William Wharton - Dom na Sekwanie.rtf

(738 KB) Pobierz
Dom na Sekwanie

William Wharton

 

 

 

Dom na Sekwanie

Przełożył: Jacek Wietecki

 

 

 


ROZDZIAŁ I

 

Przedszkolna pułapka

 

 

Moja żona, Rosemary, przez dwadzieścia pięć lat uczyła w przedszkolu przy Szkole Amerykańskiej w Paryżu. W zeszłym roku, w myśl przepisów obowiązujących we Francji, musiała odejść na emeryturę. Muszę powiedzieć, że prawie wszystkiego, co mi się w życiu napraw­ię przydało, nauczyłem się od mojej żony-nauczycielki - z wyjątkiem jednego: nigdy jakoś nie nauczyła mnie, jak mieszkać na barce.

Jakieś dwadzieścia lat temu Rosemary miała w pracy przemiłą koleżankę, która nazywała się Pauline Lee. Pauline uczyła pierwsze klasy i mieszkała na barce zacumowanej na Sekwanie. Jej łódź znajdowała się w małej wiosce Le Port Marly, niedaleko Wersalu i Saint Germain-en-Laye; równo dziesięć mil od granic Paryża. Któregoś dnia Pauline zaproponowała, żeby połączo­ne siły przedszkolaków i pierwszoklasistów zwiedziły jej domostwo w ramach szkolnej wycieczki.

Żonę oczarowało to, co tam zobaczyła. Nie umiem powiedzieć, czy przedszkolaki były równie jak ona oczarowane, nie bardzo zresztą mnie to obchodzi; przede wszystkim obchodzi mnie Rosemary, a jest to ktoś, o kogo warto się troszczyć. Tak czy inaczej, wróciła do domu szalenie podekscytowana, pałając chęcią zamieszkania na barce. Choć jej pomysł wydawał się dość szalony, wcale mi nie przeszkadzał. Rosemary często podejmuje tego rodzaju impulsywne, wariackie decyzje, więc nauczyłem się je akceptować i czekać, co przyniosą.

- Powiedz Pauline, żeby miała nas na uwadze, kochanie. Może ktoś będzie chciał sprzedać jakąś tanią łódź.

Niedawno za dobrą  cenę sprzedałem kilka moich obrazów, toteż czułem się, jakbym opływał w nie wiem jakie dostatki. Kiedy tak człowiek opływa, nietrudno o utonięcie - i to dosłownie! Mój kłopot polegał na tym, że tak naprawdę nie traktowałem tego wszystkiego zbyt poważnie.

Po trzech tygodniach dzwoni Pauline i informuje nas, że barka stojąca cztery łodzie od niej, w kierunku Paryża, spaliła się aż do linii wody podczas sylwe­strowych fajerwerków. Pauline sądzi, że być może właś­ciciele będą chcieli ją sprzedać. Kontaktujemy się z nimi i rzeczywiście - barka jest na sprzedaż. Wkrótce okazu­je się, że mają po temu dobry powód. Nie śniło mi się nawet, że może istnieć tyle powodów do pozbycia się barki.

W weekend wsiadamy do samochodu i jedziemy obej­rzeć tę łódź. Jest piękny dzień, marzy mi się spacer po lesie w Saint Germain-en-Laye. Zatrzymujemy się i Pauline pokazuje nam tę barkę.

Myśleliśmy, że Pauline będzie naszą sąsiadką, ale wypadło inaczej. Jej mąż, Bob, mocno zaangażował się po stronie studentów podczas wypadków, które Fran­cuzi nazywają “Les evenements de mai", czyli podczas rewolucji studenckiej. Gdy sytuacja się uspokoiła, wła­dze Amerykańskiego College'u w Paryżu - w którym Bob pracował - poprosiły go, by ustąpił. Nie tylko opuścił zajmowane stanowisko, ale razem z Pauline opuścili Francję. Wrócili do Michigan, gdzie Pauline ponownie uczy w szkole.

Stojąc na nabrzeżu, patrzymy w dół zabłoconego wzgórza. Na wodzie widać drewnianą łódź o płaskim dnie, szeroką na pięć metrów i długą na osiemnaście. Prawdę mówiąc, bardziej przypomina dom niż barkę. Trudno się zorientować, gdzie jest dziób, a gdzie rufa, taka jest płaska i prostokątna. Nie widać silnika ani żagli. Ma za to drewnianą oblicówkę w rodzaju tych, które można zobaczyć w każdym zwyczajnym domu. W oknach wiszą nawet żaluzje. “A gdzie iluminatory?" - przebiega mi przez myśl. Pauline wyjaśnia, że tę łódź przerobił ze starej barki do przewozu piasku polarnik Victor Emile, francuski odpowiednik admirała Perry'ego; zbudował ją dla swojej przyjaciółki. Brzmi to całkiem romantycznie, czego nie da się powiedzieć o łodzi w jej obecnym stanie.

Pauline ma klucz, więc schodzimy kamiennymi scho­dami do końca grząskiego wybrzeża i po małym pomo­ście przedostajemy się na barkę. Jest kompletnie osmalo­na, ogień strawił cały sufit, tak że zostały tylko wyłażące wszędzie przewody elektryczne; ale najbardziej wstrzą­sające wrażenie robi wypalona do poziomu wody burta od strony rzeki. Wystarczy, że obok przepłynie kilku wioślarzy, a woda wlewa się do środka. Nie licząc ich jednak, na tej martwej odnodze Sekwany, gdzie stoi barka, panuje niewielki ruch. W sumie jest tu około tuzina podobnych łodzi mieszkalnych, których spokoju strzeże leżąca pośrodku rzeki wyspa. Dzięki niej nie podskakują one od zawirowań, które zostawiają za sobą ogromne barki transportujące towary z Hawru do Pary­ża albo w drugą stronę.

Pauline tłumaczy nam to wszystko z werwą i entu­zjazmem. Ja najchętniej wskoczyłbym do wozu i poje­chałbym na spacer do lasu. Ale nasze dzieciaki są nie mniej oczarowane niż moja żona. Teraz dopiero życie nabrałoby smaku, tato, nie tak jak w tym brudnym, starym Paryżu. Własnym uszom nie wierzę. Jak Boga kocham, albo ta przeklęta łajba rzuciła na wszystkich urok, albo nasze dzieciaki zrobiły się zanadto blase!

- Powąchaj powietrze, tato. Byłoby wspaniale uciec tu od zanieczyszczeń Paryża.

Pociągam nosem. Na mój gust cuchnie jak z otwartego ścieku. Bo też rzeczywiście, dwadzieścia lat temu, kiedy dzieje się ta historia, Sekwana była właściwie otwartym ściekiem. Paryż i wioski leżące bliżej dolnego biegu rzeki, która ciągnie się pięknymi, długimi meandrami, zrzucały swoje zanieczyszczenia prosto do Sekwany. Oczywiście, barka, którą oglądamy, znajduje się bliżej ujścia rzeki niż Paryż!

Żeby uszczęśliwić wszystkich - to znaczy żonę i dzieciaki - składam absurdalnie niską ofertę kupna tego kalekiego drewnianego kadłubka. Potem idziemy spacer i jestem gotów zapomnieć o całej sprawie.

W tydzień później nie mogę się pozbierać - moja oferta została przyjęta. Mało powiedziane “przyjęta”, właściciele barki wprost rzucili się na nią. A jednak, choć zaproponowałem tak mało, muszę się jeszcze zapożyczyć, aby sfinalizować ten idiotyczny, pokręcony interes. Rzadko który artysta żyje w miarę wygodnie, a co dopiero bogato. Często zakładam się z przyjaciółmi, że nie wymienią pięćdziesięciu amerykańskich malarzy, którzy utrzymują się z malowania i sprzedaży własnych obrazów, nie licząc uczenia w szkołach, pracy dla telewizji czy filmu ani usług reklamowych. Od czasu do czasu panuje moda na jakiegoś malarza, która rzadko trwa dłużej niż kilka lat, po czym następuje w tył zwrot: do starej sztalugi i zupy fasolowej, zwłaszcza jeśli zdarzy się tak, że malarz musi utrzymać rodzinę. Żaden z moich przyjaciół nie wymienił dotąd więcej niż dwudziestu, którym się naprawdę powodzi. Ale to cudowne życie. Tak już jest na tym świecie.

Przez następne trzy miesiące moje malarstwo idzie w odstawkę na rzecz romantyzmu, podniecenia, przygody i czarów. To poważna zmiana dla kogoś, kto żyje sobie całkiem szczęśliwie na ulicy lub na polu. Czuję, że zaczynam wdeptywać w coś niedobrego! Nie jestem człowiekiem rzeki. Sekwana istnieje dla mnie tylko jako obiekt do malowania. Nieustannie zmieniając się i poru­szając, rzeka pozostaje nieruchoma - jak każdy dobry model.

Dotychczas żyliśmy niemal jak w bajce. Do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku prowadziłem zajęcia plastyczne w szkołach miejskich w Los Angeles. Póź­niej, ponieważ uważałem się nie za nauczyciela, lecz za artystę, wyjechaliśmy do Europy. Jeden z głównych powodów był taki, że chcieliśmy uchronić nasze dzieci przed szkodliwością amerykańskiej telewizji. Poza tym życie w Europie było wtedy tańsze.

W Paryżu zamieszkaliśmy w bardzo ciasnym miesz­kaniu o powierzchni dwudziestu ośmiu metrów kwad­ratowych, które kupiliśmy za moją szkolną emeryturę. Ciągle się przemieszczaliśmy: wiosnę i jesień spędzali­śmy w Paryżu, lato i Boże Narodzenie w Bawarii, zimę zaś w południowej Hiszpanii. Może się komuś wydawać, że żyliśmy jak milionerzy, ale tak naprawdę mieliśmy wszystkiego trzysta dolarów miesięcznie, plus moja ren­ta inwalidzka za udział w drugiej wojnie światowej. Rzecz w tym, aby ostrożnie wydawać pieniądze. Bieda nigdy nie zaglądała nam w oczy.

Kiedy urodziło nam się trzecie dziecko, wprowadzili­śmy się do starego warsztatu ciesielskiego, który przero­biliśmy na mieszkanie. Mówiąc “my", mam na myśli każdego, kto był w stanie unieść młotek albo utrzymać pędzel w ręce. Podobnie jak w wypadku barki, główny ciężar prac spoczął na całej rodzinie.


ROZDZIAŁ II

 

Krótkie oczarowanie...

 

Najpierw uszczelniam przeciekającą burtę. Potem skrobię i oczyszczam zwęglone wnętrze, wyrzucając wszystko, co nieprzydatne. Między innymi wymieniam czterdzieści pięć małych szybek w wielodzielnych ok­nach. Są też dwa przestronne okna widokowe, które dym i sadza okopciły tak bardzo, że nic przez nie nie widać; przez dwa dni doprowadzam je do porządku. Ściany pomieszczeń służących za pokój gościnny i sypia­lnię nie nadają się do odmalowania - trzeba będzie je poddać poważniejszej kuracji.

Na targu Marche Aligre, nie opodal naszego paryskiego mieszkania-studio, wpada mi w ręce zwój brokatu prze­tykanego złotą nitką. Z jakiegoś powodu materiał ten kosztuje tyle ile tkanina jutowa, toteż kupuję wszystko, trzy pełne zwoje. Zaczynam nabierać pewności, że do­staję bzika, skoro nie mogę się już doczekać, kiedy wyłożę brokatem wszystkie ściany i sufit. Wyraźnie ponosi mnie wyobraźnia. A może ta łódź jest zaczarowana?

Smaruję klajstrem ściany i sufit, żeby przy kleić złoty brokat, który w końcu przykrywa brzydkie jak siedem grzechów głównych wnętrze. Kupuję niedrogie lampy i żarówki z brunatnego szkła i po żmudnej pracy, która daleko wykracza poza moją znajomość elektryczności, udaje mi się je podłączyć w taki sposób, że świecą; można je nawet włączać i wyłączać za pomocą pry­mitywnego pstryczka.

Podczas weekendów zapraszam resztę rodziny do szorowania łazienki, kuchni i innych niezbędnych do życia wygód. Wszystkie te przybytki mają jednolity, dymnobrązowy kolor. W drugiej połowie lipca, jeszcze przed końcem roku szkolnego, uwijamy się z ostatnimi pracami. Zdaniem mojej żony łódź wygląda teraz jak prywatny burdel pijanego pirata; Rosemary jest wielką konserwatystką w tych sprawach.

Plan barki jest bardzo prosty. Po wejściu pomostem przechodzi się przez niskie dębowe drzwi wysokości pięciu stóp i sześciu cali. Ja sam mam pięć stóp i dziesięć cali wzrostu. Kiedy po raz dziesiąty nabijam sobie guza, zastanawiam się, czy nie sprawić sobie solidnego kape­lusza albo nawet starodawnego melonika.

Dębowe drzwi prowadzą do maleńkiego przedsionka. Skręciwszy w prawo, przechodzi się przez mahoniowe drzwi wahadłowe z pięknymi mosiężnymi okuciami; pasują idealnie do łodzi. Za nimi schodzi się po dwóch schodkach do głównego pokoju. Po lewej stronie mieści się jedno z dwóch wielkich okien z widokiem na rzekę, jedno z tych, które wymagały takiego skrobania. Okno to ma dwa metry szerokości i ponad metr wysokości.

Pokój gościnny ma około sześciu metrów długości i czterech i pół szerokości. W jednym końcu, bliżej burty od strony rzeki, znajduje się wejście do małej kuchni. W środku tej samej ściany są następne drzwi wahad­łowe, podobne do tych, którymi wchodzi się z przedsion­ka. Za nimi ciągnie się wąski korytarz, którym skręca się w prawo do łazienki, wyposażonej w toaletę, umywalkę i prysznic. Natomiast dokładnie na wprost widać trzy stopnie prowadzące do sypialni. To tutaj mieści się drugie wielkie okno, z którego także roztacza się widok na rzekę.

Wzdłuż burty od strony brzegu biegną cztery małe okienka wychodzące na nabrzeże. Niczym się nie różnią od zwyczajnych okien domowych z żaluzjami. Po drugiej stronie, w kuchni, jest jeszcze jedno takie okno. Francuski polarnik i jego przyjaciółka z pewnością czuli się na tej barce jak w raju. Nie jestem pewny, czy równie dobrze poradzi sobie pięcioosobowa rodzina.

Latem wynajmujemy łódź młodej kobiecie (następna czarownica), która pracuje w Foire de Trone, czymś w rodzaju corocznego karnawału odbywającego się w Le Bois de Vincennes. Podpisany przeze mnie kontrakt zastrzega, że nie wolno pozostawiać łodzi bez opieki. Już w tej chwili żeglarze patrzą na naszą kaleką łajbę z wyraźną podejrzliwością.

Jak co roku wyjeżdżamy na wakacje do starego młyna wodnego w Burgundii, który kupiliśmy po przyjeździe do Francji. Zapłaciliśmy wtedy za niego niebotyczną kwotę dwóch tysięcy dolarów. Jeszcze jedno romantycz­ne coup de foudre. W rzeczywistości ten młyn to nic innego jak liczący trzysta lat kamienny namiot - ale to już całkiem inna historia.

 

...I rozczarowanie!

 

Wypoczywamy w młynie niecałe trzy tygodnie, gdy nadchodzi telegram, nasz pierwszy telegram po francus­ku. Okazuje się, że wysłało go dwoje starszych An­glików, którzy mieszkają dwie barki dalej od nas. Poję­cia nie mam, dlaczego napisali go po francusku. Depesza brzmi:

VOTRE BATEAU EST COULE.

To ostatnie słowo wymawia się “kulej", z akcentem na drugą sylabę.

Przebiegam przez ulicę do sąsiada-Francuza, mając nadzieję, że dowiem się, co znaczy coule. Tego właśnie się obawiałem! A mimo to aż nie chce mi się wierzyć w to, co słyszę.

Niezwłocznie łapię pociąg do Paryża, a potem dojeż­dżam autobusem nad Sekwanę. W rzeczy samej, barka jest totalnie coule. Sponad wody wystaje tylko skrawek dachu. Na brzegu zebrał się średniej wielkości tłumek gapiów. Tłoczą się wokół barki, paplając po francusku. Każdy z nich ma inną teorię co do przyczyn zatonięcia łodzi. Wszyscy - jak na Francuzów przystało - są przeświadczeni, że musi być jakiś konkretny powód. C’est logique, n'est-ce pas?

Biegam w tę i we w tę, bezskutecznie usiłując znaleźć kogoś, kto wyciągnąłby barkę z wody. Wreszcie ktoś informuje mnie, gdzie znaleźć specjalistów od wyławia­nia zatopionych łodzi. Nazywają się les freres Teurnier. Dzwonię do nich z kafejki na rogu ulicy. Miasteczko Le Port Marly ma siedem restauracji, ale tylko jedną kafejkę, która leży dokładnie po drugiej stronie ulicy na przeciwko boisk do gry w boule, przytykających do helage, czyli dróżki prowadzącej obok naszej barki. Ponadto znajdują się tutaj dwa routiers, czyli zajazdy dla ciężarówek, które robią za kafejki.

Nazajutrz na helage zajeżdża stary, sfatygowany deux cheveaux i zatrzymuje się obok naszej łodzi. Przekimałem ostatnią noc na mroźnym le berge. Z samochodu wytaszcza się sześćdziesięcioletni mężczyzna, wzrostu około pięciu stóp. Ubrany jest w roboczy kombinezon, upaprany i sztywny od oleju i potu, na głowie zaś nosi równie brudną marynarską czapkę.

Ściska mi dłoń, szwargocze coś jak najęty i uśmiecha się, a potem ściąga deskę z dachu swego samochodu. Ześlizguje się po stromym brzegu i spuszcza ją na wodę, opierając jednym końcem o ląd, a drugim o wystający kawałek dachu barki. Nie mam cienia wątpliwości, że zatopi barkę do końca, ale on stąpa po desce jak akrobata, bez przerwy mrucząc coś do siebie. Ogląda łódź ze wszystkich stron, choć pojęcia nie mam, co takiego można tam zobaczyć oprócz brudnej, czarnej wody.

Wróciwszy na brzeg, daje mi do zrozumienia, mieszając francuski z bretońskim - przy udziale mojej łamanej francuszczyzny i jego gwałtownej pantomimy - że jest w stanie wyciągnąć łódź za dwa tysiące franków, co wówczas stanowiło równowartość czterystu dolarów.

To dokładnie tyle, ile jesteśmy dłużni właścicielom barki, i co mieliśmy nadzieję spłacić we wrześniu. Mam nawet te pieniądze przy sobie, w stufrankowych banknotach wypychających mi kieszenie, i trochę drobnych. W zasadzie pieniądze te składają się na cały nasz kapitał.

Po francusku, znów gestykulując całym ciałem, objaśnia mi, że owinie moją barkę w wielką płachtę, po czym wypompuje z niej wodę; kiedy łódź wynurzy się na powierzchnię, będzie można zobaczyć, co jest nie tak. Pełne szaleństwo. Jednakże, dodaje, zanim on wstawi pompy do łodzi, żeby pozbyć się wody, ja muszę zejść na dół i usunąć ze środka wszystkie pływające tam przed­mioty. Jeśli tego nie zrobię, pozatykają mu się pompy.

Po udzieleniu mi swoich rad zbiera się do odjazdu, przyrzekając, że wróci za trzy dni, aby wznowić akcję ratowniczą.

 

Tracę opaleniznę

 

Mierzę łódź wzrokiem. Jest południe, słychać dzwony bijące w okolicznych kościołach. Dochodzę do wniosku, że równie dobrze mogę zacząć od razu. Na szczęście tłum już się przerzedził. W jasnym blasku słońca rozbieram się i wślizguję do wody, mając na sobie tylko spodenki gimnastyczne. Dobrze, że w ostatniej chwili zabrałem z młyna wodoodporną latarkę, mój prezent gwiazdkowy dla Matta, naszego piętnastoletniego syna.

Zazwyczaj zostawiamy klucz w drzwiach wejściowych łodzi. Macam wokoło w ciemnej wodzie, wstrzymując oddech, aż znajduję klucz. Widocznie nasza lokatorka również go tam zostawiła. Podświadomie boję się wejść do środka, spodziewając się, że ona może tam w dalszym ciągu być, pływająca z rozdętym brzuchem w naszym pokoju gościnnym.

Przekręcam klucz i drzwi ustępują ospale. Gdy pły­wam w środku, jest rzeczywiście tak, jak twierdził monsieur Teurnier: wewnątrz istnieje poduszka powie­trzna. Biorę niesamowicie głęboki haust powietrza i roz­glądam się wokół siebie. Jest ciemno i wszędzie dookoła unoszą się na wodzie różne przedmioty, co także przewi­dział stary Teurnier, ale na razie nie widzę żadnych ciał. Rozpraszam mrok światłem latarki. Mój Boże, wnętrze aż się roi od wszelkiego możliwego śmiecia: drzwi do kajut, poduszki, materace, papierzyska, meble i różno­rakie drobiazgi. Wszystko to pływa w mroku. Są też inne rzeczy, których nigdy bym się tu nie spodziewał od­naleźć, choć pewnie powinienem. Przymocowuję latar­kę do głowy oddartym kawałkiem prześcieradła i biorę się do dzieła.

Przez resztę dnia wyciągam “topielców" z barki i roz­kładam na brzegu rzeki. Krzesła, stoły i wszystko to, co do tej pory trzymało się kupy dzięki klejowi, a w tej chwili rozpadło się na kawałki. Nurkuję jak ryba, w dół i do góry, tam i z powrotem, aż w końcu zapada zmrok i znużenie powala mnie z nóg.

Tuż przed zamknięciem piekarni kupuję sobie bagiet­kę na kolację. Siadam na brzegu i obserwuję zachód słońca. Odczuwam silną pokusę, żeby machnąć na to wszystko ręką, pozwolić komuś innemu zająć się tym całym bałaganem i odejść stąd.

Jest ciepły wieczór. Zwijam się w kłębek i natych­miast zasypiam. Budzę się jednak w środku...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin