Braun Jackie - Nieoczekiwana zamiana.pdf

(651 KB) Pobierz
392344611 UNPDF
Jackie Braun
Nieoczekiwana zmiana
392344611.001.png 392344611.002.png
PROLOG
Kelli zerknęła na zegarek i zaklęła pod nosem. Znowu była spóźniona.
Wprawnym ruchem poprawiła rozkapryszonego malucha, którego trzymała
na biodrze, i wsunęła kartę do zegara zakładowego, by podbić godzinę
przyjścia do pracy. Niestety, znów trzydzieści minut do tyłu, a do tego w
towarzystwie dwójki dzieci, z których jedno akurat ząbkowało. Nie wróży-
ło to niczego dobrego.
- Katie, pamiętaj - zwróciła się z całą powagą do siedmioletniej córki -
musisz uważać na Chloe. Najlepiej, żeby was w ogóle nikt nie zauważył.
Pani Murphy przyjedzie po was, ale nie wiem dokładnie kiedy, rozumiesz?
Mała zaledwie zdążyła kiwnąć główką, gdy zza rogu wyłonił się barczy-
sty mężczyzna i omal się z nimi nie zderzył. Kelli uśmiechnęła się przepra-
szająco i poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Wczoraj widziała go w
towarzystwie generalnego dyrektora. Naprawdę trzeba mieć pecha, pomy-
ślała zdruzgotana.
- O, przepraszam... - wymamrotała pod nosem. Lekko skinął głową, a
potem spytał ostro:
- Co tu robią te dzieci? To zakład pracy, a nie przedszkole. Katie scho-
wała się za mamę, a Chloe zaczęła płakać.
- Cicho, kochanie - szepnęła do małej i pogłaskała ją po główce. Potem
uniosła wzrok i twardo spojrzała na mężczyznę. - A kim pan właściwie
jest?
- Simon Maxwell.
Znała to nazwisko... ach, to ten nowy dyrektor działu dystrybucji. Kilka
razy ubiegała się o to stanowisko, ale nawet nie zaproszono jej na rozmo-
wę. No cóż, miał plecy, a ona nie. Chodziły słuchy, że jest spokrewniony z
naczelnym, choć w niczym nie przypominał korpulentnego, łysawego pana
EUiotta. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał piękne, niebieskie oczy i
bujne, ciemne włosy. Garnitur mógłby być lepszy, skwitowała uszczypli-
wie.
- Świetnie. - Nie miała zamiaru się przed nim płaszczyć. - Ale dlaczego
straszy pan moje dzieci?
Słowa Kelli nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia. Jego wzrok
nadal był lodowaty. Zresztą kim ona była...
- Tylko zadałem pani pytanie i oczekuję odpowiedzi. Jeszcze jeden wład-
czy sztywniak, pomyślała na dobre już wkurzona. Tacy traktują pracowni-
ków jak swoją własność, a nie jak ludzi, którym od czasu do czasu zdarza
się mieć jakiś problem. Najlepiej żeby byli robotami, automatycznie wyko-
nywali rozkazy swoich szefów bez zadawania zbędnych pytań i narzekania.
Jak to możliwe, że gdy zobaczyła go pierwszy raz, zrobił na niej nawet cał-
kiem miłe wrażenie?
- Są to moje dzieci, jak się pan zapewne domyśla. Zwykle zajmuje się
nimi opiekunka, ale dziś ma wizytę u lekarza. Przyjedzie po nie, gdy tylko
będzie wolna.
- Tutaj się pracuje, firma Danbury nie jest ochronką dla dzieci.
Kelli westchnęła rozdrażniona. Po co próbowała mu cokolwiek wyja-
śniać? Czyżby liczyła na to, że ją zrozumie? Nic go nie obchodziły kłopoty
samotnej matki, dla której każdy dzień jest nieodmiennie uciążliwy, a w ta-
kie dni jak ten po prostu tylko siąść i płakać. Całą noc nie zmrużyła oka, bo
mała spała wyjątkowo niespokojnie, jak to podczas ząbkowania. I jeszcze
te upały, które dotarły do Chicago i zamieniły mieszkanie na czwartym pię-
trze w saunę! Cóż mógł wiedzieć o tym taki facet jak on, który zapewne
mieszka w luksusowej willi z klimatyzacją, a dziecka nigdy nawet nie
trzymał na rękach. Wszystko by dała za jedną godzinę spokoju, tymczasem
czekała ją ośmiogodzinna harówka, a potem zajęcia w szkole wieczorowej.
Będzie miała naprawdę dużo szczęścia, jeśli uda jej się położyć przed pół-
nocą.
- Zdaję sobie sprawę, że to nie dzień dobroci dla samotnych matek, ale
naprawdę nie miałam z kim ich zostawić.
- Osobiste problemy pracowników nie mogą mieć wpływu na funkcjono-
wanie naszego centrum zakupowego. Więc jak to pani sobie wyobraża? Ze
pani dzieci będą snuć się po naszym obiekcie?
- Z całą pewnością nie będą się nigdzie snuć. - Kelli hamowała się z ca-
łych sił, by nie odpalić ostro, jednak potem na pewno pożałowałaby swoich
słów. - Cały czas będę je mieć na oku.
- Aha, na oku... I jak zamierza pani w takich warunkach pracować? Nie
ma mowy! Proszę odbić kartę i wracać do domu.
- Rozumiem. Mogę już więcej nie przychodzić.
- Nie, nie zwalniam pani, choć z pewnością zostanie to odnotowane w
pani aktach. A z kim właściwie mam przyjemność?
- Kelli Walters.
- Pani Walters, proszę to potraktować jako ostrzeżenie. Coś takiego nie
może się powtórzyć.
- O, widzę, że się zaprzyjaźniasz z panem Maxwellem?
- Nie wiem, czy można to tak nazwać. - Kelli spojrzała na swoją przyja-
ciółkę. Mimo że Arlene Hughes była o dwadzieścia lat starsza, bardzo się
lubiły. - Wygląda na to, że współpraca z nim będzie czystą przyjemnością -
dodała ze zjadliwą ironią. - Trudno w to uwierzyć, ale nasz poprzedni szef
to przy nim sama dobroć.
- Kelli, uważaj, to nie jest nasz szef. To wiceprezes całego centrum.
Kelli poczuła, jak uginają się pod nią nogi. A tak marzyła, że kiedyś zro-
bi w Danbury karierę... Cóż, właśnie pogrzebała swoje marzenia.
- Czy to ktoś ważny, mamo? - zapytała Katie, widząc jej przerażoną
twarz.
- Niestety tak.
- Ale ja go nie lubię, jest niemiły i przez niego rozpłakała się Chloe.
- Teraz to i ja mam ochotę się rozpłakać. Boże. jak ja wyglądam? - Z
rozpaczą spojrzała po sobie. - Ten mysi blond na głowie, który dawno temu
już chciałam zmienić, i w ogóle wszystko... Nigdy nie mam na nic czasu
ani pieniędzy. -Z trudem przełknęła łzy. - Założę się, że to jeden z tych, co
przynajmniej raz w tygodniu chadzają do sauny i na masaż, kupują najdroż-
sze kosmetyki i nigdy nie zrozumieją kogoś takiego jak ja. Nawet przez go-
dzinę nie wytrzymałby tego, co my musimy znosić przez całe życie, bo
jeszcze by pobrudził sobie swoje wymuskane paluszki albo, co gorsza,
ubranie!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin