Hrabal Bohumił - Taka piękna żałoba.pdf
(
1016 KB
)
Pobierz
25269874 UNPDF
Bohumil Hrabal
Taka pi
ę
kna
Ŝ
ałoba
Przekład: Andrzej Czcibor-Piotrowski
Zamiast wst
ę
pu
My
ś
l
ę
,
Ŝ
e im dłu
Ŝ
ej idzie człowiek przez
Ŝ
ycie, tym bardziej odczuwa potrzeb
ę
powrotu do swojego
dzieci
ń
stwa, tym wi
ę
ksze odczuwa pragnienie powrotu w gł
ą
b wyobra
ź
ni chłopca, do jego postaci, by urze-
czywistni
ć
to, o czym jako dziecko my
ś
lał, o czym marzył.
Zamykaj
ą
c kr
ą
g swoich cykli, zatrzymałem si
ę
przy tych kilku latach szkoły powszechnej, kiedy
umiałem lata
ć
nie znaj
ą
c zasad lotu, kiedy potrafiłem my
ś
le
ć
dokładniej ni
Ŝ
pó
ź
niej, kiedy nie rozstawałem
si
ę
z ksi
ąŜ
kami i wszystko stawiałem na wykształcenie.
I tak oto w tych opowiadaniach zatrzymałem pi
ę
kne obrazy, które nie starzej
ą
si
ę
wraz ze mn
ą
; w
ksi
ąŜ
ce tej pozostaj
ę
niezmiennie chłopczykiem w marynarskim ubranku, z tornistrem pełnym ksi
ąŜ
ek i ze-
szytów na plecach, wci
ąŜ
jednak pogr
ąŜ
onym w szczelnym dzwonie
ś
wiadomej nie
ś
wiadomo
ś
ci, wci
ąŜ
wy-
biegaj
ą
cym naprzeciw tajemnicy i zdziwieniu wywołanemu osłupieniem tym, co si
ę
wokół niego dzieje.
I czuj
ą
c obumieranie ciała stwierdziłem, i
Ŝ
ten chłopiec we mnie jest nie tylko moim domowym kore-
petytorem, nie tylko
ś
wiatłem w g
ę
stniej
ą
cym zmierzchu, lecz tak
Ŝ
e miar
ą
wszystkich owych rzeczy, któ-
rych nie dotyczy ani umieranie, ani
ś
mier
ć
.
Syrena
Wybiegłem ze szkoły wprost na wybrze
Ŝ
e, gdzie w niewielkiej przystani stały barki z piaskiem, łodzie,
z których piaskarz wywoził na taczkach piasek po wybiegaj
ą
cej z brzucha barki desce. Piaskarze byli zawsze
opaleni od pasa w gór
ę
, nie tak jak opalaj
ą
si
ę
nagusy na basenie, ale jako
ś
inaczej — przy pracy. Byli opa-
leni niczym jaka
ś
reklama kremu do opalania. Jeden z tych piaskarzy oczarował mnie ju
Ŝ
dawno. Na pier-
siach i ramionach miał wytatuowane syreny, kotwice, statki
Ŝ
aglowe. Jeden z tych wytatuowanych
Ŝ
a-
glowców tak bardzo mi si
ę
spodobał,
Ŝ
e i ja tak
Ŝ
e chciałem mie
ć
taki sam wytatuowany na piersiach. Ju
Ŝ
teraz czułem, jak ten stateczek rozwija
Ŝ
agle na moich piersiach.
Dzisiaj zdobyłem si
ę
na odwag
ę
i zagadn
ą
łem:
— Taki
Ŝ
aglowiec, jaki pan tu ma, nie da si
ę
zmy
ć
, ma si
ę
go na całe
Ŝ
ycie, prawda?
Piaskarz usiadł na desce, wyci
ą
gn
ą
ł papierosa, zapalił go i w miar
ę
jak wdychał i wypuszczał dym,
Ŝ
a-
glowiec unosił si
ę
i opadał, tak jakby płyn
ą
ł po morskich falach.
— Podoba ci si
ę
? — spytał.
— Jeszcze jak! — powiedziałem.
— I chciałby
ś
mie
ć
taki?
— Jeszcze jak! — powiedziałem. — Ale ile taki okr
ę
cik mo
Ŝ
e kosztowa
ć
?
— Wytatuowali mi go w Hamburgu za flaszeczk
ę
rumu — powiedział piaskarz wskazuj
ą
c na złoty
napis na swojej marynarskiej czapce.
— To znaczy,
Ŝ
e musiałbym jecha
ć
a
Ŝ
do Hamburga? — szepn
ą
łem rozczarowany.
— Sk
ą
d
Ŝ
e znowu! — piaskarz roze
ś
miał si
ę
. — T
ę
kotwic
ę
i serce przebite strzał
ą
wytatuował mi Loj-
zio, który przesiaduje o tam, w gospodzie „Pod Mostem”. Za podwójny kieliszek rumu.
— A mnie by te
Ŝ
wytatuował? — podniosłem na niego oczy.
— Za dwa podwójne kieliszki — poprawił si
ę
piaskarz ko
ń
cz
ą
c pali
ć
papierosa i od tego dymu papie-
rosowego jakby przybyło mu sił.
— A wi
ę
c to palenie tak panu smakuje? — spytałem.
— Lepszy jeden papieros ni
Ŝ
dobry obiad — odparł i obu r
ę
kami uj
ą
ł mocno desk
ę
, która prowadziła z
brzucha barki na pryzm
ę
piachu na brzegu, wyrzucił nogi w powietrze i wolno zrobił stójk
ę
, dopóki nie wy-
prostował si
ę
nogami w gór
ę
, tak jak odbijaj
ą
ca si
ę
w rzece wie
Ŝ
a dekanalnego ko
ś
cioła, i te jego wytatu-
owane okr
ę
ciki obróciły si
ę
do góry dnem. Widziałem zaczerwienione oczy piaskarza, które podbiegły mu
krwi
ą
, a potem złamał si
ę
nagle w pasie i postawił bose nogi na desce, obracaj
ą
c z powrotem stateczki
masztami w gór
ę
: jego okr
ę
ciki mogły znów rozpocz
ąć
podró
Ŝ
do Hamburga.
— Dzi
ę
kuj
ę
! — zawołałem.
I pobiegłem wzdłu
Ŝ
przystani, na plecach łomotały mi w tornistrze piórniki, zeszyty i ksi
ąŜ
ki; zmierza-
łem w stron
ę
mostu, a tam dwukonny zaprz
ę
g próbował wci
ą
gn
ąć
pod górk
ę
pełen wóz piasku, konie szar-
1
pały, spod podków tryskały snopy iskier, ale wóz pełen mokrego piasku był tak ci
ęŜ
ki,
Ŝ
e wo
ź
nica na pró
Ŝ
no
stał przed nimi i groził im batem, a potem szarpał lejcami; konie zgłupiały, nie próbowały ju
Ŝ
ci
ą
gn
ąć
razem,
ale jeden po drugim, a to ju
Ŝ
koniec. Wo
ź
nica smagał konie po nogach, potem odwróciwszy biczysko bił je
po nozdrzach, ludzie opierali si
ę
o por
ę
cz i patrzyli na to z całkowit
ą
oboj
ę
tno
ś
ci
ą
.
Poczerwieniałem na ten haniebny widok, bo ko
ń
to dla mnie
ś
wi
ę
te zwierz
ę
, oczy zaszły mi krwi
ą
, za-
cz
ą
łem chwyta
ć
gar
ś
cie piasku i rzuca
ć
nimi w wo
ź
nic
ę
, oczy miał pełne piasku i groził mi batem, a ja jak
szalony rzucałem i rzucałem gar
ś
cie piasku, wo
ź
nica podbiegł do mnie i groził,
Ŝ
e zbije mnie batem, ale ja
stałem ju
Ŝ
przy balustradzie mostu i krzyczałem na niego:
— Ty, ty okrutny człowieku, umrzesz za to na jak
ąś
brzydk
ą
chorob
ę
!
I pobiegłem po mo
ś
cie tam, na drug
ą
stron
ę
, w połowie mostu zatrzymałem si
ę
, oparłem si
ę
o balu-
strad
ę
, oddychałem ci
ęŜ
ko, czekaj
ą
c,
Ŝ
eby krew powróciła tam, gdzie była poprzednio, a
Ŝ
w ko
ń
cu uspo-
koiłem si
ę
. I zawróciłem tam, gdzie most przechodzi w ulic
ę
Mostow
ą
, skr
ę
ciłem w dół, do tureckiej wie
Ŝ
y i
do młyna, a potem przez furt
ę
obok s
ą
dów przeszedłem w blasku popołudniowego sło
ń
ca przez ko
ś
cielny
placyk, by wej
ść
do ko
ś
cioła.
W
ś
wi
ą
tyni nie było nikogo, panował tu przyjemny chłód, przez chwil
ę
rozgl
ą
dałem si
ę
i z całego ko-
ś
cielnego wn
ę
trza widziałem tylko dwie skarbonki koło kl
ę
czników. I znów serce zacz
ę
ło mi mocniej bi
ć
w
piersiach. Aby si
ę
uspokoi
ć
, ukl
ą
kłem na kl
ę
czniku pod figur
ą
ś
wi
ę
tego Antoniego i udawałem,
Ŝ
e si
ę
mo-
dl
ę
. Z pochylon
ą
głow
ą
szeptałem:
— Chc
ę
mie
ć
wytatuowany na piersi okr
ę
cik, za dwa kieliszki, potrzebne mi s
ą
pieni
ą
dze, wypo
Ŝ
ycz
ę
je sobie ze skarbonki, słowo honoru,
Ŝ
e te pieni
ą
dze odnios
ę
z powrotem!
Podniosłem wzrok i wpatrywałem si
ę
w oczy
ś
wi
ę
tego Antoniego, który u
ś
miechał si
ę
do mnie,
trzymał w r
ę
ku biał
ą
lili
ę
i nic nie miał przeciwko temu, u
ś
miechał si
ę
tylko. A ja oblałem si
ę
rumie
ń
cem,
rozejrzałem si
ę
, a potem odwróciłem skarbonk
ę
i potrz
ą
sałem ni
ą
tak długo, dopóki nie wypadła pełna gar
ść
monet. Wsun
ą
łem je do kieszeni, po czym ukl
ą
kłem znowu i ukryłem twarz w dłoniach, aby si
ę
uspokoi
ć
.
Słyszałem, jak w paj
ę
czynie w oknie szele
ś
ci poruszany powiewem wiatru uschły li
ść
, z zewn
ą
trz dobiegał
odgłos kroków i oddalaj
ą
cy si
ę
turkot wozów. Zastanawiałem si
ę
, czy nie powinienem raczej po
Ŝ
yczy
ć
od
ksi
ę
dza dziekana, ale wiedziałem,
Ŝ
e by mi to wyperswadował, poniewa
Ŝ
chodziłem do ko
ś
cioła dzwoni
ć
,
byłem czym
ś
w rodzaju zast
ę
pcy ko
ś
cielnego, ministranta. A zreszt
ą
pieni
ą
dze i tak do skarbonki wrzuc
ę
z
powrotem, wi
ę
c po co si
ę
martwi
ć
? Wstałem i podniósłszy palec, przysi
ą
głem:
— Daj
ę
słowo honoru,
Ŝ
e pieni
ą
dze zwróc
ę
, i to z procentami!
I zacz
ą
łem si
ę
z wolna wycofywa
ć
,
ś
wi
ę
ty Antoni wci
ąŜ
u
ś
miechał si
ę
łaskawie, i wybiegłem z ko-
ś
cioła na sło
ń
ce, które rozpuszczało
ś
ciany i dachy domów, tak
Ŝ
e w pierwszej chwili nic nie widziałem. A
kiedy łzy wypłyn
ę
ły mi z oczu, zdr
ę
twiałem z przera
Ŝ
enia. Naprzeciw mnie szedł t
ę
gi posterunkowy, ko-
mendant policji we własnej osobie, pan Fidermuc, szedł prosto na mnie, zatrzymał si
ę
, jego cie
ń
mnie prze-
słonił, serce znów zacz
ę
ło mi bi
ć
w piersi jak oszalałe, tak
Ŝ
e opu
ś
ciłem oczy, widziałem, jak czarna kokarda
na mojej marynarskiej bluzie porusza si
ę
w rytm serca, wyci
ą
gn
ą
łem r
ę
ce krzy
Ŝ
uj
ą
c je w przegubach. Ko-
mendant policji stał tu
Ŝ
przy mnie, szukał czego
ś
po kieszeniach, a ja doskonale wiedziałem,
Ŝ
e szuka stalo-
wych kajdanków. Nie znalazłszy ich w kieszeniach granatowej kurtki, wsun
ą
ł r
ę
ce do kieszeni spodni. Teraz
je znalazł, ale z satysfakcj
ą
wyj
ą
ł porte-cigares, długo wybierał cygaro, po czym ugniótłszy je w palcach, za-
palił ze smakiem i przeszedł, otarłszy si
ę
niemal o mnie tym swoim wielopudowym brzuchem.
Uniosłem powieki, przez chwil
ę
spogl
ą
dałem na swoje skrzy
Ŝ
owane r
ę
ce, po czym z uczuciem ulgi po-
biegłem z powrotem na most. Tornister z piórnikami, ksi
ąŜ
kami i zeszytami podrygiwał mi na plecach, a ja
przytrzymywałem kciukami jego paski; przebiegłem most, a potem moje nogi przemierzyły pospiesznie
schody prowadz
ą
ce w dół, ku rzece. Tutaj, gdzie ko
ń
czył si
ę
łuk mostu, zawsze panowała cisza, nikt tu z
własnej woli nie chodził, a je
ś
li ju
Ŝ
, to tylko po to, aby załatwi
ć
mniejsz
ą
lub wi
ę
ksz
ą
potrzeb
ę
. Tu wła
ś
nie
miałem swój schowek za ruchomym kamieniem, gdzie ukryłem atrament i pióra. Ilekro
ć
nie odrobiłem za-
dania domowego, a pan kierownik mnie wywoływał, mówiłem,
Ŝ
e zapomniałem zeszytu w domu. Wobec
tego pan nauczyciel posyłał mnie do domu po to zadanie, ja za
ś
, aby zaoszcz
ę
dzi
ć
czasu, kupowałem w skle-
pie papierniczym zeszyt i tutaj pod mostem — a było tu cicho i sucho — pisałem na kolanach wypracowa-
nie. Tutaj te
Ŝ
siadłem teraz i przeliczyłem posiadane pieni
ą
dze. Miałem do
ść
nie na dwa, ale na sze
ść
kielisz-
ków rumu...
W gospodzie „Pod Mostem” było wesoło.
— Có
Ŝ
to za marynarzyk przyszedł tu do nas? — wykrzykn
ą
ł pan Lojzio.
A ja stałem przed nim w marynarskiej bluzie i okr
ą
głej marynarskiej czapce z czarn
ą
wst
ąŜ
k
ą
, która w
tyle rozdwajała si
ę
jak ogon jaskółki, nad czołem l
ś
niła złota kotwica, a pod ni
ą
złoty napis „Hamburg”, pan
Lojzio zdj
ą
ł mi czapk
ę
i wło
Ŝ
ył na swoj
ą
głow
ę
, i zacz
ą
ł si
ę
wygłupia
ć
, piaskarze
ś
miali si
ę
, a ja u
ś
miecha-
łem si
ę
i czułem si
ę
szcz
ęś
liwy, pan Lojzio kr
ąŜ
ył po gospodzie, salutował i robił takie miny,
Ŝ
e
ś
miałem si
ę
tak samo jak pozostali go
ś
cie.
2
Pomy
ś
lałem sobie,
Ŝ
e jak b
ę
d
ę
du
Ŝ
y, to te
Ŝ
b
ę
d
ę
siedział w gospodzie „Pod Mostem” i
Ŝ
e b
ę
d
ę
uwa
Ŝ
ał
za wielki zaszczyt popijanie z tak sympatycznymi panami, co to pracuj
ą
na wodzie. Panu Lojziowi brako-
wało przednich z
ę
bów i potrafił tak zr
ę
cznie wywin
ąć
doln
ą
warg
ę
nad górn
ą
,
Ŝ
e doln
ą
warg
ą
oblizywał
sobie czubek nosa.
Pan Lojzio chodził wi
ę
c w mojej okr
ą
głej marynarskiej czapce, stół piaskarzy pod oknem bił mu
brawo, a gospodarz roznosił kufle piwa.
Zamówiłem dwa podwójne rumy.
— Panie Lojziu — powiedziałem. — Ja panu stawiam.
— Hohoho, a sk
ą
d
Ŝ
e
ś
wzi
ą
ł fors
ę
?
— Po
Ŝ
yczyłem — ja na to. — Od samego Pana Boga.
— Oho! Rozmawiałe
ś
z nim?
— Nie, nie było go w domu. Po
Ŝ
yczył mi taki jeden z jego
ś
wity.
Ś
wi
ę
ty Antoni. Po
Ŝ
yczył mi t
ę
fors
ę
,
aby mi pan wytatuował na piersi pi
ę
kny okr
ę
cik. Taki sam, jak ma na piersiach piaskarz, o ten tam, pan Ko-
recki.
Pan Lojzio roze
ś
miał si
ę
.
— Ha, ha — powiedział — je
ś
li samo niebo maczało w tym palce, to zrobimy okr
ę
cik. Ale kiedy?
— Natychmiast teraz — ja na to. — Dlatego tu jestem.
— Ale
Ŝ
synku, nie mam przy sobie igły.
— To niech pan po ni
ą
skoczy — powiedziałem.
— Psiakrew — wykrzykn
ą
ł pan Lojzio. — Ten malec potrafi cz
ę
stowa
ć
kaszank
ą
po szynce. — I wy-
pił jednym haustem kieliszek rumu, po czym mi
ę
dzy kolanami go
ś
ci przecisn
ą
ł si
ę
od okna do drzwi, sk
ą
d
dał mi r
ę
k
ą
zna
ć
,
Ŝ
e idzie nie tylko po igł
ę
, ale i po tusz do tatuowania.
Piaskarze posadzili mnie mi
ę
dzy siebie, gospodarz przyniósł mi wod
ę
sodow
ą
z sokiem malinowym.
— A ile
Ŝ
to wasz ksi
ą
dz dziekan ma kucharek, dwie czy trzy? — spytał mnie piaskarz pan Korecki.
— Dwie — ja na to — ale obie bardzo młodziutkie.
— Młodziutkie? — zawołali chórem piaskarze.
— Młodziutkie — potwierdziłem. — Jak ksi
ą
dz dziekan jest w dobrym humorze, panowie, to sadza
jedn
ą
z kucharek na krze
ś
le, schyla si
ę
, wsuwa dło
ń
pod siedzenie, zupełnie tak samo jak pan gospodarz,
kiedy niesie tac
ę
pełn
ą
kufli z piwem, i nagle — hej rup! — podnosi pi
ę
kn
ą
kuchareczk
ę
a
Ŝ
pod sufit, spód-
niczka kuchareczki wichrzy mu włosy, a on nosi j
ą
na krze
ś
le po kuchni.
— Ohoho! — wykrzykn
ę
li piaskarze. — Spódniczka wichrzy mu włosy!
— Wygl
ą
da to jak aureola — ci
ą
gn
ą
łem. — Nasz ksi
ą
dz dziekan, panowie, jest silny jak szwajcarski
byk. Miał pi
ę
cioro rodze
ń
stwa, a jego tatu
ś
był tak silny,
Ŝ
e dzieci kładły mu na czole orzech, tatu
ś
podnosił
palec i łup go! Palcem łuskał orzechy lepiej ni
Ŝ
dziadkiem do orzechów. Ale ksi
ą
dz dziekan b
ę
d
ą
c
dzieckiem, a potem chłopakiem, okazał si
ę
najsłabszy spo
ś
ród tych sze
ś
ciorga dzieci, tak słaby,
Ŝ
e nie
nadawał si
ę
do pracy w lesie, wi
ę
c rodzice zadali sobie pytanie: co z takim robi
ć
? I posłali go na studia,
Ŝ
eby
si
ę
wyuczył na ksi
ę
dza. Na kolacj
ę
podawano ogromn
ą
mis
ę
ziemniaków, cała rodzina siedziała przy stole z
przygotowanymi ły
Ŝ
kami i naraz mamusia dawała znak ły
Ŝ
k
ą
, i osiem ły
Ŝ
ek co do jednej si
ę
gało do tej misy
na wy
ś
cigi, tak szybko i tak długo, dopóki w misie był cho
ć
by jeden ziemniak. — Opowiadałem z powag
ą
i
sam sobie przytakiwałem. Piaskarze chcieli si
ę
ś
mia
ć
, ale jako
ś
odeszła im ochota do
ś
miechu.
Tymczasem powrócił pan Lojzio, potrz
ą
sał w drzwiach buteleczk
ą
i igł
ą
w otwartej walizeczce, takiej
samej, jak
ą
nosi konował, pan Salwet.
Niecierpliwie
ś
ci
ą
gn
ą
łem bluzk
ę
przez głow
ę
, a pan Lojzio postawił otwart
ą
walizeczk
ę
na stole.
— No a teraz powiedz: jaki okr
ę
cik ci wytatuowa
ć
? Bark
ę
, korab, brygantyn
ę
, parowiec? — wypy-
tywał pan Lojzio, ruchem r
ę
ki daj
ą
c piaskarzom znak, aby postawili swoje kufle z piwem na drewnianym
parapecie okna.
— To pan umie malowa
ć
wszystkie okr
ę
ty? — klasn
ą
łem w dłonie.
— Mo
Ŝ
esz sobie wybra
ć
— powiedział pan Lojzio i znów dał znak r
ę
k
ą
: jeden z piaskarzy zdj
ą
ł no-
szon
ą
na nagim ciele kamizelk
ę
kombinezonu i obrócił si
ę
do mnie plecami pokrytymi bez reszty najroz-
maitszymi tatua
Ŝ
ami: wizerunki syren s
ą
siadowały ze zwini
ę
tymi linami, sercami, inicjałami i
Ŝ
aglowcami.
Oczy wychodziły mi na wierzch na widok tych pi
ę
knych rysunków i
Ŝ
ałowałem w duchu,
Ŝ
e nie wzi
ą
łem z
ko
ś
cielnej skarbonki wszystkich pieni
ę
dzy, wszystkich monet, bo chciałem mie
ć
wytatuowane to wszystko,
co widziałem na plecach i piersiach piaskarza. Za wszelk
ą
cen
ę
!
— A wi
ę
c wybieraj! — powtórzył pan Lojzio.
Wskazałem malutk
ą
Ŝ
aglówk
ę
, pan Lojzio przykrył stół gazet
ą
i poło
Ŝ
ył mnie na wznak.
— A nie b
ę
dzie to bole
ć
? — uniosłem si
ę
.
Pan Lojzio przygniótł mnie na powrót do stołu, wpatrywałem si
ę
w sufit, a on powiedział,
Ŝ
e odrobin
ę
mnie tylko ukłuje.
— A wi
ę
c mówisz chłopcze,
Ŝ
e chcesz łódeczk
ę
?
3
— Łódeczk
ę
, tak
ą
sam
ą
, jak
ą
Pan Jezus pływał ze swoimi uczniami po jeziorze Genezaret — powie-
działem patrz
ą
c w gór
ę
, słyszałem, jak krzesła si
ę
przesuwaj
ą
, jak piaskarze pochylaj
ą
si
ę
nade mn
ą
, czułem
ich oddechy, tchn
ę
li woni
ą
wódki wprost w moj
ą
twarz, pan Lojzio igł
ą
zanurzon
ą
w zielonym tuszu wykłu-
wał mi na skórze kropeczki, usypiałem w pełni uszcz
ęś
liwiony. Piaskarze ogrzewali mnie ciepłymi odde-
chami, czułem si
ę
tak, jakbym le
Ŝ
ał w
Ŝ
łobku i jakby nade mn
ą
pochylali si
ę
pasterze i wół, i osiołek, jak-
bym był Dzieci
ą
tkiem Jezus. I słyszałem głosy:
— Ho, ho, ale
Ŝ
ta łód
ź
b
ę
dzie miała wspaniał
ą
ruf
ę
!
— Lojziu, zrób jej
Ŝ
agle jak si
ę
patrzy!
— Co tam
Ŝ
agle, wspaniałe burty, to najwa
Ŝ
niejsze!
— Ta łód
ź
musi mie
ć
nie byle jakie zanurzenie, porz
ą
dny ster...
A ja le
Ŝ
ałem na wznak na stole w gospodzie „Pod Mostem”, budziłem si
ę
i chciałem si
ę
podnie
ść
, ale
pan Lojzio łokciem przyciskał mnie łagodnie z powrotem do stołu. A kiedy usn
ą
łem, pan Lojzio obudził
mnie i zacz
ą
ł pakowa
ć
swoje przyrz
ą
dy, swoje instrumenty do tatuowania.
— No, kawalerze, łódeczka gotowa, nikt ci ju
Ŝ
jej nie odbierze, nie zetrze, a je
ś
li, to tylko w Pradze,
robi to pewien doktor, co naci
ą
ga aktorom skór
ę
i usuwa zmarszczki i piegi, ale trzeba płaci
ć
pi
ęć
dziesi
ą
t ko-
ron za centymetr kwadratowy...
Pan Lojzio opowiadał, a piaskarze
ś
miali si
ę
, rechotali, tak
Ŝ
e dosłownie ton
ę
li we łzach, siedziałem na
stole, a kiedy chciałem obejrze
ć
łódeczk
ę
, pan Lojzio rzucił mi bluz
ę
i sam mi j
ą
wło
Ŝ
ył przez głow
ę
, i sam
zapi
ą
ł mi jej przodzik w paski. Potem pomógł mi zało
Ŝ
y
ć
na ramiona pasy szkolnego tornistra, wło
Ŝ
ył mi na
głow
ę
owaln
ą
czapk
ę
i poprawił kotwic
ę
i złoty napis „Hamburg”.
— Panie gospodarzu — zawołałem — jeszcze dwa rumy i rachunek. — U
ś
miechałem si
ę
do wszyst-
kich piaskarzy, a oni odpowiadali mi u
ś
miechem, ale nie tak jak poprzednio — jakby w poczuciu winy, nie
patrzyli mi ju
Ŝ
w oczy. Zapłaciłem, dałem gospodarzowi reszt
ę
monet jako napiwek, bo kto ma na piersi
łód
ź
Ŝ
aglow
ą
, musi mie
ć
gest.
— Prosz
ę
, panie gospodarzu, to dla pana — powiedziałem i odwróciłem si
ę
w drzwiach, zasalutowa-
łem i w
ś
ród gło
ś
nego
ś
miechu piaskarzy wybiegłem w zmierzch...
Na mo
ś
cie znalazłem si
ę
w
ś
nie
Ŝ
nej zamieci po
ś
rodku lata. Z gł
ę
bi rzeki wzbijały si
ę
setki tysi
ę
cy
j
ę
tek, leciały ku
ś
wiatłu latarni gazowych i spadały na bruk, przy słupach tworzyły si
ę
z nich istne zaspy.
Uderzały mnie w twarz, a kiedy pochyliłem si
ę
i wsun
ą
łem r
ę
k
ę
w stos j
ę
tek, poruszały si
ę
jak kipi
ą
ca woda.
Ludzie
ś
lizgali si
ę
na nich, jakby padała marzn
ą
ca m
Ŝ
awka. A ja kroczyłem dumnie, nikt jeszcze nie widział
i nie wiedział,
Ŝ
e mam wytatuowan
ą
na piersi łódeczk
ę
, która b
ę
dzie pływa
ć
ze mn
ą
wsz
ę
dzie tam, gdzie ja
b
ę
d
ę
, a kiedy b
ę
d
ę
si
ę
k
ą
pa
ć
, kiedy b
ę
d
ę
pływa
ć
crawlem, jej dziób b
ę
dzie pruł tafl
ę
rzeki; kiedy b
ę
dzie mi
smutno, rozepn
ę
koszul
ę
jak Pan Jezus na
ś
wi
ę
tych obrazach, Pan Jezus rozpinaj
ą
cy koszul
ę
, aby pokaza
ć
ludziom swoje gorej
ą
ce serce otoczone cierniow
ą
koron
ą
. I ju
Ŝ
na mo
ś
cie postanowiłem,
Ŝ
e pierwsz
ą
osob
ą
,
której musz
ę
pokaza
ć
swój okr
ę
cik, b
ę
dzie ksi
ą
dz dziekan. Id
ą
c od latarni do latarni gazowej w chmurze
j
ę
tek, wszedłem przez wielk
ą
bram
ę
na plebani
ę
, na podwórku stała latarnia, wzdłu
Ŝ
ogródka warzywnego
podszedłem a
Ŝ
do o
ś
wietlonych okien plebanii. Po
ś
cianie na drabinkach z listewek pi
ę
ło si
ę
dzikie wino,
wdrapałem si
ę
na gór
ę
, a kiedy trzymaj
ą
c si
ę
jedn
ą
r
ę
k
ą
listewki, drug
ą
rozgarn
ą
łem witki i li
ś
cie, zobaczy-
łem najpierw stół obity zielonym suknem, na którym stała butelka wermutu i opró
Ŝ
niona do połowy
szklanka. A potem zobaczyłem co
ś
, czego chyba nie powinienem widzie
ć
. Ksi
ą
dz dziekan zwi
ą
zywał dwie
ś
miej
ą
ce si
ę
kucharki obrusem czy te
Ŝ
prze
ś
cieradłem. Zwi
ą
zawszy je przykl
ę
kn
ą
ł i zbli
Ŝ
ył nos do ich brzu-
chów. Spu
ś
ciłem skromnie oczy, ale kiedy wreszcie zdobyłem si
ę
na odwag
ę
, aby spojrze
ć
, zobaczyłem co
ś
,
co na pewno zachwyciłoby nawet piaskarzy w gospodzie „Pod Mostem”. Ksi
ą
dz dziekan trzymał w z
ę
bach
ten obrus, rozpostarł r
ę
ce jak cyrkowiec i trzymał teraz w z
ę
bach zwi
ą
zane kucharki, które fikały czarnymi
trzewiczkami, ufryzowanymi włosami dotykaj
ą
c sufitu, a ksi
ą
dz dziekan nosił je dokoła pokoju, ja za
ś
cie-
szyłem si
ę
,
Ŝ
e ksi
ą
dz dziekan ma tyle siły,
Ŝ
e zdoła unie
ść
dwie zwi
ą
zane prze
ś
cieradłem kucharki, tak jak
Pan Jezus. Obszedłszy kilkakrotnie pokój, pochylił si
ę
znowu i postawił te swoje kuchareczki na ziemi. I
zwalił si
ę
na fotel,
ś
miał si
ę
, kobiety obci
ą
gały spódniczki, ksi
ą
dz dziekan za
ś
wypił wino do dnia i nalał
sobie znowu pełn
ą
szklank
ę
. Ostro
Ŝ
nie zszedłem po drabince z poprzecznych listewek na ziemi
ę
, obszedłem
róg plebanii i zapukałem do drzwi. Usłyszałem kroki, drzwi otwarły si
ę
i kuchareczka zaprosiła mnie do
ś
rodka.
— Co si
ę
stało? — spytał ksi
ą
dz dziekan trzymaj
ą
c w palcach szklank
ę
.
— Ksi
ęŜ
e dziekanie — powiedziałem — prosz
ę
mnie pobłogosławi
ć
!
— Dlaczego tak pó
ź
no? I co ci mam pobłogosławi
ć
?
— Prosz
ę
tylko popatrze
ć
, ksi
ęŜ
e dziekanie!
I odpi
ą
łem przodzik w paski bł
ę
kitne niczym morskie fale, i rozchyliłem marynarsk
ą
bluz
ę
. I stałem tak
w bł
ę
kitnej czapce marynarskiej na głowie, niczym
ś
wi
ę
ty Alojzy w aureoli, i nie posiadałem si
ę
ze
szcz
ęś
cia. Ale kuchareczki przestraszyły si
ę
i zakryły sobie obur
ą
cz usta. J
ę
tki uderzały o szyby w oknach i
4
spadały w dół, w dojrzewaj
ą
ce kwiaty floksów. Ksi
ą
dz dziekan podniósł si
ę
, pogłaskał mnie po ramieniu i
spojrzał mi prosto w oczy.
— Kto ci to zrobił?
— Pan Lojzio w gospodzie „Pod Mostem”.
— I co ci tam wytatuował?
— Łódeczk
ę
, tak
ą
łód
ź
Ŝ
aglow
ą
, jak
ą
pływał Pan Jezus.
Ksi
ą
dz dziekan wydał polecenie i obie kuchareczki przyd
ź
wigały, ka
Ŝ
da z jednej strony je przytrzymu-
j
ą
c, wielkie lustro z przedpokoju, ksi
ą
dz dziekan dał im znak — panny kuchareczki przykl
ę
kły. Za mn
ą
po-
chylała si
ę
twarz ksi
ę
dza dziekana... I zobaczyłem,
Ŝ
e mam na piersiach wytatuowan
ą
zielon
ą
syren
ę
, pann
ę
morsk
ą
o pokrytym łuskami ogonie, pann
ę
morsk
ą
nag
ą
do pasa, która u
ś
miechała si
ę
zupełnie tak samo jak
te kuchareczki, kiedy ksi
ą
dz dziekan podnosił je w z
ę
bach, zwi
ą
zane ogromnym obrusem. Pociemniało mi w
oczach ze strachu i ze zdumienia.
— Z czym
ś
takim nie mo
Ŝ
esz ju
Ŝ
słu
Ŝ
y
ć
do mszy. Co ty na to?
— Sze
ść
dziesi
ą
t koron za centymetr kwadratowy — b
ą
kn
ą
łem i obur
ą
cz zakryłem syren
ę
.
Kuchareczki wybuchn
ę
ły
ś
miechem, ale ksi
ą
dz dziekan zrobił ruch r
ę
k
ą
, jakby je skazywał na wieczne
pot
ę
pienie.
— Ciesz
ę
si
ę
— mówił z wolna ksi
ą
dz dziekan przemierzaj
ą
c niespiesznie pokój — ciesz
ę
si
ę
,
Ŝ
e przy-
szedłe
ś
wła
ś
nie do mnie. Nie b
ę
dziesz miał łatwego
Ŝ
ycia.
I poklepał mnie po plecach.
Sze
ść
dziesi
ą
t koron za centymetr kwadratowy
Siedziałem przy małym stoliku i pilnie odrabiałem zadania domowe, a przez dziedziniec browaru szedł
wła
ś
nie stryjaszek Pepi. Ta jego czapka marynarska, jak
ą
uszył mu na miar
ę
sam mistrz kapelusznik i
czapkarz pan Szyszler na wzór białej czapki, jak
ą
nosił Hans Albers, czapka ta płyn
ę
ła niczym łód
ź
poprzez
dziedziniec browaru. Nagle stryj zatrzymał si
ę
, wyj
ą
ł z kieszeni szczoteczk
ę
, zdj
ą
ł czapk
ę
i zacz
ą
ł j
ą
staran-
nie czy
ś
ci
ć
, i to tak delikatnymi ruchami, jakby głaskał malutkiego ptaszka. Po chwili wło
Ŝ
ył j
ą
z powrotem
na głow
ę
i pełen dumy wszedł do nas. Na kolacj
ę
jedli
ś
my posmarowane smalcem pajdy chleba, matka
przyniosła wiaderko, kroili
ś
my chleb i jedli ze stryjaszkiem kromk
ę
za kromk
ą
, popijaj
ą
c piwem.
— Takie jedzenie najbardziej lubił arcybiskup Khon — krzyczał stryjaszek Pepi z pełnymi ustami.
Jego biała czapka ze złotymi sznurami i ogromn
ą
złot
ą
kotwic
ą
nad czarnym daszkiem jarzyła si
ę
na
posłanym łó
Ŝ
ku. Ni st
ą
d, ni zow
ą
d zjawił si
ę
kot Celestyn, a kiedy wskoczył na posłane łó
Ŝ
ko, mamusia za-
uwa
Ŝ
yła,
Ŝ
e jarzy si
ę
tam stryjaszkowa czapka, wzi
ę
ła j
ą
wi
ę
c i powiesiła na wieszaku, bo na białym łó
Ŝ
ku
mógł le
Ŝ
e
ć
jedynie kot Celestyn, nawet je
ś
li miał zabłocone łapy.
Tatu
ś
nie znosił smalcu, kroił wi
ę
c sobie kuchennym no
Ŝ
em suchy chleb, stał w kuchni przy piecu i pił
z garnuszka letni
ą
biał
ą
kaw
ę
. Jednak
Ŝ
e ja i stryjaszek mieli
ś
my dzi
ś
taki apetyt,
Ŝ
e poprosiłem mam
ę
, aby
roztopiła w ryneczce grudk
ę
smalcu, po czym na zmian
ę
maczali
ś
my ze stryjaszkiem k
ą
ski chleba w smalcu,
solili i pieprzyli, i pałaszowali kolacj
ę
, popijaj
ą
c piwem. Najadłszy si
ę
, stryjaszek Pepi rozpromienił si
ę
.
— I oto znów odniosłem dzisiaj sławne zwyci
ę
stwo, jak na Bo
Ŝ
e Ciało, kiedy to ja i pułkownik Za-
wada wjechali
ś
my na ogierach do zdobytego Przemy
ś
la! — krzyczał stryjaszek Pepi.
Ojciec postawił oczy w słup, z kuchennym no
Ŝ
em w r
ę
ku wcisn
ą
ł si
ę
za szaf
ę
i tam załamywał r
ę
ce i
posapywał.
— Nie ma w tym ani słowa prawdy. Ledwie gdzie
ś
wystrzelili, pierwszy le
Ŝ
ał w rowie.
Jednak
Ŝ
e stryjaszek Pepi, zadowolony z siebie, pokrzykiwał nadal:
— Nikt wobec mnie nie mógł sobie na nic pozwoli
ć
! Natychmiast wyci
ą
gałem rewolwer i bach! bach!
— wszystko walało si
ę
we krwi i wszyscy fikali kozły.
Ojciec pił wła
ś
nie kaw
ę
z garnuszka i słysz
ą
c to tak si
ę
rozzło
ś
cił,
Ŝ
e oblał sobie spodnie. I znów wci-
sn
ą
ł si
ę
za szaf
ę
, stamt
ą
d dawał mi znaki i szeptał:
— To nieprawda! Miał ju
Ŝ
osiemna
ś
cie lat, a ja wci
ąŜ
jeszcze musiałem po niego wychodzi
ć
, tak si
ę
bał wieczorami.
— Drogi chłopcze — krzyczał stryjaszek Pepi — najpi
ę
kniejsze dziewczyny chciały odebra
ć
sobie
Ŝ
ycie z mojego powodu. W tamtych czasach był ze mnie na Morawach pi
ę
kni
ś
numer jeden!
Ojciec za szaf
ą
składał r
ę
ce i wołał cicho:
— Ale
Ŝ
to nieprawda! Przez cał
ą
młodo
ść
miał twarz w pryszczach, a na karku trzy otwarte karbun-
kuły!
Ale stryjaszek Pepi, po uszy pogr
ąŜ
ony w dawnych dobrych czasach, wrzeszczał z zachwytu:
— Kiedy przyjechałem na urlop w mundurze kadeta, króciutka szabelka u boku, kordzik, obok szabli
złoty pompon, no to kto tylko ujrzał mnie w tym najpi
ę
kniejszym na
ś
wiecie mundurze, tak, tak, nie mógł
5
Plik z chomika:
schranka
Inne pliki z tego folderu:
Hrabal Bohumił - Zbyt głośna samotność.pdf
(490 KB)
Hrabal Bohumił - Taka piękna żałoba.pdf
(1016 KB)
Hrabal Bohumił - Sprzedam dom w którym już nie chcę mieszkać.pdf
(523 KB)
Hrabal Bohumił - Skarby świata całego.pdf
(664 KB)
Hrabal Bohumił - Dobranocka dla Cassiusa.pdf
(503 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 08.07.2024
[NAUKA]
►◄ GANG OLSENA
●Mały pływak
100 Najlepszych Swiatowych Filmów
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin