Lloyd Josie, Rees Emlyn - Chłopak z sąiedztwa.rtf

(694 KB) Pobierz
Josie Lloyd, Emlyn Rees

Josie Lloyd, Emlyn Rees

 

Chłopak z sąsiedztwa

Tłumaczenie: Monika Wiśniewska


Naszym Tatusiom,

w podziękowaniu za okulary przeciwsłoneczne...


PODZIĘKOWANIA

 

Prosimy, by podziękowania przyjęli: Vivienne, Jonny, Euan, Doug, Carol, Kate, Diana, Emma, Sarah, Gili & Karen z Curtis Brown; Lynne, Andy, Thomas (będzie nam ciebie brakowało!), Ron, Dave, Simon, Grainne, Mark, Glenn, Susan & Karen z Random House; Di za jej wsparcie; Dawn Fozard za słowo „dramat”; David i Gwenda, i Savage’owie za ucieczki; Giną Ford za książkę i Tallulah za to, że z nami wytrzymała.


Rozdział pierwszy

 

Fred

 

– Akcja! – woła z zewnątrz Eddie, a ja przechodzę przez drzwi prowadzące z salonu prosto na zalany słońcem taras na dachu.

Mimo że znajdujemy się na samym szczycie czteropiętrowego budynku, nie czuje się nawet najmniejszego powiewu wiatru. Bacznie przyglądam się falującej panoramie miasta: kominom, dachom i wieżowcom. Migoczący w oddali, powoli poruszający się sznur pojazdów na Westway wydaje z siebie dziwnie przytłumiony dźwięk, jakbym obserwował go zza ogromnej ściany z pleksiglasu. Mój Londyn: miasto, w którym możesz być tym, kim masz ochotę; miasto, gdzie każdego dnia tysiące istnień ma swój początek i koniec.

Starając się nie zerkać na Eddiego (już dwa razy prosił, żebym tego nie robił), siadam i wpatruję się w obiektyw trzymanej przez niego kamery.

– Dzień dobry – zaczynam sztywno. – Nazywam się Fred Wilson i jestem...

– Cięcie.

Tym razem jednak patrzę na Eddiego. Siedzi, tak jak i ja, na białym, plastikowym krześle ogrodowym i jest goły od pasa w górę. Jego lewę ramię niczym tatuaż oplata cień rzucany przez kabel telefoniczny. Jest ode mnie kilka lat młodszy, a jego skóra lśni od kremu do opalania z najsilniejszym filtrem (Eddie nie uznaje opalenizny, kłóciłaby się z jego czarną skórzaną kurtką).

W moim gardle powoli rodzi się jęk frustracji. To już piąte cięcie w ciągu pięciu minut. Mam obawy, że kolejne może się dla kogoś okazać śmiertelne.

– Co tym razem? – wybucham, zaczynając żałować, że uległem prośbie o pomoc w realizacji jego pierwszego (a co za tym idzie – niezbyt ambitnego) projektu w szkole filmowej.

Eddie ma zakłopotany wyraz twarzy, a jednocześnie stara się nie roześmiać. Widziałem już, jak na podobną minę zarywa panienki w barach. Ten grymas całkowicie je rozbraja i powoduje, że gapią się na niego bezradnymi, pełnymi zachwytu oczami.

Eddie ma niebieskie tęczówki, choć ich urokliwej barwy zwykle nie można dostrzec, ponieważ mruży oczy, co jest konsekwencją odmowy noszenia zalecanych przez lekarza okularów w sytuacjach innych niż oglądanie telewizji, a to z kolei wynika z założenia Eddiego, że bez okularów wydaje się kobietom przystojniejszy.

– Chyba tylko wtedy, gdy same są zezowatymi dziwadłami – oznajmiłem mu przed kilkoma miesiącami. Było to twierdzenie, któremu (jak można było przewidzieć) bardzo szybko zaprzeczył.

Miał zresztą do tego pełne prawo. Nonszalancja Eddiego działa na kobiety. (Przyznała to nawet Rebecca, bądź co bądź moja ukochana). Eddie ma zadziwiająco urozmaicone życie uczuciowe – zwłaszcza w porównaniu z moim – i niejednokrotnie zastanawiałem się, czy moje jest tak stabilne z tego prostego powodu, że nie zezuję.

– Przepraszam – mówi wreszcie. – Po prostu...

– Po prostu co? – domagam się wyjaśnienia, gdy widzę, jak ten samozwańczy Lou Reed odgarnia z twarzy ciemne włosy i najwyraźniej brakuje mu słów. – Nie, nie – kontynuuję, tak by nie miał czasu odpowiedzieć. – Pozwól mi zgadnąć. Chodzi o moje paznokcie, co? – Unoszę dłonie w górę. – Są... za długie? A może brudne? – Ale Eddie potrząsa głową. – Zbyt paznokciowate? – zgaduję.

Na jego twarzy pojawia się wszechwiedzący uśmiech.

– Twoim paznokciom niczego nie brakuje.

– W takim razie o co ci chodzi? O mój chód? Moją postawę? Uśmiech? Sposób, w jaki zakładam nogę na nogę? – Unosi wysoko brwi. – Dalej, panie Scorsese – mówię, odchylając się do tyłu. – Nie musi pan owijać w bawełnę. Jakoś to zniosę.

Eddie wzdycha.

– Jesteś zbyt sztywny – oświadcza wreszcie. – Tak, jakbyś... jakbyś grał. A nie o to tu chodzi.

Jego krytyka nie jest dla mnie żadną niespodzianką, nienawidzę być poddawany dokładnej analizie, nie cierpię tego od czasu, gdy byłem nastolatkiem.

– Ostrzegałem cię, że nie jestem w tym dobry – mówię, wzruszając ramionami.

– Nie chodzi o to, że jesteś... niedobry – odpowiada. – Jesteś... – Ale znowu nie potrafi znaleźć odpowiedniego słowa.

– Po prostu – próbuje jeszcze raz – to, co mówisz: „Dzień dobry, nazywam się Fred Wilson i jestem... „. To nie może być tak.

– Dlaczego?

– Bo ludzie tak nie mówią.

– Jacy ludzie?

– Tacy jak my.

– Tacy jak my?

– Tak. No wiesz, prawdziwi ludzie... Ludzie na ulicy.

– Ale my jesteśmy teraz na dachu – zauważam.

– Użyłem przenośni.

– Aha.

– Po prostu staraj się nie mówić tak, jakbyś czytał wiadomości w telewizji, ale bądź sobą – radzi. – Coś w rodzaju: „Cześć, jestem Fred Wilson... „ i tak dalej. No i odpręż się. To tylko głupie szkolne zadanie. Nikt poza opiekunami mojej grupy nigdy tego nie zobaczy.

– Odprężyć się? – prycham. – Łatwo ci powiedzieć. To ty chodziłeś do szkoły aktorskiej.

– A mój agent nie dzwoni do mnie już od sześciu miesięcy – przypomina mi ponuro.

Dlatego właśnie Eddie pracuje wieczorami jako kierownik baru Nitrogene w King’s Cross, dlatego ten kurs filmowy jest dla niego taki ważny i tylko dlatego zgodziłem się mu pomóc.

– W porządku – mówię. – Spróbuję jeszcze raz.

Eddie mruczy coś o dostrojeniu dźwięku, a ja z powrotem daję nura do salonu i ze skrzyżowanymi na piersiach rękami opieram się o ścianę przy drzwiach, czekając na umówiony sygnał.

Dwa otwarte, wychodzące na ulicę okna przysłonięte są jasnozielonymi zasłonami. Po mojej prawej stronie od drewnianej podłogi aż do białego sufitu ciągną się półki wypełnione płytami, książkami i gazetami. Pomiędzy regałami rozpycha się wielki telewizor, wideo, DVD, kablówka i satelita, a także najnowsze oferty Sony, Microsoftu, Nintendo i Segi. W plątaninie kabli poniewierają się gry. Meble – jakkolwiek jest ich mało – są przede wszystkim praktyczne. W kuchni stoi niewielki sosnowy stół i kilka krzeseł, a na środku salonu pyszni się trzyosobowa sofa, celowo odwrócona w stronę telewizora.

Rebecce się tutaj nie podoba. Nie lubi panującej u nas atmosfery tymczasowości.

– Jesteś tym, gdzie mieszkasz – stwierdziła pewnego razu tak jakoś tajemniczo, a ja nie byłem pewny, czy miała na myśli to, że czuć ode mnie pleśnią i powinienem złapać za odkurzacz, czy też po prostu mieszkam w nieodpowiedniej części miasta. Nie mając ochoty zaprzątać sobie tym głowy, zrobiłem to, co czynię zazwyczaj, gdy wiem, że wymiana poglądów między nami zmierza donikąd – byłem cicho.

Mieszkanie pod numerem 3 przy St Thomas’s Gardens 9 jest jedyną nieruchomością, jaką kiedykolwiek posiadałem. Mieszkam tu już od czterech lat i gdyby nie Rebecca, chętnie spędziłbym tutaj następne czterdzieści. Jest wystarczająco duże dla dwóch osób (Eddiego i mnie), ale za małe dla trzech (Eddiego, mnie i Rebecki). Sam nie wiem, dlaczego nie zadałem sobie zbyt wielkiego trudu przy jego urządzaniu – może po prostu wystarczało mi, że mogę to miejsce nazwać swoją własnością, umeblowanie zawsze będzie dla mnie sprawą drugorzędną.

Wprowadziłem się tutaj na kilka miesięcy przed tym, zanim zacząłem spotykać się z Rebeccą, i aż do niedawna ona tolerowała moje mieszkanie, tak jak inni godzą się z obecnością starych, nieznośnych przyjaciół w życiu ich drugiej połowy. Na razie dała mu spokój, ale prędzej czy później i tak zostanie odtrącone dla dobra naszego związku.

Parę nocy w tygodniu śpię tutaj sam, natomiast pozostałe spędzam z Rebeccą w jej wypieszczonym mieszkaniu w Maida Vale. Taki układ przyjęliśmy na początku naszego związku i nigdy otwarcie go nie kwestionowałem. Do niedawna nie robiła tego także Rebecca.

Prawdę powiedziawszy, sądzę, że obojgu nam odpowiadało zachowanie odrobiny wolności, zanim podejmiemy wiążącą decyzję. Oczywiście skończyło się to w dniu naszych zaręczyn. Od tamtej pory problem, kto gdzie śpi i dlaczego, roztrząsany jest bez końca, a ja ciągle muszę odpierać ataki Rebecki, która próbuje przekonać mnie do sprzedaży mojego mieszkania i zamieszkania z nią.

Jednak mimo nieuchronności połączenia naszych światów w jeden wspólny, jakaś część mnie sprzeciwia się temu. Może i to mieszkanie nie jest niczym nadzwyczajnym, ale jest moje i ciężko pracowałem, by tak się stało. Jest ono dla mnie strefą bezpieczeństwa i niezależności. Rebecca jednak tak tego nie postrzega. Dla niej moje mieszkanie jest lokatą kapitału, środkiem, który – w połączeniu z pieniędzmi ze sprzedaży jej mieszkania – zapewni nam lepszą i bardziej świetlaną przyszłość. Podjęła już co do tego decyzję, a w ciągu ostatnich kilku lat przekonałem się, że Rebecca zawsze dostaje to, czego chce.

Przez chwilę przyglądam się swojemu odbiciu w wiszącym na ścianie lustrze. Mam szare oczy i krótkie, przylegające do głowy, ciemnobrązowe włosy. Wyglądam jak z krzyża zdjęty, ale zupełnie się temu nie dziwię. W ten pierwszy od miesięcy wolny dzień już o świcie byłem na nogach, aby odwieźć Rebeccę na Heathrow.

– Akcja! – woła ponownie Eddie, a ja wychodzę na taras i po raz kolejny siadam na krześle.

– Eee, cześć – mówię do kamery, czując taką samą pewność siebie jak i wcześniej. – Jestem Fred Wilson i... i Eddie chce, żebym opowiedział coś o sobie, co zresztą czynię pierwszy raz, odkąd się znamy. Więc... więc to idzie tak.

Tyle że to idzie dokładnie donikąd. Waham się więc, dumając nad podstawami mojej egzystencji. Mówienie o sobie – dlaczego jestem tym, kim jestem, i co do tego doprowadziło – nigdy nie należało do moich ulubionych czynności. Nie dla mnie koncentrowanie się na drobiazgach, wolę postrzegać wszystko w sposób globalny.

Spoglądam na kolano i odganiam z niego osę.

– Pracuję jako kierownik marketingu w firmie internetowej, gdzie zajmuję się najświeższymi wiadomościami. – Szczerzę do kamery zęby w szerokim, zawodowym uśmiechu i dla lepszego efektu zmieniam akcent na amerykański, streszczając raczej kiepski scenariusz naszej najnowszej reklamy telewizyjnej. – Pewnie słyszeliście o nas – kontynuuję. – Jeżeli nie, koniecznie powinniście nas odszukać w sieci. Dzięki złączom i przewodom możemy być obecni w waszych domach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dostarczając najświeższe wiadomości i dodatkowo oferując inne, najwyższej jakości usługi wychodzące naprzeciw waszym potrzebom. – Uśmiecham się bez tchu i wciągam powietrze, żeby móc dokończyć. – Uwierzcie mi: już nigdy nie będziecie chcieli czytać gazet.

Mój uśmiech blednie i pochylając się, wyciągam spod krzesła dzisiejsze wydanie „The Timesa”. Rozkładam gazetę i konspiracyjnie zerkam ponad nią w obiektyw kamery.

– Ostatnie zdanie to, rzecz jasna, bujda. Ale reszta, jak to w reklamie, jest bliska prawdy. Właściwie moja praca nie jest taka łatwa i przyjemna, jak by się mogło wydawać – wyznaję. – Na przykład godziny pracy potrafią dać nieźle w kość, a poza tym jesteśmy zależni od amerykańskich inwestorów, którzy w każdej chwili mogą się wycofać... Ale wiecie co, nie jest tak źle. Nic, czym można by się chwalić, ale jest to jednak jakaś praca.

Jest ona oczywiście czymś lepszym niż jakąś tam pracą, ale nie chcę wymądrzać się na ten temat przy Eddiem, którego kariera zawodowa napotkała ostatnio coś w rodzaju muru nie do przebicia. Tak naprawdę to całkiem lubię to, co robię. To znaczy, pewnie, nasze produkty i usługi nie są doskonale, ale właśnie dlatego praca nad nimi jest niezłym wyzwaniem: udoskonalać je, by stawały się coraz lepsze. I właśnie takie jest moje zadanie w firmie: krok po kroku rozszerzać rynek i kierować naszą ofertę do młodzieży, zapewniając w sieci dostęp do gier i zakupów, a także wiadomości i spraw bieżących, w czym akurat jesteśmy całkiem nieźli.

Kładę gazetę na kolanach.

– Eee, co jeszcze? – pytam, bębniąc z roztargnieniem palcami po papierze i głowiąc się, co by tu dodać.

Kilka sekund później, ciągle z pustką w głowie, rzucam Eddiemu spojrzenie pełne irytacji, a on w odpowiedzi mówi bezgłośnie:

– Rebecca.

– No tak – odpowiadam, mimowolnie czerwieniąc się z powodu tak oczywistego przeoczenia. – Rebecca. To dziewczyna, z którą za miesiąc się żenię. Eddie będzie moim drużbą. Rebecca I A jest w tej chwili w Sztokholmie, w podróży służbowej. Także pracuje w branży marketingowej... w wydawnictwie... właśnie tam się poznaliśmy... i... i jest cudowna... to moja najlepsza przyjaciółka i, eee, bratnia dusza... Bratnia dusza? Boże, to tak kluchowato brzmi. – Moje policzki płoną. – Eddie, czy możemy zmienić ten kawałek? Ale Eddie mnie ignoruje.

– Serdeczne dzięki – warczę. – A więc gdzie ja byłem? Praca... Rebecca... kluchowate uwagi... co dalej?

– Cięcie.

– Co znowu? – pytam, patrząc, jak Eddie zwalnia przycisk nagrywania. – Myślałem, że idzie zupełnie dobrze.

– Nie było źle – odpowiada z uśmiechem, spokojnie wciskając inny przycisk, który z kolei uruchamia osłonę obiektywu. – Ale muszę się odlać. – Odstawia kamerę i wstaje. – Zaraz wracam – rzuca.

Obserwuję, jak wchodzi do środka, a zacienione drzwi wydają się go połykać niczym jakieś mistyczne wrota. Odchylam się w fotelu i zamykam oczy przed oślepiającym słońcem.

Rebecca...

 

Rebecca pochodzi z niezwykle tradycyjnej rodziny, kochającej się i zapewniającej jej członkom poczucie bezpieczeństwa. Rodziny pod każdym względem różniącej się od mojej. Rebecca uważa to, rzecz jasna, za coś naturalnego, ale ja myśląc o takim domu, w głębi duszy czuję mieszaninę podziwu i zazdrości.

Thorn House, wiejska rezydencja jej rodziców, mieści się na płaskim wierzchołku wzgórza w Oxfordshire, z którego rozciąga się widok na niewielką wioskę Shotbury. Jest to rozległy georgiański dwór, chlubiący się ośmioma sypialniami i kortem tenisowym. Dodatkowo należy do niego około czterdziestu akrów ziemi, w większości wydzierżawionej miejscowemu rolnikowi na pastwiska, a częściowo zagospodarowanej na trawniki i ogrody otaczające rezydencję.

Nie tak dawno byłem w ich największym ogrodzie. Jest to płaski teren o powierzchni przynajmniej dwóch akrów, otoczony wysokimi murami z szarego kamienia. Powietrze było ciężkie od zapachu lawendy. Z miejsca, gdzie leżałem – na plecach, na chłodnych płytach ścieżki – widziałem jabłonie i śliwy, migotanie ścianek szklarni i, może trochę niespodziewanie jak na tę porę roku, małe, nagie, blade piersi Rebecki, które podskakiwały, gdy siadała na mnie okrakiem.

– O rany, nie mogłam się tego doczekać – przyznała, odgarniając z twarzy kasztanową grzywkę. – Już myślałam, że ten obiad nigdy się nie skończy.

– Opowiedz mi o tym – mruknąłem zachęcająco.

– Zwróciłeś uwagę? – spytała, zaczynając się poruszać. – Pastor ciągle gapił się na mój dekolt. Nawet – kontynuowała, poruszając się nieco szybciej – kiedy nucił pierwsze takty Jerusalem. Strasznie... mnie... to... podnieciło – wymruczała.

– Ale on ma coś koło siedemdziesiątki – zauważyłem, mając w pamięci uprzejmego, siwowłosego staruszka, skubiącego herbatniki i popijającego herbatę.

– Nie... chodzi... o to... że... to on... mnie... podniecił – wyjaśniła Rebecca – ale... sam... pomysł... robienia... tego... z duchownym.

– Rozumiem – odparłem, mimo że było dokładnie na odwrót.

Nagle zwolniła tempo i pochyliła się, aż jej twarz znalazła się nad moją. Na usta spadło mi kilka kropel potu z jej czoła.

– Nałożyłbyś dla mnie koloratkę, gdybym ci ją kupiła?

– Eee, no jasne – rzekłem, nie chcąc wytrącać jej z rozpędu. Na twarzy Rebecki pojawił się uśmiech, który momentalnie uwydatnił jej kości policzkowe. One oraz intensywnie zielone oczy podkreśliły koci charakter jej twarzy, a ja poczułem się dziwnie, zdany na jej łaskę i niełaskę.

– Wiedziałam, że się zgodzisz – powiedziała.

Zamknęła oczy, a ja leżałem pod nią, patrząc, jak wielką sprawia sobie przyjemność. Nie znaczy to, że mnie też nie było miło. Wprost przeciwnie. Jednak mimo to – pomijając moją satysfakcję – właśnie w ten sposób postrzegałem (i nadal tak czynię) Rebeccę w trakcie seksu: pełne samozaspokojenie. Dokądkolwiek zabierały ją zamknięte oczy, ja na pewno nie byłem tam zaproszony. Co więcej, moja obecność w ogóle nie była konieczna.

Trochę czasu minęło, zanim w pełni to sobie uświadomiłem. Gdy zaczęliśmy ze sobą sypiać, założyłem (teraz widzę, że dość naiwnie), że – albo dzięki czystemu zwierzęcemu magnetyzmowi, albo też udanej kombinacji feromonów – to właśnie ja jestem katalizatorem jej nienasyconego apetytu seksualnego i ekstatycznych uniesień. Jednak już po kilku miesiącach zaczęło do mnie docierać, jak mało w tym całym procesie znaczy moja osoba. Byłem świadkiem fantazji Rebecki, narzędziem potrzebnym jej libido, osobistym asystentem, ale na tym koniec.

– O Boże – jęknęła nagle. – Ja... chyba... zaraz...

Ale zanim jej się to udało, w ogrodzie rozległ się męski głos, wołający ją po imieniu.

– Cholera jasna – rzuciła przez zaciśnięte zęby, pośpiesznie się ze mnie zsuwając. – Tata.

Minutę później siedzieliśmy spokojnie, oboje całkowicie ubrani, na żelaznej ławeczce ogrodowej, gdzie podszedł do nas ojciec Rebecki.

George Dickenson jest szczupłym mężczyzną, ma co najmniej metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, młodzieńczą, wyprostowaną sylwetkę i szeroką, kwadratową szczękę. Jest dla mnie miły od chwili, gdy się poznaliśmy. Wie, że mój ojciec nie żyje, więc traktuje mnie jak syna, a ja z kolei zawsze staram się okazywać mu szacunek, na jaki zasługuje rodzony ojciec.

– Och – odezwał się, obejmując ramieniem Rebeccę. – Tutaj jesteście. Wszędzie was szukałem.

Rebecca strząsnęła nitkę zwisającą z kieszeni jego pasiastej koszuli z krótkim rękawem. Tak jak George, jego córka jest szczupła, zgrabna i ma ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, niewiele mniej niż ja.

– Pokazywałam Fredowi nasze ogrody – oświadczyła. – O tej porze roku są takie piękne.

– Byliście już nad stawem? – zapytał mnie George.

– Nie.

– Od twoich ostatnich odwiedzin zdążyłem zarybić go pstrągami – oznajmił. Uniósł głowę, po czym przyjrzał się uważnie niebu i przygładził dłonią przerzedzające się siwe włosy. – Jest jeszcze jasno – doszedł do wniosku, uśmiechając się najpierw do Rebecki, a po chwili i do mnie. – O wpół do siódmej Mikę je karmi. Moglibyśmy pójść i popatrzeć, jeżeli chcecie... – zaproponował.

– Pewnie – zgodziłem się. Odwrócił się do Rebecki.

– A ty? – spytał.

– Ryby – prychnęła, krzywiąc się. – Obrzydliwość. Nie, wolę wrócić do domu i wziąć prysznic.

– Jak chcesz – powiedział George, po czym pocałował ją w czoło i ruszyliśmy wzdłuż ścieżki.

Niski kamienny murek oddzielał staw od kortu tenisowego. Biorąc przykład z George’a, usiadłem na nim. Razem obserwowaliśmy, jak Mikę, facet w średnim wieku, który mieszka we wsi i pomaga George’owi, wrzuca garście karmy do całkiem sporego, okrągłego stawu. Na powierzchni momentalnie pojawiały się pstrągi, nadając mu wygląd gara z gotującą się wodą.

George właśnie skończył opowiadać mi, jak to w dzieciństwie on i jego siostra Julia (która w wieku szesnastu lat spadła z konia i skręciła kark) przychodzili tutaj w lecie, by się ochłodzić.

– Dzieciństwo to magiczny okres – stwierdził. – Wtedy właśnie zaczynasz uczyć się życia. To jest tak, jakbyś dostał pusty arkusz i pozwolono ci namalować na nim wszystko, na co tylko masz ochotę. A co się tam znajdzie, zależy wyłącznie od ciebie. – Popatrzył na mnie. – Ty i Becky... – dodał badawczo. – Dzieci... Czy bierzecie je pod uwagę?

– Dzieci? – Drażniłem się z nim bez złości. – Czy nie powinniśmy może zacząć od jednego?

– Masz rację, oczywiście – przyznał ze śmiechem, wyciągając z kieszeni koszuli cygaro i zapalniczkę. – To nie moja sprawa. – Ale zapalając cygaro i tak ciągle się we mnie wpatrywał.

– Nigdy o tym nie rozmawialiśmy – przyznałem, ulegając widniejącej w jego oczach tęsknej ciekawości. – Odkąd się poznaliśmy, oboje jesteśmy tak zajęci, wiesz, praca zabiera nam mnóstwo czasu, a teraz jeszcze przygotowania do ślubu.

Przytaknął ze zrozumieniem, ale wiedziałem, że taka odpowiedź go nie zadowala.

– Ciągle jesteśmy młodzi – dodałem słabo, nagle uświadamiając sobie, jak ważna jest dla niego właśnie ta kwestia.

– Tak – odparł, w końcu odwracając wzrok i w zamyśleniu zaciągając się cygarem. – I macie przed sobą całą przyszłość. Po co się spieszyć?

Przez minutę albo dwie siedzieliśmy w milczeniu, a ja patrzyłem przed siebie ponad murami i drzewami, które dzieliły nas od Thorn House.

Wtedy George ponownie się odezwał:

– Myślałem, żeby na wesele, jeśli oczywiście będzie ładna pogoda, rozstawić na trawniku przed domem duży namiot.

– Byłoby uroczo – zgodziłem się.

Mikę wrzucił do stawu ostatnią garść karmy i zawołał:

– W takim razie do jutra, George!

– W porządku, Mikę! – odkrzyknął mój przyszły teść. – Sześć tygodni – rzekł, odwracając się do mnie. – Nie za wiele. To będzie ważny dzień, nie? Kiedy nasza Becky z panny Dickenson stanie się panią Wilson.

Nawet po tych wszystkich latach Wilson, moje nazwisko, wciąż brzmiało dla mnie niczym dźwięki wygrywane na rozstrojonym pianinie.

– Tak – odparłem, wyobrażając sobie, jak tańczę w tym namiocie z Rebeccą. – Szczęściarz ze mnie.

– Ze mnie też – oświadczył George. – Sam nie wybrałbym dla niej lepszego męża.

Kiwnąłem z wdzięcznością głową, a on popatrzył w dal.

– Powinniśmy już iść – rzekł, spoglądając na zegarek. Biorąc z niego przykład, wstałem, po czym ramię w ramię ruszyliśmy w stronę domu. Ogrody znajdowały się w pełnym rozkwicie, a jaskółki zataczały koła nad dachami. Słońce chyliło się już ku zachodowi i na ziemię zaczęły się kłaść długie cienie. To była wspaniała chwila i celowo starałem się ją zapamiętać, zachować dla potomności, bojąc się – jak zawsze, kiedy wszystko wydaje się układać zbyt dobrze – że nie potrwa długo i nic już nie będzie w stanie jej dorównać.

Usłyszałem, jak stojący obok George wzdycha.

– Mam nadzieję, że pewnego dnia ty i Becky będziecie tutaj tak szczęśliwi, jak Mary i ja jesteśmy teraz – rzekł, ruszając dalej. – Jestem bardzo dumny, wiesz, bardzo dumny z was obojga i naprawdę bardzo zadowolony.

Zrównałem się z nim i bez słowa szedłem tuż obok, wdychając zapach jego cygara i wsłuchując się w chrzęst naszych butów na żwirowej ścieżce. Może George miał rację i pewnego dnia oboje z Rebeccą zastąpimy tutaj jego i Mary. Zastanawiałem się, czy może właśnie w tym miejscu odnajdę spokój i zadowolenie z życia.

To wszystko działo się dwa tygodnie temu. Teraz – na tarasie, gd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin