Ernest L Rossi - Hipnoterapia - Psychobiologiczne mechanizmy uzdrawiania.pdf

(1352 KB) Pobierz
Hipnoterapia
ERNEST L.ROSSI
HIPNOTERAPIA. PSYCHOBIOLOGICZNE MECHANIZMY UZDRAWIANIA
(The Psychobiology of Mind-Body Healling. New Concepts of Therapeutic Hypnosis / wyd. orygin.:
1986)
Książkę tę dedykuję pionierom psychobiologii,
których niedoceniane przez wiele lat prace
badawcze
przywiodły nas do zarania nowej epoki –
i oto stajemy na progu połączenia w całość
psychiki, genów i cząsteczek.
Dedykuję ją także Margaret Ryan,
której współpraca, wrażliwość i świadomość
pomogły doprowadzić ten tom
do jego obecnej postaci.
PODZIĘKOWANIA
Chciałbym serdecznie podziękować swym kolegom za wsparcie i informacje zwrotne, których
dostarczali mi podczas pisania tej książki. Są to:
Jeanne Achterberg
Kenneth Bowers
Kristina Erickson
Stephen Gilligan
Melvin Gravitz
James Hall
Ernest Hilgard
Patrick Jichaku
Camillo Loriedo
Karl Pribram
Joyce Mills
Lewis Wolberg
4881579.001.png 4881579.002.png
Michael Yapko
Jeffrey Zeig
Wyrazy szczególnej wdzięczności należą się Alinie Lapierre za wykonanie precyzyjnych rysunków
oraz Susan Barrows, której entuzjazm, pomoc i zdolności przyczyniły się do szybkiego wydania tego
tomu.
PRZEDMOWA
Hipnoterapia. Psychobiologiczne mechanizmy uzdrawiania stanowi brakujące ogniwo między
poglądem, że psychika odgrywa znaczącą rolę w leczeniu chorób, a klinicznymi obserwacjami
lekarzy, którzy zauważyli, że przekonanie to potwierdza wystarczająco dużo przypadków, by
poważnie brać je pod uwagę. Książka opisuje sposoby, w jakie ciało przetwarza postawy czy emocje,
w efekcie czego dochodzi do zmian fizjologicznych lub biochemicznych. Przez ostatnie dziesięć lat
nastąpił znaczny postęp w wiedzy dotyczącej owych sposobów – postęp tak wielki, że koncepcja
partnerstwa pacjenta i lekarza niezwykle szybko zaczęła się stawać dominującą tendencją we
współczesnej medycynie. W akt takiego partnerstwa lekarz wnosi to, co najlepsze w medycynie,
pacjent natomiast oferuje swoje zasoby w postaci systemu uzdrawiania, ufności i determinacji, by w
pełni skorzystać z tego, co daje mu lekarz.
Książka ta dostarcza bieżących informacji na temat interakcji układów: nerwowego, hormonalnego
i odpornościowego. Fakty zebrane i podsumowane w tym tomie uniemożliwiają dalsze powtarzanie,
że brakuje pewnych dowodów na to, że to, co myślimy i w co wierzymy, może wywierać głęboki
wpływ na naszą zdolność do radzenia sobie z poważnymi wyzwaniami życiowymi, dotyczącymi
zarówno stanu naszego zdrowia, jak i funkcjonowania na co dzień.
sierpień 1986
Norman Cousins
WSTĘP
Książkę tę rozpocząłem kilka lat temu z pobudek osobistych. Chciałem dowiedzieć się czegoś o
problemie, na temat którego wszyscy spekulowali, ale chyba nikt tak naprawdę go nie rozumiał: czy
rzeczywiście można wykorzystywać psychikę i jej metody w leczeniu chorób ciała? Kwestia ta miała
dla mnie ogromne znaczenie, ponieważ osiągnąwszy pewien wiek zacząłem doznawać takich
objawów ze strony układu krążenia, które mogły mieć charakter psychosomatyczny. Było to dla mnie
ważne także z przyczyn profesjonalnych, ponieważ jako psycholog kliniczny, specjalizujący się w
hipnoterapii Miltona Ericksona, coraz częściej spotykałem się z oczekiwaniami, iż potrafię ulżyć
osobom cierpiącym z powodu wszelkiego rodzaju bólów, nowotworów, artretyzmu i wielu innych
schorzeń ciała, o których istnieniu niemalże nie miałem pojęcia. Najwyraźniej jakiś duch czasu –
Zeitgeist – nakazywał zająć się całym obszarem relacji psychika-ciało.
Obecnie dysponujemy tysiącami badań typu korelacyjnego, dokumentujących statystycznie istotne
związki między postawami, nastrojami i innymi czynnikami społeczno-kulturowymi a chorobami
somatycznymi. Jednak wyniki te pozostawiają nam zwykle mgliste uczucie nieusatysfakcjonowania.
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że korelacja to nie związek przyczynowo-skutkowy. W gruncie
rzeczy nie rozumiemy, jak coś tak niematerialnego jak psychika może wpływać na rzecz tak konkretną
jak nasze ciało i krew. Gdzie znajduje się powiązanie między psychiką a ciałem? Czy można je
zobaczyć pod mikroskopem? Czy można je zmierzyć w probówce?
Przebrnięcie przez nowe teksty medyczne i psychobiologiczne, w których rozprawia się o relacjach
psychika-ciało, stresie, psychoneuroimmunologii, neuroendokrynologii, genetyce molekularnej oraz
neurobiologii pamięci i uczenia się, wymagało nie lada wysiłku i wytrwałości. Wszystkie wymienione
dziedziny zajmują się bowiem koncepcjami i danymi, o których większość z nas – jeśli tylko nasza
edukacja zakończyła się więcej niż dziesięć lat temu – nigdy nie słyszała.
4881579.003.png
Podczas mych poszukiwań najbardziej irytowało mnie to, że żaden ze specjalistów, którzy zdawali
się wszystko wiedzieć, nigdy nie dzielił się swą wiedzą z osobami spoza swej wąskiej specjalności.
Łącząc ze sobą fakty pochodzące z różnych dziedzin szczegółowych i wynikające z nich wnioski,
ciągle stykałem się z pozornie dziwacznymi pomysłami, które najwyraźniej opierały się na solidnych
badaniach. Nikt jednak nie miał ochoty ich uznać.
Na przykład: czy naprawdę istnieje związek między psychiką a genami? Czy psychika wpływa nie
tylko na emocje i ciśnienie krwi, ale także na geny i cząsteczki, które powstają w mikroskopijnych
komórkach naszego ciała? Czy istnieją jakieś nie budzące wątpliwości dowody na to? No cóż, jeśli
wystarczająco mocno przyciśniemy jakiegokolwiek endokrynologa, przyzna on: “Tak, to prawda!"
Pod wpływem stresu psychicznego układ limbiczno-podwzgórzowy w mózgu przekształca
komunikaty neuronowe na neurohormonalne cząsteczki przekaźnikowe naszego ciała. Te z kolei mogą
nakazać układowi hormonalnemu, żeby produkował hormony sterydowe, które dotarłszy do jąder
różnych komórek modulują działanie genów. Następnie geny polecają komórkom, by wytwarzały
różne cząsteczki, a te regulują metabolizm, wzrost poziomu aktywacji, seksualność i reakcje
odpornościowe w zdrowiu i chorobie. Oto prawdziwe powiązanie psychiki z genami! To psychika
ostatecznie moduluje tworzenie i działanie cząsteczek życia!
Gdy już wiemy, że komunikacja między psychiką a ciałem oraz uzdrawianie [ang. mind-body
communicatiotion oraz mind-body healing (przyp. tłum.)] to rzeczywiście istniejące procesy, które
można obserwować i mierzyć, stajemy przed pytaniem, jak nauczyć się wykorzystywać te naturalne
procesy komunikowania się ciała i psychiki w celu polepszenia swego stanu emocjonalnego i
fizycznego? Owe procesy komunikacji zwykle zachodzą autonomicznie na poziomie nieświadomym.
Gdy wszystko funkcjonuje dobrze, uzdrawianie dokonuje się samo, a my nie musimy tym sobie
zaprzątać głowy. Gdy jednak sprawy przybierają zły obrót, problemy w naturalnym przepływie
komunikatów między psychiką a ciałem – czyli choroba i jej symptomy – również pojawiają się
samoistnie.
Czy możemy nauczyć się korygować te źle funkcjonujące wzorce w sferze psychiki i ciała tak, by
umożliwić leczenie i powrót do zdrowia, gdy dzieje się z nami coś złego? Chciałbym wierzyć, że
badania i sposoby interpretacji ukazane w tej książce stanowią znaczący krok naprzód w nabywaniu
umiejętności korzystania z naturalnych procesów komunikacji między psychiką a ciałem, po to aby
móc się samemu uzdrowić wtedy, gdy zachodzi taka potrzeba.
Chociaż większość zawartego w tej książce materiału wywodzi się z historycznych i
współczesnych metod hipnoterapii, zaznaczyć trzeba, że zaprezentowane tu nowe podejście do
uzdrawiania nie ogranicza się do formalnego wywołania stanu hipnozy czy transu. Odkąd ponad 200
lat temu zaczęto stosować w terapii hipnozę, profesjonaliści nie mogą się zgodzić co do tego, czym
właściwie ona jest. Nie wymyślono ani definicji, ani empirycznego testu, który pozwoliłby stwierdzić,
czy stan hipnotyczny w ogóle istnieje. Możliwe, że nasz sposób interpretacji uzdrawiania, które
następuje w wyniku tzw. hipnozy czy transu terapeutycznego, będzie się zmieniać tak długo, jak długo
ewoluować będą nasze koncepcje świadomości i natury psychiki. Procesy uzdrawiania są naturalną
funkcją, niezależnie od tego, czym jest psychika, wyobraźnia czy życie.
Oznacza to, że koncepcja psychobiologiczna i metody uzdrawiania zaprezentowane w tej książce
mogą być wykorzystywane przez terapeutów z dowolnej szkoły i o dowolnej orientacji terapeutycznej.
Mają one w założeniu uzupełniać metodologię terapeutyczną wszystkich pracowników służby
zdrowia, obojętnie jaka jest ich specjalność. Książka ta przedstawia szerszą perspektywę odniesienia,
język bardziej skuteczny w poszukiwaniu i umożliwianiu naturalnych procesów uzdrawiania, które są
nieodłącznym składnikiem samego życia. W metodach tych nie ma niczego niezmiennego ani
ostatecznego, są one tylko początkiem drogi do lepszego zdrowia i samo-wspomagania, która będzie
istnieć tak długo, jak długo będziemy tutaj, by nią podążać.
Malibu, 1986
Ernest Lawrence Rossi
Część pierwsza
Psychobiologia komunikacji między psychiką a ciałem
1
EFEKT PLACEBO – ODRZUCONY KAMIEŃ WĘGIELNY UZDRAWIANIA ZA
POŚREDNICTWEM PSYCHIKI
Wciąż powtarza się pewne ciekawe historie ilustrujące prawdy, których nasz umysł nie jest w
stanie ogarnąć. Tak właśnie dzieje się w przypadku zarówno dawnych, jak i współczesnych opowieści
o nagłych zachorowaniach i cudownych uzdrowieniach. Nowoczesna nauka skłonna jest traktować te
doniesienia jako bardzo niepewne lub też w najlepszym razie uznawać je za czyste przykłady efektu
placebo. Ludzie zdrowieją jedynie dzięki wierzeniom lub sugestiom, że akt uzdrowienia miał miejsce.
Efekt placebo jest odrzucany jako czynnik zakłócający, którego nikt nie rozumie; jest niepewny i
dlatego iluzoryczny. Rozdział ten rozpoczniemy od przytoczenia kilku takich historii uzdrowień –
tych, o których donosili wielce szanowani eksperci w dziedzinie medycyny – po to, by dowiedzieć się,
czy da się w nich znaleźć jakiś wspólny mianownik. Może okaże się, że efekt placebo jest w
rzeczywistości odrzuconym kamieniem węgielnym tego, co mogło się stać praktyczną koncepcją
komunikacji między psychiką a ciałem oraz uzdrawiania.
Sympatyczny pan Wright. Rak a system odpornościowy
Jednym z moich pierwszych nauczycieli tajemnic ciała i psychiki był stary Bruno Klopfer, niski,
potężnie zbudowany mężczyzna o wyglądzie gnoma, który był krótkowidzem – aby odczytać druk,
musiał trzymać książkę przy samym nosie. Okulary tak mu powiększały oczy, że zwykle byłem tym
zbyt oszołomiony, by się do niego odezwać. Uważano go niemal za geniusza w dziedzinie testu
Rorschacha; był autorem podstawowej, trzy-tomowej pracy na ten temat. Jednak jego skromne
zachowanie nie zdradzało choćby cienia tej magii interpretacyjnej, która znacznie przewyższała to, co
był w stanie napisać czy wyłożyć.
Uprzejmość Bruna i doskonałe maniery stanowiły naturalne dziedzictwo związane z jego
europejskim pochodzeniem. Postawa jego ciała zawsze sygnalizowała uważne wsłuchiwanie się w to,
co ktoś – a w szczególności student – mówi. Czasem udawało mi się dłużej popatrzeć na niego z boku
podczas seminariów przy kominku, które organizował dla jungistów w Asilomar na wybrzeżu
kalifornijskim we wczesnych latach sześćdziesiątych. Zawsze jednak odnosiłem wrażenie, że za tym
zewnętrznym skupieniem kryje się inna część jego osobowości, obcująca z któż wie jakimi poziomami
wyobraźni i mądrości. Gdy przyłapywał moje spojrzenie, natychmiast “powracał" z leciutkim
mrugnięciem i nikłym, koleżeńskim uśmiechem.
Jednym z lepiej udokumentowanych osiągnięć Bruna była umiejętność rozróżniania zapisów
wypowiedzi w teście Rorschacha tych pacjentów, u których nowotwór miał postać ostrą, od tych, u
których rozwijał się wolno. W przemówieniu wygłoszonym w 1957 roku do członków Towarzystwa
Technik Projekcyjnych (był jego przewodniczącym) próbował podzielić się doświadczeniami w tej
dziedzinie, prezentując swe poglądy na temat zmiennych psychologicznych występujących w
przebiegu raka. Jak już powiedziałem, Bruno był człowiekiem skromnym, więc zamiast mówić o
sukcesach, wolał szczegółowo przedstawić jedną ze swych porażek. Był to przypadek sympatycznego
pana Wrighta, który zaintrygował Bruna do tego stopnia, że często o nim opowiadał. Jestem
przekonany, że przypadek ten oznaczał coś ważnego dla tej mądrej części jego osobowości, która tak
często znajdowała się gdzieś daleko, i dlatego przedstawię go tutaj dokładnie w takiej postaci, w jakiej
opublikował go Bruno. Oryginalną historię pana Wrighta opisał jeden z jego osobistych lekarzy,
doktor Philip West, godny zaufania obserwator, który zresztą odegrał w niej znaczącą rolę (Klopfer,
1957, s. 337-339).
U pana Wrighta występował rozległy i mocno zaawansowany złośliwy nowotwór węzłów
chłonnych – mięsak limfatyczny. W końcu nadszedł dzień, gdy pacjent przestał reagować na wszelkie
znane środki uśmierzające ból. Jego pogłębiająca się anemia uniemożliwiała stosowanie tak
radykalnych metod jak promieniowanie rentgenowskie czy iperyt azotowy, które mo żna by
wypróbować w innej sytuacji. Ogromne guzy wielkości pomarańczy znajdowały się pod pachami, w
pachwinach, na szyi, klatce piersiowej i brzuchu. Śledziona i wątroba przybrały gigantyczne rozmiary.
Przewód piersiowy był niedrożny. Co drugi dzień z jego klatki piersiowej ściągano od 1 do 2 litrów
mlecznego płynu. Często korzystał z maski tlenowej i odnosiliśmy wrażenie, że znajdował się w stanie
terminalnym, a jedynym sposobem leczenia mogło być podawanie środków uśmierzających ból.
Mimo że lekarze stracili nadzieję, pan Wright wciąż ją miał, a było tak dlatego, iż oczekiwał
pojawienia się nowego, ponoć zbawiennego leku, o którym już donosiła prasa. Preparat nazywał się
krebiozen i jak się później okazało, był zupełnie nieskuteczny.
Pacjent dowiedział się w jakiś sposób, że nasza klinika została przez Towarzystwo Lekarskie
wytypowana do przetestowania tego leku. Przeznaczono dla nas dawki wystarczające, by leczyć
dwunastu wybranych pacjentów. Pan Wright nie zaliczał się do nich, ponieważ warunki umowy były
następujące: choroba wprawdzie powinna być tak zaawansowana, że standardowa terapia nie mogła
przynieść korzyści, ale przewidywany okres życia pacjenta musiał wynosić co najmniej trzy, a
najlepiej sześć miesięcy. Oczywiście pan Wright nie spełniał tego drugiego warunku – nawet
rokowanie, że pożyje dłużej niż dwa tygodnie, wydawało się bardzo optymistyczne.
Kilka dni później dostarczono preparat i zaczęliśmy szykować program testowy, który nie
obejmował pana Wrighta. Gdy ten usłyszał, że rozpoczynamy leczenie krebiozenem, jego entuzjazm
nie miał granic i, choć usilnie starałem się mu to wyperswadować, tak gorąco błagał, by dać mu tę
niezwykłą szansę, że wbrew swoim poglądom i niezgodnie z warunkami postawionymi przez Komisję
do spraw Krebiozenu zadecydowałem, iż włączę pana Wrighta do programu.
Zastrzyki miały być podawane trzy razy w tygodniu. Pamiętam, że pierwszy zaaplikowaliśmy mu
w piątek. Nie widziałem go potem aż do poniedziałku, a gdy szedłem do szpitala, myślałem, że
pacjent albo kona, albo już umarł.
Jakaż oczekiwała mnie niespodzianka! Zostawiłem go w gorączce, oddychającego z trudem,
całkowicie złożonego chorobą. Teraz chodził po oddziale, wesoło gawędził z pielęgniarkami i z
każdym, kto tylko zechciał słuchać, dzielił się swym dobrym nastrojem. Natychmiast pobiegłem do
innych pacjentów, którzy w tym samym czasie dostali swój pierwszy zastrzyk. Okazało się, że nie
nastąpiło ani polepszenie, ani pogorszenie ich stanu. Nadzwyczajna poprawa widoczna była tylko u
pana Wrighta. Guzy zaczęły znikać jak topione na gorącym piecu kule śniegowe i przez tych kilka dni
zmniejszyły się o połowę. Regresja ta była znacznie większa, niż gdyby najbardziej wrażliwego na
promieniowanie guza poddawać codziennie bombardowaniu promieniami rentgenowskimi. Wcześniej
zresztą przekonaliśmy się, że guzy naszego pacjenta nie reagują na naświetlanie. Poza jednym,
nieskutecznym przecież zastrzykiem nie otrzymał on żadnych innych leków.
Fenomen ten wymagał wyjaśnienia i zmusił nas raczej do otwarcia się na nową wiedzę niż do prób
tłumaczenia. Dalej, tak jak zaplanowaliśmy, podawaliśmy zastrzyki trzy razy tygodniowo ku wielkiej
radości pacjenta i naszemu rosnącemu zakłopotaniu. W ciągu dziesięciu dni [pana Wrighta]
wypuszczono z “łoża śmierci" – wszystkie objawy jego choroby zniknęły w tak krótkim czasie. Brzmi
to nieprawdopodobnie, ale ten śmiertelnie chory człowiek, kiedyś chwytający hausty powietrza przez
maskę tlenową, teraz nie tylko normalnie oddychał, ale był w pełni aktywny i bez problemów
przeleciał swym samolotem na wysokości 12 000 stóp.
Ta nieprawdopodobna sytuacja zaistniała na samym początku testowania krebiozenu. Po około
dwóch miesiącach zaczęły się pojawiać sprzeczne doniesienia. Wszystkie kliniki, które wypróbowały
lek, donosiły o jego nieskuteczności. Natomiast twórcy preparatu uparcie zaprzeczali zniechęcającym
faktom, które wychodziły na jaw.
Tygodnie wolno mijały, a wieści o krebiozenie bardzo martwiły naszego pana Wrighta. Choć nie
był on bardzo wykształcony, jego sposób rozumowania był logiczny i prawie naukowy. Pacjent zaczął
tracić wiarę w to, co stanowiło jego ostatnią nadzieję i ratunek, a nie zostało mu już nic, czego mógłby
pragnąć. Gdy rezultaty, o których pisano, zaczęły wyglądać beznadziejnie, zniknęło także przekonanie
pana Wrighta o skuteczności leku. Po dwóch miesiącach doskonałej formy wrócił do poprzedniego
stanu, stał się bardzo przygnębiony i ponury.
Wówczas dostrzegłem możliwość powtórnego sprawdzenia leku i być może również odkrycia
sposobu, w jaki znachorzy osiągają wyniki, które sobie przypisują (a wiele ich wypowiedzi można
rzetelnie udowodnić). Znając już wrodzony optymizm mego pacjenta, -świadomie go oszukałem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin