1970

że dyplom prymusa? Dlaczego nie? Jej córka byłaby na pewno zdolna do czegoś więcej.

I tak dalej. Mogłam domyślać się tego wszystkiego i jednocześnie zdać sobie sprawę z przyczyn protestu ojca (na swój sposób był tak samo wiktoriański jak ona), który wierzył, że córka, piękna córka, z pewnością wyjdzie za mąż i w ten sposób osiągnie największe szczęście, jedyne szczęście i prawdziwe zaspokojenie dostępne kobiecie. Gdyby Jilly była chłopcem, to oczywiście za wszelką cenę szkoła publiczna i uniwersytet, ale dla córki, to z pewnością całkiem niepotrzebne.

Matka znowu znalazła się przy oknie, a jej głos był wyraźny i ostry. Zbyt ostry. To nie były już teoretyczne rozważania, lecz szansa realizacji jej nadziei, która zależała od tej decyzji.

—   A jeśli nie wyuczy się zawodu i nie wydostanie stąd, kogóż to będzie mogła spotkać, kto będzie odpowiedni by ją poślubić? Czy naprawdę chcesz, żeby została w domu i była tylko córką pastora, „popychadłem" parafii?

—   Jak żona pastora? - spytał z wielkim smutkiem ojciec.

Spoglądając wstecz, po wielu latach, widzę jakie beznadziejne musiało być życie mojej matki. Ambitna, piękna, mądra i z tą drzemiącą w niej iskrą bożą, którą nazywamy siódmym zmysłem, dała się złamać stopniowo przez ubóstwo, ciężką pracę i samotność spowodowaną przez całkowite zaangażowanie ojca w prace parafii i przez fakt, że cały świat rozdzielał ją od rodziny w Nowej Zelandii. Także przez zawiedzione nadzieje. Ojciec, zadowolony ze swej pracy, pomimo ubóstwa, nigdy nie zrobiłby nic w kierunku otrzymania awansu i dostania się do wyższych sfer kościelnych, co by ją uszczęśliwiło i dodało kolorów jej życiu. Wtedy nie myślałam o tym. Wiedziałam tylko, że między moimi rodzicami, mimo głębokiego uczucia, które ich łączyło, istniał jakiś rozdźwięk.

Po chwili milczenia matka powiedziała głosem, który trudno mi było rozpoznać:

—   Mam wszystko, co jest mi potrzebne, Harry. Wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłam. Wiesz o tym.

Po chwili mówiła dalej, ale już łagodnie:

—   Ufam, że Geillis także to osiągnie. W przyszłości. Ale musimy zdawać sobie sprawę, że może nigdy nie wyjść za mąż i że po nas nic nie odziedziczy.

18

—   Nawet domu, wiem o tym. Jak zawsze masz słuszność. Dar Geillis jest zesłany przez Boga. A więc co ty na to? Czy możesz się pogodzić z myślą o klasztorze? Twoje obawy mogą być pozbawione podstaw. Wymogi egzaminu wstępnego są według mnie dość duże.

—   Tak mi się zdaje. W porządku. Ale, klasztor, to straszne.

—   Jest najtańszy - krótko powiedział ojciec.

I to prawdopodobnie rozstrzygnęło sprawę i wysłano mnie do klasztoru.

Było to ponure miejsce, położone nieopodal skalnego wybrzeża wschodniej Anglii i matka bynajmniej nie musiała martwić się, że zakonnice będą wywierać na mnie nieodpowiedni wpływ. Dobre siostry, w istocie, wierzyły w to, co nazywały „samorządem" w szkole, a co po prostu oznaczało, że wybierano „przewodniczącą" klasy, największą, najsilniejszą dziewczynkę w grupie i cała dyscyplina, włącznie z karami, podlegała jej kontroli. Wybierano tez jej „zastępczynię", którą była zazwyczaj jej najlepsza, serdeczna przyjaciółka. System ten mógł być zalecany jako sposób na zaoszczędzenie kłopotów siostrom. Z punktu widzenia nieśmiałego, pilnego dziecka powodowało to jedno wielkie pasmo koszmarów.

Przyjechałam do szkoły z opinią inteligentnej dziewczynki, podbudowaną przez ostry „egzamin", który zdałam z łatwością. Zostałam więc skierowana przez dobre siostry do klasy dziewcząt co najmniej dwa lata starszych ode mnie. Ponieważ wysoki poziom nauki nie był mocną stroną szkoły, wkrótce zostałam prymuską klasy, a myśląc o pochwałach pracowałam jeszcze więcej i niewątpliwie w pełni zasłużyłam na wynikającą z zazdrości niechęć, która wkrótce mnie otoczyła.

Miałam osiem lat, byłam bezbronna i szkoła stała się miejscem tortur i niedoli. Dni były wystarczająco straszne, ale noce w sypialni stały się piekłem dokuczliwości i prześladowań. My, sterroryzowane, prześladowane dzieci, oczywiście nie brałyśmy pod uwagę możliwości skarg. Kara za to, w nienadzorowanych klasach i sypialniach, byłaby zbyt straszna. Co wieczór, po modlitwie, cichy rząd zakonnic przechodził przez sypialnie młodszych dziewcząt: głowy schylone, welony zakrywające twarze, ręce schowane w rękawach, nie patrzące ani na prawo, ani na lewo na łóżka, gdzie cicho, udając śpiące, leżały torturowane i tortu-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin