ISABEL ALLENDE
Tytuł oryginału: Hija de la fortuna
CZĘŚĆ PIERWSZA 1843-1848 3
VALPARAISO 4
ANGLICY 18
PANIENKI 34
ZEPSUTA OPINIA 45
KONKURENCI 54
MISS ROSĘ 64
MIŁOŚĆ 75
CZĘŚĆ DRUGA 848-1849 87
WIADOMOŚĆ 88
POŻEGNANIE 103
CZWARTY SYN 113
TAO CHIEN 126
PODRÓŻ 147
ARGONAUCI 164
SEKRET 182
CZĘSC TRZECIA 1850-1853 195
ELDORADO 196
INTERESY 210
ROZCZAROWANIA 230
SING SONG GIRLS 246
JOAQUIN 260
NIEZWYKŁA PARA 269
Każdy rodzi się z jakimś szczególnym talentem, a Eliza Sommers bardzo wcześnie odkryła, że jej przypadły w udziale aż dwa, a mianowicie dobry węch i świetna pamięć. Dzięki pierwszemu potrafiła zarobić na życie, dzięki drugiemu - była w stanie je zapamiętać, nawet jeśli w sposób nie dość precyzyjny, to przynajmniej poetycko nieuchwytny, niczym astrolog. Jeśli coś odchodzi w niepamięć, to jakby nigdy się nie wydarzyło; ona natomiast wspomnień, realnych czy też zmyślonych, miała całe mnóstwo, więc zdawać się mogło, że żyła dwa razy. Wierny przyjaciel Elizy, mądry Tao Chi'en, nieraz słyszał od niej, że jej pamięć przypomina brzuch statku, na którym się poznali; jest pojemna i mroczna, pełna skrzyń, beczek i worków, kryjących w sobie wydarzenia całego jej życia. Na jawie niełatwo było Elizie odnaleźć coś w tym przeogromnym bałaganie, ale zawsze mogła to zrobić we śnie, tak jak ją uczyła Mama Frezja w owe słodkie noce dzieciństwa, kiedy kontury rzeczywistości przypominały delikatny rysunek wykonany wyblakłym tuszem. Wkraczała do krainy snów wielokrotnie wydeptaną ścieżką i powracała bardzo ostrożnie, aby subtelne wizje nie roztrzaskały się w ostrym świetle świadomości. Uciekała się do tego sposobu z taką samą ufnością, jaką inni żywią wobec liczb, i tak rozwinęła sztukę przywoływania wspomnień, że potrafiła zobaczyć Miss Rosę pochyloną nad skrzynką po marsylskim mydle, która była jej pierwszą kołyską.
- Nie możesz tego pamiętać, Elizo, to wykluczone. Noworodki są jak koty, nie mają uczuć ani pamięci - utrzymywała Miss Rosę przy nielicznych okazjach, kiedy rozmawiały na ten temat.
Niemniej jednak ta patrząca na nią z góry kobieta w sukni barwy topazu i ze zwisającymi luźno z koka lokami i wstążkami targanymi przez wiatr była wyryta w pamięci Elizy, która nigdy nie potrafiła przyjąć do wiadomości tej drugiej wersji swego pochodzenia.
- Masz w sobie angielską krew, tak jak my - zapewniła ją Miss Rosę, kiedy osiągnęła już wiek, w którym mogła to pojąć. - Tylko komuś z angielskiej kolonii mogło przyjść do głowy, żeby położyć cię w koszyku na progu biura Brytyjskiej Kompanii Importowo - Eksportowej. Ten ktoś z pewnością znał dobre serce mojego brata Jeremy'ego i domyślił się, że cię przygarnie. W tamtych czasach szaleńczo pragnęłam mieć dziecko i dlatego Pan zesłał cię w moje ramiona, abym mogła cię wychować w duchu solidnych zasad religii protestanckiej i w angielskiej kulturze.
- Ty miałabyś być Angielką? Dziecino, nie rób sobie złudzeń, masz włosy Indianki jak ja - obstawała przy swoim Mama Frezja za plecami swej pani.
Narodziny Elizy były w tym domu tematem tabu i dziewczynka przywykła do otaczającej je tajemnicy. Ani tej, ani innych delikatnych kwestii nie poruszała w obecności Miss Rosę i Jeremy'ego Sommersa, jednakże omawiała je szeptem w kuchni z Mamą. Frezją, która niezmiennie opisywała jej skrzynkę po mydle z Marsylii, podczas gdy wersja Miss Rosę z biegiem lat była stale upiększana, aż w końcu zaczęła brzmieć jak bajka.
Według niej koszyk znaleziony w biurze wykonany był z najdelikatniejszej wikliny i wyścielony batystem, jej koszulka była haftowana ściegiem zwanym „plaster miodu”, pościel zaś obszyta brukselskimi koronkami, nie mówiąc już o tym, że dodatkowo otulona była w kołderkę z futra z norek, co już było ekstrawagancją, jakiej nigdy w Chile nie widziano. Z biegiem czasu doszło do tego jeszcze sześć złotych monet zawiniętych w jedwabną chusteczkę i notatka w języku angielskim, wyjaśniająca, że dziewczynka, chociaż z nieprawego łoża, wywodzi się z bardzo dobrej rodziny.
Tych ostatnich rzeczy jednak Elizie nigdy nie udało się obejrzeć. Norki, monety i notatka zniknęły, jakby komuś wręcz na tym zależało, i po jej narodzinach nie pozostało ani śladu. Niemniej jednak wyjaśnienia Mamy Frezji były bardziej zbliżone do jej wspomnień: w pewien poranek u schyłku lata pod drzwiami domu znaleziono podrzucone w skrzynce nagie dziecko płci żeńskiej.
- Ale żadnej kołderki z norek ani złotych monet, co to, to nie. Byłam przy tym i pamiętam dobrze. Byłaś zawinięta w męską kamizelkę i trzęsłaś się jak galareta; nawet pieluszki ci nie dali, a byłaś cała obsrana. Zasmarkana, czerwona jak odgrzewana langusta, z żółtym wiechciem na czubku głowy - oto jak wyglądałaś. Nie myśl sobie, nie urodziłaś się na księżniczkę i gdybyś wtedy miała takie czarne włosy jak teraz, skrzynka z pewnością wylądowałaby na śmietniku - upierała się kobieta.
Wszyscy zgadzali się przynajmniej co do jednego, a mianowicie, że dziewczynka wkroczyła w ich życie 15 marca 1832 roku, w półtora roku od przybycia Sommersów do Chile, i dlatego też przyjęto tę datę jako dzień jej urodzin. Wszystko poza tym było nagromadzeniem sprzeczności i Eliza doszła w końcu do wniosku, że nie warto tracić energii na powracanie do tego tematu, gdyż bez względu na to, co okazałoby się prawdą, i tak nie można było nic już na to poradzić. Ważne jest to, co człowiek robi na tym świecie, a nie jak na niego przychodzi, zwykła mawiać do Tao Chi'ena podczas długich lat ich przyjaźni, ale on był innego zdania; nie potrafił wyobrazić sobie swojej własnej egzystencji w oderwaniu od długiego łańcucha przodków, którzy nie tylko przekazali mu swe cechy fizyczne i umysłowe, ale i karmę, Jego los - tak uważał - był wyznaczony przez postępowanie krewnych, którzy żyli przed nim, dlatego w codziennych modlitwach należało oddawać im cześć i drżeć przed nimi ze strachu, kiedy zjawiali się w postaci widm, spowici w odświętne szaty, żeby dochodzić swoich praw. Tao Chi'en potrafił wyrecytować imiona wszystkich swoich przodków, nawet najdawniejszych i najczcigodniejszych prapradziadków, zmarłych przed ponad wiekiem. W czasach gorączki złota jego największym pragnieniem było powrócić do swej wioski w Chinach i tam umrzeć, aby zostać pochowanym pomiędzy swymi, w przeciwnym bowiem razie jego dusza na zawsze miała się błąkać po obcej ziemi. Eliza naturalnie skłaniała się ku historii uroczego koszyczka - nikt będący przy zdrowych zmysłach nie lubi pojawiać się na tym świecie w skrzynce po szarym mydle - ale chcąc pozostać w zgodzie z prawdą, nie mogła jej zaakceptować. Jej węch myśliwskiego psa doskonale pamiętał pierwszy zapach jej istnienia i nie unosił się on bynajmniej znad czystej batystowej pościeli; zalatywało wełną, męskim potem i tytoniem. Do niego dochodził jeszcze cuchnący, prostacki, kozi fetor.
Eliza dorastała, patrząc na Pacyfik z balkonu rezydencji swoich przybranych rodziców. Dom, wystający ponad zbocza wzgórz otaczających port Valparaiso, usiłował naśladować styl modny wówczas w Londynie, jednakże wymogi terenu, klimatu i chilijskiego trybu życia sprawiły, że trzeba było przeprowadzić w nim zasadnicze przeróbki, których wynik okazał się dość cudaczny. W głębi patio, niczym nowotwory w żywym organizmie, zaczęły wyrastać przybudówki pozbawione okien, a za to wyposażone w drzwi przypominające wejście do jakichś kazamatów, za którymi Jeremy Sommers przechowywał najcenniejsze ładunki Kompanii, jakie w składach portowych zginęłyby bez wieści.
- To kraj złodziei, nigdzie na świecie biuro nie wydaje tyle na zabezpieczenie towaru, co tutaj.
Wszystko rozkradną, a czego nie wyniosą, albo zimą zaleje powódź, albo latem spali słońce, albo zmiażdży trzęsienie ziemi - powtarzał za każdym razem, ilekroć muły przywoziły nowe pakunki, które wyładowywano na patio jego domu.
Od tego wysiadywania w oknie, kiedy to wpatrywała się w morze i liczyła statki i wieloryby na horyzoncie, Eliza nabrała przekonania, że jest córką rozbitka, a nie jakiejś wynaturzonej matki zdolnej do porzucenia jej, goluteńkiej, na niepewny los w marcowy dzień. W swoim dzienniku napisała, że jakiś rybak znalazł ją na plaży pośród resztek roztrzaskanego statku, owinął w kamizelkę i podrzucił przed największym domem w dzielnicy Anglików. Z latami doszła do wniosku, że jej historyjka nie jest taka zła: w tym, co wyrzuca morze, kryje się pewna poezja i tajemnica.
Gdyby ocean się cofnął, odsłonięty piasek byłby rozległą, wilgotną pustynią, pełną syren i dogorywających ryb, mawiał John Sommers, brat Jeremy'ego i Rosę, który przepłynął wszystkie morza świata i ze swadą opisywał wodę, która cofa się pośród cmentarnej ciszy, aby następnie powrócić jedną jedyną - za to przeogromną - falą, porywającą ze sobą wszystko, co napotka po drodze. Jest to okropne, twierdził, ale przynajmniej daje czas, żeby uciec na wzgórza, natomiast podczas pełnych dyscypliny ćwiczeń wyobraźni. Czasami śniło się jej, że ściany pokoju pokryte są krwią, że dywan jest nią nasiąknięty, a sufit zbryzgany, a pośrodku ona, naga i potargana niczym lunatyczka, wydaje na świat salamandrę.
Zrywała się wtedy z krzykiem i przez resztę dnia krążyła wytrącona z równowagi, nie mogąc uwolnić się od tego koszmaru.
Jeremy obserwował ją, martwiąc się o stan jej nerwów i wyrzucając sobie, że zawlókł ją tak daleko od Anglii, chociaż nie mógł sobie odmówić pewnej egoistycznej satysfakcji z układu, jaki między nimi panował. Jako że idea małżeństwa nigdy nie zagościła w jego sercu, obecność Rosę rozwiązywała problemy domowe i towarzyskie, a były to dwa aspekty ważne dla jego kariery. Siostra kompensowała jego naturę introwertyka i samotnika, dlatego pogodnie znosił jej zmiany nastroju i niepotrzebne wydatki. Kiedy pojawiła się Eliza, a Rosę uparła się, że ją zatrzyma, Jeremy nie ośmielił się zaoponować czy wyrazić najmniejszej choćby wątpliwości i elegancko przegrał wszystkie potyczki o to, aby dziecko było traktowane z dystansem, poczynając od tej pierwszej, kiedy przyszło do nadania mu imienia.
- Będzie miała na imię Eliza, jak nasza matka, i otrzyma nasze nazwisko - postanowiła Rosę, ledwie zdążyła ją nakarmić, wykąpać i zawinąć we własną mantylkę.
- Wykluczone, Rosę! Co ludzie na to powiedzą?
- To już zostaw mnie. Powiedzą, że jesteś święty, bo przygarnąłeś tę biedną sierotkę, Jeremy. Nie ma nic gorszego niż brak rodziny. Cóż ja bym poczęła bez takiego brata jak ty? - odparła świadoma przerażenia, jakie budził u niego najmniejszy choćby przejaw sentymentalizmu.
Plotek nie dało się uniknąć i Jeremy Sommers musiał je przełknąć z rezygnacją, jak również i to, że dziewczynka nosiła imię jego matki, przez pierwsze lata spała w pokoju jego siostry i wywróciła cały dom do góry nogami. Rosę na lewo i prawo rozpowiadała niewiarygodną historyjkę o wytwornym koszyczku pozostawionym przez anonimowe dłonie w biurze Brytyjskiej Kompanii Importowo - Eksportowej i faktycznie nikt w to nie uwierzył. Nie mogąc jednak niczego zarzucić Rosę (ponieważ w każdą niedzielę, odkąd tu żyła, widziano ją, jak śpiewa podczas nabożeństw w obrządku anglikańskim, a jej wąziutka talia kpiła z praw anatomii), uznano, że niemowlę jest efektem jego stosunków z jakąś ulicznicą i dlatego wychowują ją jak córkę. Jeremy nie zadał sobie trudu, aby stawić czoło złośliwym pomówieniom. Dziecięca bezmyślność wytrącała go z równowagi, ale Elizie udało się go podbić.
Chociaż się do tego nie przyznawał, lubił patrzeć, jak wieczorami bawi się u jego nóg, kiedy zasiadał w fotelu, żeby poczytać gazetę. Nie było między nimi oznak serdeczności; sztywniał, kiedy miał komuś bodaj uścisnąć rękę, a sama myśl o jakimś bardziej intymnym kontakcie budziła w nim lęk.
*
Kiedy owego 15 marca nowo narodzona pojawiła się w domu Sommersów, Mama Frezja, która od czasu do czasu pełniła rolę kucharki i klucznicy, stwierdziła, że powinni się małej pozbyć.
- Skoro własna matka ją opuściła, to znaczy, że jest przeklęta i lepiej jej nie ruszać - orzekła, ale wobec determinacji swej pani nic nie mogła zdziałać.
Ledwo Miss Rosę uniosła ją w ramionach, dziecina wy - buchnęła tak donośnym płaczem, że dom zatrząsł się w posadach, a nerwy jego mieszkańców napięły się jak postronki. Nie mogąc jej uciszyć, Miss Rosę wymościła naprędce kołyskę w jednej z szuflad komody i okryła ją pledem, sama zaś pomknęła jak strzała na poszukiwanie mamki. Wkrótce potem wróciła z kobietą napotkaną na targu, jednakże nie pomyślała o tym, żeby się jej przyjrzeć z bliska; wystarczyło, że zobaczyła jej przeogromne piersi, które zdawały się wy strzelać spod bluzki, i pośpiesznie ją najęła. Ta, jak się okazało, nieco niedorozwinięta wieśniaczka wkroczyła do domu wraz ze swoim dzieckiem, biedactwem równie niedomytym jak ona sama. Trzeba je było przez dłuższą chwilę moczyć w letniej wodzie, żeby oderwać brud, jaki przywarł do jego tyłeczka, kobietę zaś zanurzyć w kadzi pełnej wody z ługiem, żeby wytępić u niej pchły. Życie obojga niemowląt, Elizy i dziecka mamki, uchodziło z nich wśród ataków kolki i podbiegniętej żółcią biegunki, wobec których lekarz rodzinny i niemiecki aptekarz okazali się niekompetentni.
Pokonana przez płacz dzieci, zawodzących nie tylko z głodu, ale i bólu albo smutku, Miss Rosę płakała również. W końcu trzeciego dnia do akcji wkroczyła, acz niechętnie, Mama Frezja.
- Nie widzi pani, że ta kobieta ma przegniłe cycki? Do karmienia małej niech pani lepiej kupi kozę, a tymczasem niech jej pani da naparu z cynamonu, bo jak nie, to do piątku nie pociągnie - gderała pod nosem.
W tamtych czasach Miss Rosę ledwo co mówiła po hiszpańsku, ale zrozumiała słowo „koza”, wysłała zatem natychmiast stangreta, żeby takową kupił, i zwolniła mamkę. Zaledwie sprowadzono zwierzę, Indianka podstawiła Elizę bezpośrednio pod nabrzmiałe wymiona; działo się to ku przerażeniu Miss Rosę, która nigdy przedtem nie była świadkiem tak haniebnej sceny, jednakże ciepłe mleko i napary z cynamonu prędko uratowały sytuację: dziewczynka przestała płakać, przespała ciurkiem siedem godzin i obudziła się wciągając z zapamiętaniem powietrze. Po paru dniach zaczęła wyglądać jak normalne zdrowe dziecko i wyraźnie było widać, że przybiera na wadze. Kiedy Miss Rosę zdała sobie sprawę, że ilekroć na patio zabeczała koza, Eliza zaczyna kręcić się niespokojnie w poszukiwaniu sutka, kupiła butelkę ze smoczkiem. Nie życzyła sobie widzieć, jak dziewczynka wzrasta w błędnym przeświadczeniu, że zwierzę jest jej matką. Owe kolki były jednymi z nielicznych niedomagań Elizy w okresie dzieciństwa, wszelkie inne zaś choroby - włączając w to straszliwą epidemię afrykańskiej odry, przywleczonej do Valparaiso przez jakiegoś greckiego marynarza - dzięki ziołom i zaklęciom Mamy Frezji zostały zduszone tuż po ukazaniu się pierwszych objawów. Póki istniało niebezpieczeństwo, Mama Frezja kładła nocami na pępku Elizy kawałek surowego mięsa i opasywała go mocno kawałkiem czerwonego wełnianego sukna, co było niezawodnym sekretem natury zdolnym zapobiec zarażeniu.
W następnych latach Miss Rosę uczyniła Elizę swoją zabawką. Całymi godzinami uczyła ją śpiewać i tańczyć, recytowała wierszyki, których mała bez wysiłku uczyła się na pamięć, zaplatała jej włosy i stroiła w cudowne fatałaszki, jednakże wystarczyło, żeby pojawiła się jakaś inna atrakcja albo żeby rozbolała ją głowa, a natychmiast odsyłała Elizę do kuchni, do Mamy Frezji. Dziewczynka wychowywała się między pokoikiem do szycia i podwórkami na tyłach rezydencji, mówiąc po angielsku w jednej części domu i jakąś mieszaniną hiszpańskiego i mapuche (indiańskiego języka jej niani) w drugiej, jednego dnia wystrojona i obuta niczym księżniczka, drugiego zaś - dokazując z kurami i psami na bosaka, ledwo okryta zgrzebnym fartuchem. Miss Rosę pokazywała ją na swoich wieczorkach muzycznych, zabierała powozem na gorącą czekoladę do najlepszej cukierni, na zakupy albo na molo, żeby popatrzeć na przypływające statki, ale równie dobrze mogło upłynąć wiele dni, podczas których w roztargnieniu zapełniała jakieś tajemnicze zeszyty albo czytała książkę, ani myśląc o swej podopiecznej. Kiedy wreszcie sobie o niej przypominała, biegła skruszona na jej poszukiwanie, obsypywała ją pocałunkami, przekarmiała słodyczami i znowu stroiła jak lalkę, żeby wyjść z nią na spacer. Zatroszczyła się o to, aby dać jej jak najlepsze wykształcenie, nie zaniedbując przy tym także pewnych „ozdobników” odpowiednich dla edukacji dobrze wychowanej panienki. Kiedy na wieść o czekających ją lekcjach gry na fortepianie Eliza dostała ataku konwulsji, Miss Rosę chwyciła ją za ramię i nie czekając, aż im podstawią powóz, powlokła ją dwanaście przecznic w dół ulicy w stronę jakiegoś klasztoru. W murze z niewypalanej cegły, na grubej dębowej bramie pełnej żelaznych nitów, można było odczytać litery wyblakłe od słonego wiatru: „Dom dla Porzuconych Sierot”.
- Podziękuj, że mój brat i ja zajęliśmy się tobą. Tutaj trafiają bękarty i porzucone dzieci. Tego chcesz? Mała bez słowa pokręciła przecząco głową.
- W takim razie lepiej będzie, jak się nauczysz grać na fortepianie jak grzeczna panienka. Zrozumiano?
Eliza nauczyła się grać, nie mając do tego ani talentu, ani warunków, jednakże siłą dyscypliny udało jej się osiągnąć to, że w wieku dwunastu lat mogła towarzyszyć Miss Rosę podczas jej muzycznych wieczorków.
Pomimo długich okresów, kiedy nie ćwiczyła, nie straciła tej umiejętności i wiele lat później mogła dzięki niej zarobić na swe utrzymanie w pewnym objazdowym burdelu, co nigdy by nie przyszło do głowy Miss Rosę, kiedy z takim uporem wprowadzała ją w tajniki wysublimowanej sztuki muzycznej.
Po wielu latach, kiedy w pewien spokojny wieczór rozmawiała ze swym przyjacielem Tao Chi'enem w zacisznym ogrodzie, który oboje uprawiali, i popijała chińską herbatę, doszła do wniosku, że owa wiecznie zmienna w nastrojach Angielka była bardzo dobrą matką, i była jej wdzięczna za ogromne przestrzenie wewnętrznej swobody, jakie jej zostawiała. Drugim filarem jej dzieciństwa była Mama Frezja.
Czepiała się jej sutych czarnych spódnic, towarzyszyła podczas zajęć i przy okazji doprowadzała do szału pytaniami. W ten sposób poznała indiańskie mity i legendy, dowiedziała się, jak odczytywać ślady pozostawiane przez morze i zwierzęta, odgadywać zwyczaje duchów i przesłania, jakie niosą sny, a także nauczyła się gotować.
Dzięki swemu nieomylnemu węchowi z zamkniętymi oczami potrafiła rozróżniać składniki, zioła i przyprawy i tak jak to robiła z wierszykami, zapamiętywała, jak je stosować. W niedługim czasie skomplikowane kreolskie dania Mamy Frezji i delikatne wypieki Miss Rosę przestały być dla niej tajemnicą. Posiadała rzadkie zamiłowanie do zajęć kuchennych; w wieku siedmiu lat umiała bez obrzydzenia ściągnąć skórę z wołowego ozora albo wypatroszyć kurę, bez najmniejszej fatygi zagniatała ciasto na dwadzieścia empanadas i spędzała długie godziny na łuskaniu fasoli, a jednocześnie z otwartymi ustami chłonęła okrutne legendy indiańskie Mamy Frezji i ubarwione przez nią wersje żywotów świętych.
Rosę i jej brat John od dzieciństwa byli nierozłączni. W zimowe wieczory ona robiła na drutach kamizelki i skarpetki dla kapitana, on zaś starał się jej odpłacić, przywożąc z każdej podróży kufry pełne prezentów i wielkie paki książek; wiele z nich trafiało do zamykanej na klucz szafy Rosę. Jeremy, jako pan domu i głowa rodziny, miał prawo otwierać korespondencję siostry, czytać jej prywatny dziennik i domagać się kopii kluczy od jej mebli, ale nigdy się do tego nie posunął. W stosunkach między Jeremym i Rosę dominowała powaga, mieli niewiele wspólnego poza wzajemnym uzależnieniem, które chwilami wydawało się przyjmować ukrytą formę nienawiści. Jeremy zaspokajał potrzeby Rosę, jednakże nie finansował jej kaprysów ani nie pytał, skąd brała na nie pieniądze, zakładając, że dostawała je od Johna. W zamian za to ona z powodzeniem i w dobrym stylu prowadziła dom, mając zawsze porządek w rachunkach, ale nie zawracając mu głowy szczegółami. Miała dobry gust i niewymuszony wdzięk i dodawała blasku egzystencji ich obojga, wreszcie swoją obecnością zadawała kłam bardzo rozpowszechnionej w tamtych stronach opinii głoszącej, iż mężczyzna bez rodziny jest potencjalnym okrutnikiem.
- Natura samca jest dzika; przeznaczeniem kobiety jest ochrona wartości moralnych i dobrego wychowania utrzymywał Jeremy Sommers.
- Oj, braciszku! Już ty i ja dobrze wiemy, że moja natura jest bardziej dzika od twojej - podkpiwała Rosę.
Jacob Todd, charyzmatyczny rudzielec obdarzony najpiękniejszym głosem kaznodziei, jaki kiedykolwiek słyszano w tych stronach, wysiadł w Valparaiso w roku 1843 z bagażem zawierającym trzysta egzemplarzy Biblii w języku hiszpańskim. Jego przybycie nie zdziwiło nikogo: był jeszcze jednym z licznych misjonarzy, których wszędzie było pełno i którzy głosili wiarę protestancką. Jednakże jego podróż była wynikiem awanturniczej ciekawości, a nie religijnego zapału. Z przechwałką w głosie, typową dla mężczyzny czerpiącego z życia pełnymi garściami, którego ciało wchłonęło w dodatku za dużo piwa, przy stole do gry w swoim klubie w Londynie założył się, że potrafi sprzedawać Biblie w dowolnym zakątku ziemi. Przyjaciele zawiązali mu oczy, zakręcili globusem i jego palec dotknął jakiejś kolonii Królestwa Hiszpanii zagubionej gdzieś w dolnej części świata, gdzie żaden z jego wesołych kompanów nie podejrzewał nawet, iż mogło istnieć jakieś życie. Prędko odkrył, że mapa była nieaktualna, kolonia zdążyła się uniezależnić dobre trzydzieści lat wcześniej i teraz była dumną Republiką Chile, krajem katolickim, do którego idee protestanckie nie miały wstępu, ale zakład był zakładem, a on nie zamierzał się wycofywać. Był kawalerem, nie miał żadnych zobowiązań uczuciowych ani zawodowych i niezwykłość takiej podróży natychmiast wydała mu się pociągająca. Przy założeniu, iż rejs przez dwa oceany potrwałby trzy miesiące w jedną i drugie trzy w powrotną stronę, zanosiło się na dłuższą wyprawę. W otoczeniu wiwatujących przyjaciół, przepowiadających mu tragiczny koniec z rąk papistów owego nieznanego i barbarzyńskiego kraju, oraz dzięki poparciu finansowemu Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, które opłaciło mu książki i bilet, wyruszył w długą drogę statkiem w kierunku portu Valparaiso. Zakład polegał na tym, aby sprzedać Biblie i przed upływem roku powrócić do kraju z podpisanym pokwitowaniem za każdy egzemplarz. W archiwum biblioteki natknął się na listy sławnych mężów, marynarzy i kupców, którzy byli w Chile i opisywali naród składający się z Metysów, liczący niewiele ponad milion dusz, oraz przedziwną geografię pełną imponujących gór, urwistych brzegów, żyznych dolin, starych puszcz i wiecznych lodów. Kraj ten, jak zapewniali ci, którzy zwiedzili go wcześniej, cieszył się sławą najbardziej nietolerancyjnego w kwestii religii na całym kontynencie amerykańskim. Mimo to pobożni misjonarze próbowali zaszczepić tam protestantyzm i nie mówiąc ani słowa po hiszpańsku czy też w języku Indian, dotarli na południe, gdzie stały ląd przechodził w łańcuszek wysp niczym rozsypany sznur korali. Wielu z nich umarło z głodu, zimna albo, jak podejrzewano, zostało zjedzonych przez swoich własnych wiernych. W miastach nie wiodło im się lepiej. Poczucie gościnności, święte dla Chilijczyków, było silniejsze od nietolerancji religijnej i przez grzeczność pozwalano im głosić kazania, ale nie poświęcano im większej uwagi. Na prelekcje organizowane przez nielicznych pastorów chodziło się jak na przedstawienie, tym zabawniejsze, iż uważano ich za heretyków. Żadna z tych rzeczy nie zdołała zniechęcić Jacoba Todda, jako że jechał nie jako misjonarz, ale jako sprzedawca Biblii.
W archiwum biblioteki odkrył, że od chwili zdobycia niepodległości w roku 1810 Chile otworzyło swe wrota dla imigrantów, którzy całymi setkami przybywali i osiedlali się na owym długim i wąskim terytorium, skąpanym od stóp do głów w Oceanie Spokojnym. Anglicy szybko dorobili się fortuny jako kupcy i armatorzy; wielu z nich sprowadziło swoje rodziny i już pozostało. W głębi kraju stworzyli niewielkie państewko, z własnymi obyczajami, wierzeniami, gazetami, klubami, szkołami i szpitalami, a zrobili to z zachowaniem tak dobrych manier, iż nie dość, że nie wzbudzali żadnych podejrzeń, to jeszcze uznano ich za wzór cnót obywatelskich. Pragnąc kontrolować handel morski na Pacyfiku, swoją flotę rozlokowali w Valparaiso, które z biednej wioski bez przyszłości, jaką było na początku Republiki, w czasie krótszym niż dwadzieścia lat przekształciło się w ważny port, do którego zawijały żaglowce przybywające z Atlantyku przez przylądek Horn, a następnie parowce docierające przez Cieśninę Magellana.
Valparaiso, jakie ukazało się oczom zmęczonego podróżnika, sprawiło mu niespodziankę. Ponad sto statków stało pod banderami krajów połowy świata. Góry o zaśnieżonych szczytach zdawały się być tak blisko, że wyglądały, jakby wynurzały się bezpośrednio z morza barwy atramentu, z którego unosił się jakiś niebywały syreni aromat. Jacob Todd nigdy się nie dowiedział, że pod tą pozornie spokojną taflą wody drzemie całe miasto zatopionych hiszpańskich żaglowców i liczne szkielety patriotów z kamieniem uwiązanym u stóp, posłanych na dno przez żołnierzy kapitana generalnego. Statek opuścił kotwicę w zatoce, pośród milionów mew, które biły powietrze skrzydłami i skrzeczały przeraźliwie z głodu. Na falach kołysały się niezliczone łodzie, niektóre obładowane olbrzymimi, jeszcze żywymi węgorzami i łubinami, rzucającymi się rozpaczliwie w powietrzu.
Powiedziano mu, że Valparaiso jest handlowym imperium Pacyfiku, że w jego magazynach składowano metale, wełnę owczą i z al - paki, a także zboża i skóry przeznaczone na światowe rynki. Liczne łodzie przetransportowały pasażerów i ładunek z żaglowca na ląd stały. Wysiadłszy na nabrzeżu pośród marynarzy, dokerów, pasażerów, osłów i wózków, znalazł się w mieście ciasno otoczonym amfiteatrem wysmukłych gór, tak samo gęsto zaludnionym i brudnym jak wiele miast Europy cieszących się dobrą sławą. Wąskie uliczki między domami z niewypalanej cegły i drewna, które najmniejszy pożar w parę godzin mógł obrócić w popiół, wydały mu się jakąś architektoniczną bzdurą. Wóz ciągnięty przez dwa zmaltretowane konie zawiózł Todda oraz kufry i skrzynie stanowiące jego bagaż do Hotelu Angielskiego. Przejechał obok budynków wzniesionych wokół jakiegoś placu, kilku dosyć topornych kościołów i jednopiętrowych rezydencji otoczonych rozległymi ogrodami i sadami. Doliczył się jakichś stu kwartałów, ale prędko przekonał się, że się mylił, gdyż miasto było istnym labiryntem uliczek i przejść. W oddali dojrzał dzielnicę rybaków Z domkami wystawionymi na wiatr wiejący od morza i sieciami rozpiętymi niczym ogromne pajęczyny, a jeszcze dalej żyzne pola obsadzone warzywami i drzewami owocowymi.
Mijające go powozy - wolanty, dorożki i kolaski - były równie nowoczesne jak w Londynie, ale oprócz nich w samym sercu miasta widział także karawany jucznych mułów konwojowane przez obdarte dzieci i dwukołowe wozy ciągnięte przez woły. Na rogach ulic, między sforami bezpańskich psów i stadami zdezorientowanych kur, mnisi i zakonnice prosili o jałmużnę dla biednych. Dostrzegł kilka kobiet dźwigających torby i kosze, ciągnących za sobą dzieci - były bose, za to na głowach nosiły czarne chusty - a także wielu mężczyzn w stożkowatych kapeluszach, którzy siedzieli na progach domów albo rozmawiali w grupach, nie robiąc nic poza tym. W godzinę od zejścia ze statku Jacob Todd siedział w eleganckim salonie Hotelu Angielskiego, paląc czarne cygara importowane z Kairu i przeglądając jakiś angielski magazyn, pełen nieaktualnych już wiadomości.
Odetchnął z ulgą: najwidoczniej nie będzie miał problemów adaptacyjnych, a dobrze gospodarując swoimi dochodami będzie tu mógł żyć równie wygodnie jak w Londynie. Czekał, aż ktoś podejdzie, by go obsłużyć wyglądało na to, że nikomu tutaj się nie spieszy - kiedy zbliżył się John Sommers, kapitan żaglowca, którym odbył swoją podróż. Był to postawny mężczyzna o ciemnych włosach i cerze spalonej słońcem niczym skóra na buty, zdradzającej jego zamiłowanie do mocnych trunków, kobiet oraz gier w karty i kości, którym niezmordowanie się oddawał. Na statku zdążyli się dobrze poznać i zaprzyjaźnić i na grze spędzali całe noce, które podczas żeglugi po otwartym morzu zdawały się nie mieć końca, a także burzliwe i lodowate dnie, kiedy opływali przylądek Horn na południu świata. John Sommers nadchodził w towarzystwie jakiegoś bladego mężczyzny z dobrze przystrzyżoną brodą, ubranego na czarno od stóp do głów, którego przedstawił jako swojego brata Jeremy'ego. Trudno byłoby znaleźć dwa typy ludzkie bardziej do siebie niepodobne. Swobodny, hałaśliwy i miły John wyglądał jak żywy okaz zdrowia i tężyzny fizycznej, podczas gdy ten drugi sprawiał wrażenie upiora, który wpadł w szpony wiecznej zimy.
To jedna z tych osób, które tak naprawdę nigdy nie są całkowicie obecne i które trudno zapamiętać, gdyż brak im wyraźnych konturów, podsumował go Jacob Todd. Nie czekając na zaproszenie, obaj przysiedli się do jego stolika z poufałością rodaków, którzy nieoczekiwanie spotkali się na obcej ziemi. W końcu pojawiła się jakaś kelnerka i kapitan John Sommers zamówił butelkę whisky, podczas gdy jego brat - żargonem wymyślonym przez Brytyjczyków w celu porozumiewania się ze służbą - poprosił o herbatę.
- Co słychać w domu? - dopytywał się Jeremy. Mówił cicho, niemalże szeptem, ledwie rozchylając wargi, nieco afektowanym tonem.
...
niuta58