Jillian Hunter - Klify.pdf

(856 KB) Pobierz
4629810 UNPDF
przełożyła
Lidia Rafa
4629810.001.png 4629810.002.png
Wyspy Scilly, Kornwalia, Anglia
Służba zamkowa ostrzegała go, że zapłaci za lekceważenie
dziewczyny. Jeszcze tej samej nocy, kiedy przejął majątek,
otoczyli go, by przepowiadać klęskę. Przekonywali, że dziew­
czyna obdarzona jest magiczną mocą, którą z pewnością
przeciwko niemu wykorzysta, by się zemścić.
- A cóż to za moc? - zapytał z rozbawieniem.
- Potrafi po burzy sprowadzić na niebo tęczę - zdradziła
z nieukrywaną dumą zamkowa gospodyni.
Woźnica pokiwał głową.
- Dzięki niej na naszej nieurodzajnej ziemi kwitną kwiaty.
- Na Boga - westchnął Anthony, skrywając uśmiech. - To
rzeczywiście groźne moce. Czy bezpiecznie jest opuszczać
pokoje?
- Dziewczyna jest pod opieką czarodziejki Morgan le Fay,
siostry króla Artura - dodała wszystkowiedząca pokojówka.
- Ale chyba nie tego saksońskiego króla Artura? - zapytał
lekko już poirytowany Anthony, prowadząc służbę do biblio­
teki. - Nawet nie wiadomo, czy on faktycznie żył. A gdyby
żył. z pewnością wtrąciłby was do lochu za podobne łgarstwa.
- Tego samego - szepnęła pokojówka, chowając się za
plecami woźnicy. - Stara Annie Jenkins miała wizję, że pan
i panna Halliwell bierzecie ślub.
9
4629810.003.png
JILLIAN HUNTER
KLIFY
- Ślub? - mruknął pod nosem Anthony, dając znak ręką,
by ta dziwaczna gromadka czym prędzej się oddaliła. - To
dopiero przerażający pomysł.
Zaczął podejrzewać, że chcąc pozbyć się sławnej panny
Halliwell, będzie musiał porządnie ją nastraszyć i zniechęcić
do siebie. Lekceważenie, jakie okazywał jej przez cały tydzień,
nie przyniosło żadnych rezultatów. Co więcej, dudnienie, które
dokładnie w tej chwili wstrząsnęło murami zamku, mogło
wprawdzie wywołać potężne fale przybojowe, niestety, mogła
to też być ona.
Natarczywa młoda kobieta postawiła żądanie, którego nie
zamierzał spełnić. Od tygodnia domagała się audiencji.
Anthony Hartstone, trzeci książę Pentargonu, siedział bez
ruchu w wygodnym fotelu. Obok na stoliku stała nietknięta
brandy. Ogień płonący w kominku oświetlił cyniczny uśmiech
na jego kanciastej twarzy, kiedy z korytarza dobiegły go
podniesione głosy. No tak, wybiła pierwsza. Dręczycielka jak
zwykle przybyła punktualnie.
Zwariowana dziewczyna, ale i odważna, skoro ośmiela się
drażnić lwa w jego własnym legowisku. Sądząc po hałasie,
w końcu jednak przyprowadziła posiłki. Oczywiście zupełnie
niepotrzebnie. Strata czasu. Anthony nie mógł jej pomóc,
nawet gdyby chciał.
Jego usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu, kiedy usłyszał
krzyki mężczyzny.
- Po moim trupie! Nie wolno przeszkadzać jego lordowskiej
mości!
Vincent, służący i kamerdyner, który niegdyś parał się
rzeźnictwem, najwyraźniej zaczynał tracić cierpliwość, co nie
wróżyło sukcesu sprawcom całego zamieszania. W innych
okolicznościach Anthony chętnie obejrzałby spektakl z udziałem
Tytana z Kornwalti i niesławnej panny Halliwell. Vincent nie
podniósłby na damę nawet palca. Wystarczyłby delikatny
uścisk jego potężnej dłoni, by zaczęła błagać o litość.
Zza okien dobiegały odgłosy piorunów, zwiastując nadejście
burzy. Spienione fale wściekle rozbijały się o klify. W pokoju
z wolna zapadał mrok.
Anthony właśnie odłożył list kondolencyjny, który przed
chwilą otrzymał, kiedy nagle za jego plecami otworzyły się
drzwi.
- Milordzie! - Vincent aż trząsł się ze zdenerwowania. -
Moja cierpliwość ma swoje granice.
- Cóż, okazuje się, że łatwo wyprowadzić cię z równowagi.
Policzki Vincenta, ukryte pod krzaczastymi bokobrodami,
wyraźnie się zaczerwieniły.
- Ta kobieta nie chce przyjąć odmowy do wiadomości.
- Chyba że ją osobiście odprowadzisz na plażę. Oczywiście
w niczym nie uchybiając dobrym manierom.
- Milordzie, ona mnie szturchnęła.
Wyraźnie rozbawiony Anthony pochylił się do przodu.
- Co zrobiła?
- Szturchnęła mnie parasolką. W... zadek. - Oburzony Vin-
cent oparł się o drzwi, próbując zatarasować wejście swoim
ogromnym ciałem. - Przygotować się do obrony! - zdążył
jeszcze krzyknąć, zanim do pokoju wdarła się chmura niebies-
koszarego muślinu. - To oblężenie!
Oblężenie.
Anthony zerwał się na równe nogi, wykrzywiając twarz na
widok intruzów, Troje śmiałków wtargnęło do biblioteki,
bezczeszcząc jego męskie sanktuarium i brutalnie wyrywając
go z żałobnej zadumy nad losem niedawno zmarłego brata.
Właściwie to do sali wdarła się niewiasta w intrygującym
czepeczku zacieniającym twarz. Towarzyszący jej dwaj męż­
czyźni byli wyraźnie onieśmieleni i spoglądali na gospodarza
przepraszająco. Przynajmniej oni mieli na tyle rozumu, by się
go bać.
Młoda kobieta była albo tak bezczelna, albo nie miała żadnej
towarzyskiej ogłady.
10
11
JILLIAN HUNTER
KLIFY
- Milordzie, prosimy o wybaczenie - odezwał się korpulent­
ny starszy mężczyzna ze starannie podstrzyżoną siwą brodą.
Młodszy, wysoki brunet, miał około trzydziestu lat. Mrugając
nerwowo zza okularów w złotych oprawkach, próbował wydusić
z siebie przeprosiny.
- Nie powinniśmy byli tak nalegać. Może lepiej przyjdziemy
kiedy indziej... - wyjąkał.
- Milcz. Elliotcie! - Młoda kobieta stuknęła parasolką
w podłogę dla podkreślenia wagi swoich słów. - Onieśmiela
cię, choć nie wyrzekł jeszcze nawet słowa. Przecież wiemy,
że jego lordowska mość to najłagodniejszy człowiek na świecie.
Wiemy, że nas ciepło przyjmie.
- Wyjść. - Anthony wskazał drzwi. Na jego szczupłej twarzy
nie było śladu ani łagodności, ani tym bardziej ciepła. - Nie
mam czasu na takie bzdury. - Wpatrywał się w schowaną pod
czepkiem twarz. - Żegnam panią, panno Hollywell.
- Nazywam się Halliwell, lordzie Pendragon. Morwenna
Halliwell.
Uśmiechnął się chłodno.
- Pentargon.
- Och! -Jej usta wykrzywiły się w nieszczerym uśmiechu. -
Przepraszam.
- Sir Dunstan Halliwell. - Starszy mężczyzna wyciągnął
na powitanie rękę z taką pokorą, że Anthony nie był w stanie
się oprzeć. - To prawdziwy zaszczyt poznać waszą lordowska
mość.
- Elliott Winleigh - odezwał się młodszy o palcach po­
plamionych inkaustem, odrywając wzrok od wiszących na
ścianach akwarel. - Do pańskich usług, milordzie - dodał,
pochylając się w ukłonie.
Anthony skinął głową.
- Może innym razem, bo dziś, a właściwie przez cały
tydzień jestem bardzo zajęty. Interesy.
- Właśnie dlatego przychodzimy. W interesach - wtrąciła
zrozpaczona panna Halliwell, po czym niedbałym ruchem
dłoni zsunęła czepek na kark, odsłaniając twarz z naturalnością
bardziej rozbrajającą niż frontalny atak.
Na ten widok Anthony jeszcze bardziej się skrzywił. Nim
zdążył się otrząsnąć, jego myśli zakotłowały się i runęły
niczym lawina kamieni toczących się po skalnym zboczu.
Dziewczyna była wyjątkowo piękna, co do tego nie miał już
żadnych wątpliwości.
Jej zielone oczy patrzyły na niego niewinnie, przywołując
jakieś odległe wspomnienia. Orzechowozłote włosy były zbyt
ciężkie, by utrzymać się w nisko upiętym koku. Rysy twarzy
miała tak delikatne, jak gdyby wyrzeźbiono je w bryle lodu.
Anthony zastanawiał się, czy nie roztopiłaby się, gdyby na nią
chuchnął. Najbardziej zaniepokoił go jednak fakt, że dziewczyna
wydawała mu się dziwnie znajoma.
- Czy my się znamy? - zapytał z zakłopotaniem.
Spojrzała na niego jak na wariata.
- Przed chwilą się przedstawiłam. Od tygodnia co rano
prosiłam o spotkanie, ale Jack Morderca nie pozwolił mi nawet
zbliżać się do drzwi.
- Morwenno! - Stryj dyskretnie chrząknął. - Jego lordowska
mość jest bardzo zajęty. Do rzeczy, kochanie.
- Nie będzie żadnej rzeczy - odezwał się chłodno Anthony. -
Szkoda tracić czas. Wiem, o co wam chodzi. To niemożliwe.
Morwenna spojrzała na niego przenikliwie. W jej oczach
płonęły tak silne emocje, że aż zrobiło mu się gorąco.
- Może znał pan mojego ojca, sir Rolanda Halliwella -
zaczęła. - Był uczonym i antykwariuszem. Jako człowiek
wielkiego umysłu z pewnością ma pan w swej bibliotece
książki jego autorstwa. „W krainie małych ludzi".
- „Ekskalibur w Anglii" - dodał Elliott.
Morwenna w przypływie entuzjazmu położyła parasolkę na
sekretarzy ku.
- Milordzie, nie dalej jak na dwa tygodnie przed swoją
12
13
JILLIAN HUNTER
KLIFY
tragiczną śmiercią ukochany brat pana czytał jedną z książek
papy-
Anthony zaklął pod nosem, patrząc, jak jego listy błys­
kawicznie nasiąkają atramentem wyciekającym z kałamarza,
który przewróciła parasolką.
- Przykro nam z powodu pańskiego brata, milordzie -
szepnęła, wpatrując się w wolno rozlewającą się po blacie
granatową plamę. Elliott rzucił się z chusteczką, by zetrzeć
atrament.
Anthony odwrócił się i szarpnął za dzwonek, by wezwać
służącą.
- Nie mogę pomóc, panno Halliwell. Rozumiem powody,
dla których pani tu przybyła. Niestety, kontrakt na sprzedaż
wyspy jest już gotowy. Pracowała nad nim cała armia pra­
wników.
- Postępuje pan zbyt pochopnie - powiedziała. - Odkąd
zjawił się pan na wyspie, prawie nie opuszcza pan murów
zamku. Pański brat kochał Abandon.
Jego niebieskoszare oczy groźnie pociemniały.
- Gdyby nie zaszył się na tej zapomnianej przez cały świat
kupie granitu, by badać te śmieszne zjawiska, na przykład
syreny, prawdopodobnie żyłby do dziś.
- Był tu szczęśliwy - odezwała się zaskoczona. - Nie znałam
go osobiście, ale wiem, że mieszkańcy wyspy bardzo go kochali.
Jestem przekonana, że nie sprzedałby nawet jednego kamyka.
Anthony zacisnął dłoń na oparciu fotela i spojrzał na twarz
dziewczyny z tą bezwzględną surowością, która sprawiała, że
większość mężczyzn zapominała języka w gębie.
- Mój brat odszedł. Im szybciej pozbędę się tej wyspy, tym
lepiej.
- Jak może być pan tak bezduszny, kiedy w grę wchodzi
życie tylu rodzin?
- Nie zamierzam się tłumaczyć ze swoich decyzji - stwier­
dził ostro.
- Myślę, że powinien pan - mruknęła pod nosem.
Groźną ciszę przerwało brzęczenie porcelany, które w tym
momencie rozległo się za drzwiami. Nawet burza za oknem
ustała na chwilę, jak gdyby oczekując na wynik potyczki, której
ta odważna dziewczyna nie mogła wygrać.
- Herbata dla gości, milordzie. - Śliczna komwalijska gos­
podyni, Tillie Treffry, z uśmiechem odsunęła łokciem karafkę
brandy i postawiła na stole tacę. - Ciasteczka prosto z pieca
i świeżutka śmietanka.
Kiedy posłała pannic Halliwell ukradkowe spojrzenie, An­
thony od razu domyślił się, że kobiety są w spisku.
- Nie prosiłem o herbatę, pani Treffry - rzucił oschle. -
Wezwałem panią, by uprzątnęła pani mój sekretarzyk. Goście
już wychodzą.
- Wychodzą? Milordzie, jakże oni w taką pogodę dopłyną
na drugi koniec wyspy?
- Tak samo, jak przypłynęli tutaj - powiedział Anthony,
patrząc prosto w twarz sir Dunstana. - Proszę zrozumieć, w tej
chwili przeprowadzam na wyspie jeszcze drobne prace, które
są warunkiem sprzedaży.
Sir Dunstan, dając znaki bratanicy, ruszył w kierunku drzwi.
- Chodźmy, Morwenno. Powinniśmy byli wcześniej napisać
list do jego lordowskiej mości i wyjaśnić nasz problem.
Morwenna nawet nie drgnęła.
- Lordzie Pentargon, sprzedając Abandon w obce ręce,
skazuje pan mieszkańców wyspy na zagładę.
Jej pełne emocji oczy przypominały plamę oleju na ciemno­
zielonej powierzchni kornwalijskiego morza.
- Ależ markiz Camelbourne nie jest potworem. Nikogo nie
pozbawi dachu nad głową ani nie ześle na wygnanie do Kanady.
- Lord Kamienne Serce - powiedziała. - Tak pana nazywają.
Nie wierzyłam ostrzeżeniom. Aż do teraz uważałam, że oceniają
pana niesprawiedliwie.
Roześmiał się.
14
15
Zgłoś jeśli naruszono regulamin