Hrabal Bohumił - Taka piękna żałoba.pdf

(1016 KB) Pobierz
25269874 UNPDF
Bohumil Hrabal
Taka pi ę kna Ŝ ałoba
Przekład: Andrzej Czcibor-Piotrowski
Zamiast wst ę pu
My ś l ę , Ŝ e im dłu Ŝ ej idzie człowiek przez Ŝ ycie, tym bardziej odczuwa potrzeb ę powrotu do swojego
dzieci ń stwa, tym wi ę ksze odczuwa pragnienie powrotu w gł ą b wyobra ź ni chłopca, do jego postaci, by urze-
czywistni ć to, o czym jako dziecko my ś lał, o czym marzył.
Zamykaj ą c kr ą g swoich cykli, zatrzymałem si ę przy tych kilku latach szkoły powszechnej, kiedy
umiałem lata ć nie znaj ą c zasad lotu, kiedy potrafiłem my ś le ć dokładniej ni Ŝ ź niej, kiedy nie rozstawałem
si ę z ksi ąŜ kami i wszystko stawiałem na wykształcenie.
I tak oto w tych opowiadaniach zatrzymałem pi ę kne obrazy, które nie starzej ą si ę wraz ze mn ą ; w
ksi ąŜ ce tej pozostaj ę niezmiennie chłopczykiem w marynarskim ubranku, z tornistrem pełnym ksi ąŜ ek i ze-
szytów na plecach, wci ąŜ jednak pogr ąŜ onym w szczelnym dzwonie ś wiadomej nie ś wiadomo ś ci, wci ąŜ wy-
biegaj ą cym naprzeciw tajemnicy i zdziwieniu wywołanemu osłupieniem tym, co si ę wokół niego dzieje.
I czuj ą c obumieranie ciała stwierdziłem, i Ŝ ten chłopiec we mnie jest nie tylko moim domowym kore-
petytorem, nie tylko ś wiatłem w g ę stniej ą cym zmierzchu, lecz tak Ŝ e miar ą wszystkich owych rzeczy, któ-
rych nie dotyczy ani umieranie, ani ś mier ć .
Syrena
Wybiegłem ze szkoły wprost na wybrze Ŝ e, gdzie w niewielkiej przystani stały barki z piaskiem, łodzie,
z których piaskarz wywoził na taczkach piasek po wybiegaj ą cej z brzucha barki desce. Piaskarze byli zawsze
opaleni od pasa w gór ę , nie tak jak opalaj ą si ę nagusy na basenie, ale jako ś inaczej — przy pracy. Byli opa-
leni niczym jaka ś reklama kremu do opalania. Jeden z tych piaskarzy oczarował mnie ju Ŝ dawno. Na pier-
siach i ramionach miał wytatuowane syreny, kotwice, statki Ŝ aglowe. Jeden z tych wytatuowanych Ŝ a-
glowców tak bardzo mi si ę spodobał, Ŝ e i ja tak Ŝ e chciałem mie ć taki sam wytatuowany na piersiach. Ju Ŝ
teraz czułem, jak ten stateczek rozwija Ŝ agle na moich piersiach.
Dzisiaj zdobyłem si ę na odwag ę i zagadn ą łem:
— Taki Ŝ aglowiec, jaki pan tu ma, nie da si ę zmy ć , ma si ę go na całe Ŝ ycie, prawda?
Piaskarz usiadł na desce, wyci ą gn ą ł papierosa, zapalił go i w miar ę jak wdychał i wypuszczał dym, Ŝ a-
glowiec unosił si ę i opadał, tak jakby płyn ą ł po morskich falach.
— Podoba ci si ę ? — spytał.
— Jeszcze jak! — powiedziałem.
— I chciałby ś mie ć taki?
— Jeszcze jak! — powiedziałem. — Ale ile taki okr ę cik mo Ŝ e kosztowa ć ?
— Wytatuowali mi go w Hamburgu za flaszeczk ę rumu — powiedział piaskarz wskazuj ą c na złoty
napis na swojej marynarskiej czapce.
— To znaczy, Ŝ e musiałbym jecha ć a Ŝ do Hamburga? — szepn ą łem rozczarowany.
— Sk ą d Ŝ e znowu! — piaskarz roze ś miał si ę . — T ę kotwic ę i serce przebite strzał ą wytatuował mi Loj-
zio, który przesiaduje o tam, w gospodzie „Pod Mostem”. Za podwójny kieliszek rumu.
— A mnie by te Ŝ wytatuował? — podniosłem na niego oczy.
— Za dwa podwójne kieliszki — poprawił si ę piaskarz ko ń cz ą c pali ć papierosa i od tego dymu papie-
rosowego jakby przybyło mu sił.
— A wi ę c to palenie tak panu smakuje? — spytałem.
— Lepszy jeden papieros ni Ŝ dobry obiad — odparł i obu r ę kami uj ą ł mocno desk ę , która prowadziła z
brzucha barki na pryzm ę piachu na brzegu, wyrzucił nogi w powietrze i wolno zrobił stójk ę , dopóki nie wy-
prostował si ę nogami w gór ę , tak jak odbijaj ą ca si ę w rzece wie Ŝ a dekanalnego ko ś cioła, i te jego wytatu-
owane okr ę ciki obróciły si ę do góry dnem. Widziałem zaczerwienione oczy piaskarza, które podbiegły mu
krwi ą , a potem złamał si ę nagle w pasie i postawił bose nogi na desce, obracaj ą c z powrotem stateczki
masztami w gór ę : jego okr ę ciki mogły znów rozpocz ąć podró Ŝ do Hamburga.
— Dzi ę kuj ę ! — zawołałem.
I pobiegłem wzdłu Ŝ przystani, na plecach łomotały mi w tornistrze piórniki, zeszyty i ksi ąŜ ki; zmierza-
łem w stron ę mostu, a tam dwukonny zaprz ę g próbował wci ą gn ąć pod górk ę pełen wóz piasku, konie szar-
1
pały, spod podków tryskały snopy iskier, ale wóz pełen mokrego piasku był tak ci ęŜ ki, Ŝ e wo ź nica na pró Ŝ no
stał przed nimi i groził im batem, a potem szarpał lejcami; konie zgłupiały, nie próbowały ju Ŝ ci ą gn ąć razem,
ale jeden po drugim, a to ju Ŝ koniec. Wo ź nica smagał konie po nogach, potem odwróciwszy biczysko bił je
po nozdrzach, ludzie opierali si ę o por ę cz i patrzyli na to z całkowit ą oboj ę tno ś ci ą .
Poczerwieniałem na ten haniebny widok, bo ko ń to dla mnie ś wi ę te zwierz ę , oczy zaszły mi krwi ą , za-
cz ą łem chwyta ć gar ś cie piasku i rzuca ć nimi w wo ź nic ę , oczy miał pełne piasku i groził mi batem, a ja jak
szalony rzucałem i rzucałem gar ś cie piasku, wo ź nica podbiegł do mnie i groził, Ŝ e zbije mnie batem, ale ja
stałem ju Ŝ przy balustradzie mostu i krzyczałem na niego:
— Ty, ty okrutny człowieku, umrzesz za to na jak ąś brzydk ą chorob ę !
I pobiegłem po mo ś cie tam, na drug ą stron ę , w połowie mostu zatrzymałem si ę , oparłem si ę o balu-
strad ę , oddychałem ci ęŜ ko, czekaj ą c, Ŝ eby krew powróciła tam, gdzie była poprzednio, a Ŝ w ko ń cu uspo-
koiłem si ę . I zawróciłem tam, gdzie most przechodzi w ulic ę Mostow ą , skr ę ciłem w dół, do tureckiej wie Ŝ y i
do młyna, a potem przez furt ę obok s ą dów przeszedłem w blasku popołudniowego sło ń ca przez ko ś cielny
placyk, by wej ść do ko ś cioła.
W ś wi ą tyni nie było nikogo, panował tu przyjemny chłód, przez chwil ę rozgl ą dałem si ę i z całego ko-
ś cielnego wn ę trza widziałem tylko dwie skarbonki koło kl ę czników. I znów serce zacz ę ło mi mocniej bi ć w
piersiach. Aby si ę uspokoi ć , ukl ą kłem na kl ę czniku pod figur ą ś wi ę tego Antoniego i udawałem, Ŝ e si ę mo-
dl ę . Z pochylon ą głow ą szeptałem:
— Chc ę mie ć wytatuowany na piersi okr ę cik, za dwa kieliszki, potrzebne mi s ą pieni ą dze, wypo Ŝ ycz ę
je sobie ze skarbonki, słowo honoru, Ŝ e te pieni ą dze odnios ę z powrotem!
Podniosłem wzrok i wpatrywałem si ę w oczy ś wi ę tego Antoniego, który u ś miechał si ę do mnie,
trzymał w r ę ku biał ą lili ę i nic nie miał przeciwko temu, u ś miechał si ę tylko. A ja oblałem si ę rumie ń cem,
rozejrzałem si ę , a potem odwróciłem skarbonk ę i potrz ą sałem ni ą tak długo, dopóki nie wypadła pełna gar ść
monet. Wsun ą łem je do kieszeni, po czym ukl ą kłem znowu i ukryłem twarz w dłoniach, aby si ę uspokoi ć .
Słyszałem, jak w paj ę czynie w oknie szele ś ci poruszany powiewem wiatru uschły li ść , z zewn ą trz dobiegał
odgłos kroków i oddalaj ą cy si ę turkot wozów. Zastanawiałem si ę , czy nie powinienem raczej po Ŝ yczy ć od
ksi ę dza dziekana, ale wiedziałem, Ŝ e by mi to wyperswadował, poniewa Ŝ chodziłem do ko ś cioła dzwoni ć ,
byłem czym ś w rodzaju zast ę pcy ko ś cielnego, ministranta. A zreszt ą pieni ą dze i tak do skarbonki wrzuc ę z
powrotem, wi ę c po co si ę martwi ć ? Wstałem i podniósłszy palec, przysi ą głem:
— Daj ę słowo honoru, Ŝ e pieni ą dze zwróc ę , i to z procentami!
I zacz ą łem si ę z wolna wycofywa ć , ś wi ę ty Antoni wci ąŜ u ś miechał si ę łaskawie, i wybiegłem z ko-
ś cioła na sło ń ce, które rozpuszczało ś ciany i dachy domów, tak Ŝ e w pierwszej chwili nic nie widziałem. A
kiedy łzy wypłyn ę ły mi z oczu, zdr ę twiałem z przera Ŝ enia. Naprzeciw mnie szedł t ę gi posterunkowy, ko-
mendant policji we własnej osobie, pan Fidermuc, szedł prosto na mnie, zatrzymał si ę , jego cie ń mnie prze-
słonił, serce znów zacz ę ło mi bi ć w piersi jak oszalałe, tak Ŝ e opu ś ciłem oczy, widziałem, jak czarna kokarda
na mojej marynarskiej bluzie porusza si ę w rytm serca, wyci ą gn ą łem r ę ce krzy Ŝ uj ą c je w przegubach. Ko-
mendant policji stał tu Ŝ przy mnie, szukał czego ś po kieszeniach, a ja doskonale wiedziałem, Ŝ e szuka stalo-
wych kajdanków. Nie znalazłszy ich w kieszeniach granatowej kurtki, wsun ą ł r ę ce do kieszeni spodni. Teraz
je znalazł, ale z satysfakcj ą wyj ą ł porte-cigares, długo wybierał cygaro, po czym ugniótłszy je w palcach, za-
palił ze smakiem i przeszedł, otarłszy si ę niemal o mnie tym swoim wielopudowym brzuchem.
Uniosłem powieki, przez chwil ę spogl ą dałem na swoje skrzy Ŝ owane r ę ce, po czym z uczuciem ulgi po-
biegłem z powrotem na most. Tornister z piórnikami, ksi ąŜ kami i zeszytami podrygiwał mi na plecach, a ja
przytrzymywałem kciukami jego paski; przebiegłem most, a potem moje nogi przemierzyły pospiesznie
schody prowadz ą ce w dół, ku rzece. Tutaj, gdzie ko ń czył si ę łuk mostu, zawsze panowała cisza, nikt tu z
własnej woli nie chodził, a je ś li ju Ŝ , to tylko po to, aby załatwi ć mniejsz ą lub wi ę ksz ą potrzeb ę . Tu wła ś nie
miałem swój schowek za ruchomym kamieniem, gdzie ukryłem atrament i pióra. Ilekro ć nie odrobiłem za-
dania domowego, a pan kierownik mnie wywoływał, mówiłem, Ŝ e zapomniałem zeszytu w domu. Wobec
tego pan nauczyciel posyłał mnie do domu po to zadanie, ja za ś , aby zaoszcz ę dzi ć czasu, kupowałem w skle-
pie papierniczym zeszyt i tutaj pod mostem — a było tu cicho i sucho — pisałem na kolanach wypracowa-
nie. Tutaj te Ŝ siadłem teraz i przeliczyłem posiadane pieni ą dze. Miałem do ść nie na dwa, ale na sze ść kielisz-
ków rumu...
W gospodzie „Pod Mostem” było wesoło.
— Có Ŝ to za marynarzyk przyszedł tu do nas? — wykrzykn ą ł pan Lojzio.
A ja stałem przed nim w marynarskiej bluzie i okr ą głej marynarskiej czapce z czarn ą wst ąŜ k ą , która w
tyle rozdwajała si ę jak ogon jaskółki, nad czołem l ś niła złota kotwica, a pod ni ą złoty napis „Hamburg”, pan
Lojzio zdj ą ł mi czapk ę i wło Ŝ ył na swoj ą głow ę , i zacz ą ł si ę wygłupia ć , piaskarze ś miali si ę , a ja u ś miecha-
łem si ę i czułem si ę szcz ęś liwy, pan Lojzio kr ąŜ ył po gospodzie, salutował i robił takie miny, Ŝ e ś miałem si ę
tak samo jak pozostali go ś cie.
2
Pomy ś lałem sobie, Ŝ e jak b ę d ę du Ŝ y, to te Ŝ b ę d ę siedział w gospodzie „Pod Mostem” i Ŝ e b ę d ę uwa Ŝ
za wielki zaszczyt popijanie z tak sympatycznymi panami, co to pracuj ą na wodzie. Panu Lojziowi brako-
wało przednich z ę bów i potrafił tak zr ę cznie wywin ąć doln ą warg ę nad górn ą , Ŝ e doln ą warg ą oblizywał
sobie czubek nosa.
Pan Lojzio chodził wi ę c w mojej okr ą głej marynarskiej czapce, stół piaskarzy pod oknem bił mu
brawo, a gospodarz roznosił kufle piwa.
Zamówiłem dwa podwójne rumy.
— Panie Lojziu — powiedziałem. — Ja panu stawiam.
— Hohoho, a sk ą d Ŝ e ś wzi ą ł fors ę ?
— Po Ŝ yczyłem — ja na to. — Od samego Pana Boga.
— Oho! Rozmawiałe ś z nim?
— Nie, nie było go w domu. Po Ŝ yczył mi taki jeden z jego ś wity. Ś wi ę ty Antoni. Po Ŝ yczył mi t ę fors ę ,
aby mi pan wytatuował na piersi pi ę kny okr ę cik. Taki sam, jak ma na piersiach piaskarz, o ten tam, pan Ko-
recki.
Pan Lojzio roze ś miał si ę .
— Ha, ha — powiedział — je ś li samo niebo maczało w tym palce, to zrobimy okr ę cik. Ale kiedy?
— Natychmiast teraz — ja na to. — Dlatego tu jestem.
— Ale Ŝ synku, nie mam przy sobie igły.
— To niech pan po ni ą skoczy — powiedziałem.
— Psiakrew — wykrzykn ą ł pan Lojzio. — Ten malec potrafi cz ę stowa ć kaszank ą po szynce. — I wy-
pił jednym haustem kieliszek rumu, po czym mi ę dzy kolanami go ś ci przecisn ą ł si ę od okna do drzwi, sk ą d
dał mi r ę k ą zna ć , Ŝ e idzie nie tylko po igł ę , ale i po tusz do tatuowania.
Piaskarze posadzili mnie mi ę dzy siebie, gospodarz przyniósł mi wod ę sodow ą z sokiem malinowym.
— A ile Ŝ to wasz ksi ą dz dziekan ma kucharek, dwie czy trzy? — spytał mnie piaskarz pan Korecki.
— Dwie — ja na to — ale obie bardzo młodziutkie.
— Młodziutkie? — zawołali chórem piaskarze.
— Młodziutkie — potwierdziłem. — Jak ksi ą dz dziekan jest w dobrym humorze, panowie, to sadza
jedn ą z kucharek na krze ś le, schyla si ę , wsuwa dło ń pod siedzenie, zupełnie tak samo jak pan gospodarz,
kiedy niesie tac ę pełn ą kufli z piwem, i nagle — hej rup! — podnosi pi ę kn ą kuchareczk ę a Ŝ pod sufit, spód-
niczka kuchareczki wichrzy mu włosy, a on nosi j ą na krze ś le po kuchni.
— Ohoho! — wykrzykn ę li piaskarze. — Spódniczka wichrzy mu włosy!
— Wygl ą da to jak aureola — ci ą gn ą łem. — Nasz ksi ą dz dziekan, panowie, jest silny jak szwajcarski
byk. Miał pi ę cioro rodze ń stwa, a jego tatu ś był tak silny, Ŝ e dzieci kładły mu na czole orzech, tatu ś podnosił
palec i łup go! Palcem łuskał orzechy lepiej ni Ŝ dziadkiem do orzechów. Ale ksi ą dz dziekan b ę d ą c
dzieckiem, a potem chłopakiem, okazał si ę najsłabszy spo ś ród tych sze ś ciorga dzieci, tak słaby, Ŝ e nie
nadawał si ę do pracy w lesie, wi ę c rodzice zadali sobie pytanie: co z takim robi ć ? I posłali go na studia, Ŝ eby
si ę wyuczył na ksi ę dza. Na kolacj ę podawano ogromn ą mis ę ziemniaków, cała rodzina siedziała przy stole z
przygotowanymi ły Ŝ kami i naraz mamusia dawała znak ły Ŝ k ą , i osiem ły Ŝ ek co do jednej si ę gało do tej misy
na wy ś cigi, tak szybko i tak długo, dopóki w misie był cho ć by jeden ziemniak. — Opowiadałem z powag ą i
sam sobie przytakiwałem. Piaskarze chcieli si ę ś mia ć , ale jako ś odeszła im ochota do ś miechu.
Tymczasem powrócił pan Lojzio, potrz ą sał w drzwiach buteleczk ą i igł ą w otwartej walizeczce, takiej
samej, jak ą nosi konował, pan Salwet.
Niecierpliwie ś ci ą gn ą łem bluzk ę przez głow ę , a pan Lojzio postawił otwart ą walizeczk ę na stole.
— No a teraz powiedz: jaki okr ę cik ci wytatuowa ć ? Bark ę , korab, brygantyn ę , parowiec? — wypy-
tywał pan Lojzio, ruchem r ę ki daj ą c piaskarzom znak, aby postawili swoje kufle z piwem na drewnianym
parapecie okna.
— To pan umie malowa ć wszystkie okr ę ty? — klasn ą łem w dłonie.
— Mo Ŝ esz sobie wybra ć — powiedział pan Lojzio i znów dał znak r ę k ą : jeden z piaskarzy zdj ą ł no-
szon ą na nagim ciele kamizelk ę kombinezonu i obrócił si ę do mnie plecami pokrytymi bez reszty najroz-
maitszymi tatua Ŝ ami: wizerunki syren s ą siadowały ze zwini ę tymi linami, sercami, inicjałami i Ŝ aglowcami.
Oczy wychodziły mi na wierzch na widok tych pi ę knych rysunków i Ŝ ałowałem w duchu, Ŝ e nie wzi ą łem z
ko ś cielnej skarbonki wszystkich pieni ę dzy, wszystkich monet, bo chciałem mie ć wytatuowane to wszystko,
co widziałem na plecach i piersiach piaskarza. Za wszelk ą cen ę !
— A wi ę c wybieraj! — powtórzył pan Lojzio.
Wskazałem malutk ą Ŝ aglówk ę , pan Lojzio przykrył stół gazet ą i poło Ŝ ył mnie na wznak.
— A nie b ę dzie to bole ć ? — uniosłem si ę .
Pan Lojzio przygniótł mnie na powrót do stołu, wpatrywałem si ę w sufit, a on powiedział, Ŝ e odrobin ę
mnie tylko ukłuje.
— A wi ę c mówisz chłopcze, Ŝ e chcesz łódeczk ę ?
3
— Łódeczk ę , tak ą sam ą , jak ą Pan Jezus pływał ze swoimi uczniami po jeziorze Genezaret — powie-
działem patrz ą c w gór ę , słyszałem, jak krzesła si ę przesuwaj ą , jak piaskarze pochylaj ą si ę nade mn ą , czułem
ich oddechy, tchn ę li woni ą wódki wprost w moj ą twarz, pan Lojzio igł ą zanurzon ą w zielonym tuszu wykłu-
wał mi na skórze kropeczki, usypiałem w pełni uszcz ęś liwiony. Piaskarze ogrzewali mnie ciepłymi odde-
chami, czułem si ę tak, jakbym le Ŝ ał w Ŝ łobku i jakby nade mn ą pochylali si ę pasterze i wół, i osiołek, jak-
bym był Dzieci ą tkiem Jezus. I słyszałem głosy:
— Ho, ho, ale Ŝ ta łód ź b ę dzie miała wspaniał ą ruf ę !
— Lojziu, zrób jej Ŝ agle jak si ę patrzy!
— Co tam Ŝ agle, wspaniałe burty, to najwa Ŝ niejsze!
— Ta łód ź musi mie ć nie byle jakie zanurzenie, porz ą dny ster...
A ja le Ŝ ałem na wznak na stole w gospodzie „Pod Mostem”, budziłem si ę i chciałem si ę podnie ść , ale
pan Lojzio łokciem przyciskał mnie łagodnie z powrotem do stołu. A kiedy usn ą łem, pan Lojzio obudził
mnie i zacz ą ł pakowa ć swoje przyrz ą dy, swoje instrumenty do tatuowania.
— No, kawalerze, łódeczka gotowa, nikt ci ju Ŝ jej nie odbierze, nie zetrze, a je ś li, to tylko w Pradze,
robi to pewien doktor, co naci ą ga aktorom skór ę i usuwa zmarszczki i piegi, ale trzeba płaci ć pi ęć dziesi ą t ko-
ron za centymetr kwadratowy...
Pan Lojzio opowiadał, a piaskarze ś miali si ę , rechotali, tak Ŝ e dosłownie ton ę li we łzach, siedziałem na
stole, a kiedy chciałem obejrze ć łódeczk ę , pan Lojzio rzucił mi bluz ę i sam mi j ą wło Ŝ ył przez głow ę , i sam
zapi ą ł mi jej przodzik w paski. Potem pomógł mi zało Ŝ y ć na ramiona pasy szkolnego tornistra, wło Ŝ ył mi na
głow ę owaln ą czapk ę i poprawił kotwic ę i złoty napis „Hamburg”.
— Panie gospodarzu — zawołałem — jeszcze dwa rumy i rachunek. — U ś miechałem si ę do wszyst-
kich piaskarzy, a oni odpowiadali mi u ś miechem, ale nie tak jak poprzednio — jakby w poczuciu winy, nie
patrzyli mi ju Ŝ w oczy. Zapłaciłem, dałem gospodarzowi reszt ę monet jako napiwek, bo kto ma na piersi
łód ź Ŝ aglow ą , musi mie ć gest.
— Prosz ę , panie gospodarzu, to dla pana — powiedziałem i odwróciłem si ę w drzwiach, zasalutowa-
łem i w ś ród gło ś nego ś miechu piaskarzy wybiegłem w zmierzch...
Na mo ś cie znalazłem si ę w ś nie Ŝ nej zamieci po ś rodku lata. Z gł ę bi rzeki wzbijały si ę setki tysi ę cy
j ę tek, leciały ku ś wiatłu latarni gazowych i spadały na bruk, przy słupach tworzyły si ę z nich istne zaspy.
Uderzały mnie w twarz, a kiedy pochyliłem si ę i wsun ą łem r ę k ę w stos j ę tek, poruszały si ę jak kipi ą ca woda.
Ludzie ś lizgali si ę na nich, jakby padała marzn ą ca m Ŝ awka. A ja kroczyłem dumnie, nikt jeszcze nie widział
i nie wiedział, Ŝ e mam wytatuowan ą na piersi łódeczk ę , która b ę dzie pływa ć ze mn ą wsz ę dzie tam, gdzie ja
b ę d ę , a kiedy b ę d ę si ę k ą pa ć , kiedy b ę d ę pływa ć crawlem, jej dziób b ę dzie pruł tafl ę rzeki; kiedy b ę dzie mi
smutno, rozepn ę koszul ę jak Pan Jezus na ś wi ę tych obrazach, Pan Jezus rozpinaj ą cy koszul ę , aby pokaza ć
ludziom swoje gorej ą ce serce otoczone cierniow ą koron ą . I ju Ŝ na mo ś cie postanowiłem, Ŝ e pierwsz ą osob ą ,
której musz ę pokaza ć swój okr ę cik, b ę dzie ksi ą dz dziekan. Id ą c od latarni do latarni gazowej w chmurze
j ę tek, wszedłem przez wielk ą bram ę na plebani ę , na podwórku stała latarnia, wzdłu Ŝ ogródka warzywnego
podszedłem a Ŝ do o ś wietlonych okien plebanii. Po ś cianie na drabinkach z listewek pi ę ło si ę dzikie wino,
wdrapałem si ę na gór ę , a kiedy trzymaj ą c si ę jedn ą r ę k ą listewki, drug ą rozgarn ą łem witki i li ś cie, zobaczy-
łem najpierw stół obity zielonym suknem, na którym stała butelka wermutu i opró Ŝ niona do połowy
szklanka. A potem zobaczyłem co ś , czego chyba nie powinienem widzie ć . Ksi ą dz dziekan zwi ą zywał dwie
ś miej ą ce si ę kucharki obrusem czy te Ŝ prze ś cieradłem. Zwi ą zawszy je przykl ę kn ą ł i zbli Ŝ ył nos do ich brzu-
chów. Spu ś ciłem skromnie oczy, ale kiedy wreszcie zdobyłem si ę na odwag ę , aby spojrze ć , zobaczyłem co ś ,
co na pewno zachwyciłoby nawet piaskarzy w gospodzie „Pod Mostem”. Ksi ą dz dziekan trzymał w z ę bach
ten obrus, rozpostarł r ę ce jak cyrkowiec i trzymał teraz w z ę bach zwi ą zane kucharki, które fikały czarnymi
trzewiczkami, ufryzowanymi włosami dotykaj ą c sufitu, a ksi ą dz dziekan nosił je dokoła pokoju, ja za ś cie-
szyłem si ę , Ŝ e ksi ą dz dziekan ma tyle siły, Ŝ e zdoła unie ść dwie zwi ą zane prze ś cieradłem kucharki, tak jak
Pan Jezus. Obszedłszy kilkakrotnie pokój, pochylił si ę znowu i postawił te swoje kuchareczki na ziemi. I
zwalił si ę na fotel, ś miał si ę , kobiety obci ą gały spódniczki, ksi ą dz dziekan za ś wypił wino do dnia i nalał
sobie znowu pełn ą szklank ę . Ostro Ŝ nie zszedłem po drabince z poprzecznych listewek na ziemi ę , obszedłem
róg plebanii i zapukałem do drzwi. Usłyszałem kroki, drzwi otwarły si ę i kuchareczka zaprosiła mnie do
ś rodka.
— Co si ę stało? — spytał ksi ą dz dziekan trzymaj ą c w palcach szklank ę .
— Ksi ęŜ e dziekanie — powiedziałem — prosz ę mnie pobłogosławi ć !
— Dlaczego tak pó ź no? I co ci mam pobłogosławi ć ?
— Prosz ę tylko popatrze ć , ksi ęŜ e dziekanie!
I odpi ą łem przodzik w paski bł ę kitne niczym morskie fale, i rozchyliłem marynarsk ą bluz ę . I stałem tak
w bł ę kitnej czapce marynarskiej na głowie, niczym ś wi ę ty Alojzy w aureoli, i nie posiadałem si ę ze
szcz ęś cia. Ale kuchareczki przestraszyły si ę i zakryły sobie obur ą cz usta. J ę tki uderzały o szyby w oknach i
4
spadały w dół, w dojrzewaj ą ce kwiaty floksów. Ksi ą dz dziekan podniósł si ę , pogłaskał mnie po ramieniu i
spojrzał mi prosto w oczy.
— Kto ci to zrobił?
— Pan Lojzio w gospodzie „Pod Mostem”.
— I co ci tam wytatuował?
— Łódeczk ę , tak ą łód ź Ŝ aglow ą , jak ą pływał Pan Jezus.
Ksi ą dz dziekan wydał polecenie i obie kuchareczki przyd ź wigały, ka Ŝ da z jednej strony je przytrzymu-
j ą c, wielkie lustro z przedpokoju, ksi ą dz dziekan dał im znak — panny kuchareczki przykl ę kły. Za mn ą po-
chylała si ę twarz ksi ę dza dziekana... I zobaczyłem, Ŝ e mam na piersiach wytatuowan ą zielon ą syren ę , pann ę
morsk ą o pokrytym łuskami ogonie, pann ę morsk ą nag ą do pasa, która u ś miechała si ę zupełnie tak samo jak
te kuchareczki, kiedy ksi ą dz dziekan podnosił je w z ę bach, zwi ą zane ogromnym obrusem. Pociemniało mi w
oczach ze strachu i ze zdumienia.
— Z czym ś takim nie mo Ŝ esz ju Ŝ słu Ŝ y ć do mszy. Co ty na to?
— Sze ść dziesi ą t koron za centymetr kwadratowy — b ą kn ą łem i obur ą cz zakryłem syren ę .
Kuchareczki wybuchn ę ły ś miechem, ale ksi ą dz dziekan zrobił ruch r ę k ą , jakby je skazywał na wieczne
pot ę pienie.
— Ciesz ę si ę — mówił z wolna ksi ą dz dziekan przemierzaj ą c niespiesznie pokój — ciesz ę si ę , Ŝ e przy-
szedłe ś wła ś nie do mnie. Nie b ę dziesz miał łatwego Ŝ ycia.
I poklepał mnie po plecach.
Sze ść dziesi ą t koron za centymetr kwadratowy
Siedziałem przy małym stoliku i pilnie odrabiałem zadania domowe, a przez dziedziniec browaru szedł
wła ś nie stryjaszek Pepi. Ta jego czapka marynarska, jak ą uszył mu na miar ę sam mistrz kapelusznik i
czapkarz pan Szyszler na wzór białej czapki, jak ą nosił Hans Albers, czapka ta płyn ę ła niczym łód ź poprzez
dziedziniec browaru. Nagle stryj zatrzymał si ę , wyj ą ł z kieszeni szczoteczk ę , zdj ą ł czapk ę i zacz ą ł j ą staran-
nie czy ś ci ć , i to tak delikatnymi ruchami, jakby głaskał malutkiego ptaszka. Po chwili wło Ŝ ył j ą z powrotem
na głow ę i pełen dumy wszedł do nas. Na kolacj ę jedli ś my posmarowane smalcem pajdy chleba, matka
przyniosła wiaderko, kroili ś my chleb i jedli ze stryjaszkiem kromk ę za kromk ą , popijaj ą c piwem.
— Takie jedzenie najbardziej lubił arcybiskup Khon — krzyczał stryjaszek Pepi z pełnymi ustami.
Jego biała czapka ze złotymi sznurami i ogromn ą złot ą kotwic ą nad czarnym daszkiem jarzyła si ę na
posłanym łó Ŝ ku. Ni st ą d, ni zow ą d zjawił si ę kot Celestyn, a kiedy wskoczył na posłane łó Ŝ ko, mamusia za-
uwa Ŝ yła, Ŝ e jarzy si ę tam stryjaszkowa czapka, wzi ę ła j ą wi ę c i powiesiła na wieszaku, bo na białym łó Ŝ ku
mógł le Ŝ e ć jedynie kot Celestyn, nawet je ś li miał zabłocone łapy.
Tatu ś nie znosił smalcu, kroił wi ę c sobie kuchennym no Ŝ em suchy chleb, stał w kuchni przy piecu i pił
z garnuszka letni ą biał ą kaw ę . Jednak Ŝ e ja i stryjaszek mieli ś my dzi ś taki apetyt, Ŝ e poprosiłem mam ę , aby
roztopiła w ryneczce grudk ę smalcu, po czym na zmian ę maczali ś my ze stryjaszkiem k ą ski chleba w smalcu,
solili i pieprzyli, i pałaszowali kolacj ę , popijaj ą c piwem. Najadłszy si ę , stryjaszek Pepi rozpromienił si ę .
— I oto znów odniosłem dzisiaj sławne zwyci ę stwo, jak na Bo Ŝ e Ciało, kiedy to ja i pułkownik Za-
wada wjechali ś my na ogierach do zdobytego Przemy ś la! — krzyczał stryjaszek Pepi.
Ojciec postawił oczy w słup, z kuchennym no Ŝ em w r ę ku wcisn ą ł si ę za szaf ę i tam załamywał r ę ce i
posapywał.
— Nie ma w tym ani słowa prawdy. Ledwie gdzie ś wystrzelili, pierwszy le Ŝ ał w rowie.
Jednak Ŝ e stryjaszek Pepi, zadowolony z siebie, pokrzykiwał nadal:
— Nikt wobec mnie nie mógł sobie na nic pozwoli ć ! Natychmiast wyci ą gałem rewolwer i bach! bach!
— wszystko walało si ę we krwi i wszyscy fikali kozły.
Ojciec pił wła ś nie kaw ę z garnuszka i słysz ą c to tak si ę rozzło ś cił, Ŝ e oblał sobie spodnie. I znów wci-
sn ą ł si ę za szaf ę , stamt ą d dawał mi znaki i szeptał:
— To nieprawda! Miał ju Ŝ osiemna ś cie lat, a ja wci ąŜ jeszcze musiałem po niego wychodzi ć , tak si ę
bał wieczorami.
— Drogi chłopcze — krzyczał stryjaszek Pepi — najpi ę kniejsze dziewczyny chciały odebra ć sobie
Ŝ ycie z mojego powodu. W tamtych czasach był ze mnie na Morawach pi ę kni ś numer jeden!
Ojciec za szaf ą składał r ę ce i wołał cicho:
— Ale Ŝ to nieprawda! Przez cał ą młodo ść miał twarz w pryszczach, a na karku trzy otwarte karbun-
kuły!
Ale stryjaszek Pepi, po uszy pogr ąŜ ony w dawnych dobrych czasach, wrzeszczał z zachwytu:
— Kiedy przyjechałem na urlop w mundurze kadeta, króciutka szabelka u boku, kordzik, obok szabli
złoty pompon, no to kto tylko ujrzał mnie w tym najpi ę kniejszym na ś wiecie mundurze, tak, tak, nie mógł
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin