Redmond Patrick - Czarne słońce.doc

(1360 KB) Pobierz

Patrick Redmond

 

Czarne słońce

(Apple od my eye)

 

Przekład Jan Hensel

 


Prolog

 

Hepton pod Londynem, 1945

 

Czerwiec, późne popołudnie. W dusznym gabinecie o szarych ścianach lekarz odchrząknął, przygotowując się do odegrania roli, którą znał na pamięć.

– Nie ma wątpliwości. Jest pani w ciąży. Piąty miesiąc.

Dziewczyna milczała. Ale nie dlatego, że była zaskoczona.

– Więc koniec z niedojadaniem. Musi pani mieć siłę. W końcu teraz je pani za dwoje.

Wciąż żadnej reakcji. Lekarz opadł na oparcie fotela, przyglądając się pacjentce. Bardzo ładna; złociste włosy, delikatne rysy, jasnobłękitne oczy, brak ślubnej obrączki na palcu. Drobna dłoń potarła dolną wargę. Biała bluzka i spódnica do kolan sprawiały, że wyglądała jak dziecko. Nazywała się Anna Sidney i za trzy miesiące miała skończyć siedemnaście lat. Wyczytał to w jej aktach, tak samo jak wiele innych rzeczy.

– Ojciec jest żołnierzem?

Skinienie głową.

– Wciąż przebywa w mieście?

– Nie.

– A wie pani gdzie?

Cisza. Jej dłoń wciąż pocierała wargę.

– Nie – odparła w końcu.

Lekarz pokręcił głową, widział to już nie raz. Naiwna, marząca o miłości dziewczyna spotyka szukającego erotycznej przygody żołnierza i oczarowana traci dziewictwo, a przy okazji znacznie więcej. Ktoś mu kiedyś powiedział, że kobieta uczy się pożądać mężczyzny, a mężczyzna kochać kobietę. Tylko że niektórzy okazują się bardzo mało pojętni. Ale taki jest świat. Stary zmęczony lekarz nie mógł na to nic poradzić. Wziął pióro.

– Potrzebuje pani więcej witamin. Dam pani receptę – oznajmił suchym, oficjalnym tonem. – I musi pani...

– On wróci. – Jej głos był cichy jak szept. – Wiem, że wróci.

– Nie, nie wróci. Oni nigdy nie wracają. Nie w prawdziwym życiu. Tylko na filmach. – Pisał dalej. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą, wrócić do domu, zjeść kolację, położyć się do łóżka. Ktoś przeszedł pod oknem, śpiewając na całe gardło. Od dnia zwycięstwa minął zaledwie miesiąc i wciąż panowała euforia. Nareszcie, po sześciu długich latach.

Stalówka pióra skrobała o papier. Kropla atramentu skapnęła na blat biurka. Lekarz podniósł wzrok, szukając kawałka bibuły, i zobaczył, że dziewczyna płacze. Przypomniał sobie, co przeczytał w aktach.

Nagle ogarnął go wstyd.

Odłożył pióro. Anna Sidney ocierała łzy grzbietem dłoni. W szufladzie biurka miał chusteczki.

– Proszę – powiedział łagodnie, podając jej jedną.

– Dziękuję. Przepraszam.

– Nie ma za co. Proszę mi wybaczyć, jeśli panią uraziłem. Nie miałem takiego zamiaru. Życie powinno być jak film, tylko że najczęściej nie jest.

– Powiedział, że mnie kocha. Że zaprosi mnie do siebie. Że się pobierzemy.

Oczywiście. Wszyscy tak mówią. Ale może on naprawdę tak myślał.

– Lubi pani kino, Anno?

– Tak.

– Kto jest pani ulubionym aktorem? Clark Gable? Errol Flynn?

– Ronald Colman.

– Żona i ja też lubimy jego filmy. Ludzie, których gra, są zawsze dobrzy i honorowi. Niestety, w życiu rzadko się takich spotyka.

– Wygląda jak mój ojciec.

Znowu przypomniały mu się jej akta. Pomyślał o nieszczęściach, które już ją spotkały, i o tym, co ją jeszcze czeka. Wiedział, że słowa pociechy niewiele jej pomogą, ale mimo to postanowił spróbować.

– Anno, ludzie będą ci wmawiać, że powinnaś się wstydzić. Nie daj im się. Nowe, dojrzewające w tobie życie to coś wspaniałego. Żona i ja chcieliśmy mieć dziecko bardziej niż cokolwiek na świecie, ale niestety Bóg nam nie pobłogosławił. Bo dziecko jest właśnie tym, Anno. Błogosławieństwem. Bez względu na to, co powiedzą ludzie, nigdy o tym nie zapominaj.

Podniosła wzrok. Łzy wciąż lśniły na jej policzkach, ale przestała płakać.

– Nie zapomnę – odrzekła z nagłą dumą w głosie. – Bo on mówił szczerze. Kocha mnie, a teraz, kiedy skończyła się wojna, będziemy razem.

– Mam nadzieję.

– Ja to wiem.

 

Tego samego wieczoru po kolacji Anna zwierzyła się Stanowi i Verze.

Siedzieli we trójkę przy kuchennym stole w domu na Baxter Road. Otwarte okno wychodziło na skrawek obsadzonego kwiatami trawnika, który Vera uparcie nazywała ogrodem. Lekki wietrzyk niosący zapachy setek kolacji gotowanych w sąsiedztwie nie zdołał odpędzić ciężkiego smrodu starego oleju po frytkach, który unosił się w powietrzu niczym niewidzialna mgła.

– Wiedziałam – oświadczyła Vera. – Mówiłam, że coś się święci.

Stan pokiwał głową. Był wysoki i chudy, miał zakola na skroniach i obwisły podbródek. Cierpiał na astmę i pracował w fabryce konserw dwie ulice od domu. Annę, swoją daleką krewną, przygarnął kilka lat temu, kiedy straciła rodziców.

– Przykro mi, Stan – szepnęła Anna.

– Cóż, takie rzeczy się zdarzają – westchnął współczująco. Brakowało mu może fizycznej tężyzny, ale dobroci i łagodności na pewno nie.

Jednak to nie jego reakcja tak naprawdę się liczyła.

– Ale nie w moim domu. – Wąskie wargi Very wygięły się gniewnie. Była wysoka jak mąż, ale dwa razy szersza. – Jak mogłaś wykręcić nam taki numer? Po tym, co dla ciebie zrobiliśmy?

Anna spuściła wzrok, wpatrując się w obrus. Z dużego pokoju dobiegały entuzjastyczne okrzyki czteroletniego Thomasa i dwuletniego Petera, którzy urządzali wyścig samochodzików.

– Nie miałaś grosza przy duszy. Przygarnęliśmy cię. Daliśmy ci dom i rodzinę, a ty odpłacasz nam, puszczając się jak jakaś dziwka!

– To nie było tak.

– To jak? Zaszłaś w ciążę przez niepokalane poczęcie?

– My się kochamy. – Wezbrała w niej fala nienazwanych emocji. Z wysiłkiem zapanowała nad sobą, byle nie okazać słabości.

– To gdzie teraz jest ten twój rycerz w lśniącej zbroi?

– Nie wiem.

Prychnięcie.

– Nic o nim nie wiesz!

Nieprawda. Wiedziała, że nazywa się Edward. Ma dwadzieścia pięć lat i metr osiemdziesiąt. Nie jest klasycznie przystojny, ale ma piękne szarozielone oczy i uśmiech, który przyprawia o zawrót głowy. Na szyi ma znamię, które nazywa swoją własną mapką Anglii, i lekko sepleni. Jest mądry, zabawny i dobry. I kocha ją, tak jak ona kocha jego.

– Ty idiotko! Nie masz za grosz rozumu!

– Nie bądź dla niej taka ostra – odezwał się nagle Stan. – Nie miała w życiu lekko.

– Żadna z nas nie ma w życiu lekko, Stan, ale nie rozkładamy szeroko nóg, gdy tylko jakiś żołnierzyk raczy się do nas uśmiechnąć. Tyle dla niej zrobiliśmy, a ona tak nam się odpłaca. Daliśmy jej dom...

Vera nie przestawała gadać, dając upust swojej złości i pogardzie i bezustannie przypominając Annie, ile im zawdzięcza. Dziewczyna siedziała w milczeniu, czując taką samą pustkę i strach jak trzy lata wcześniej, gdy spędziwszy noc u koleżanki, wróciła do domu, żeby przekonać się, że niemiecka bomba zamieniła cały budynek w kupę gruzu, zabijając jej rodziców i młodszego brata.

Stan i Vera przygarnęli ją do siebie. Dali mieszkanie. Ale to nie był jej dom, a oni nie byli jej rodziną. Była przybłędą. Tolerowaną, ale niechcianą. I czasami w nocy, leżąc w łóżku w ciasnym pokoiku na tyłach domu, żałowała, że przeżyła bombardowanie.

– W każdym razie możesz zapomnieć o zatrzymaniu dziecka. Oddasz je do adopcji. Nie potrzebujemy kolejnej gęby do wykarmienia. A już na pewno nie jakiegoś bękarta. I bez dyskusji!

Ścisnęło ją w gardle. Przełknęła z wysiłkiem ślinę, zbierając wszystkie siły, żeby nie pozwolić Verze wygrać. Żeby zachować resztki godności. Zamknąwszy oczy, wytężyła uwagę, starając się usłyszeć w głowie głos, który kiedyś był mocny jak grzmot piorunu, ale teraz, z każdym mijającym dniem stawał się coraz cichszy i mniej wyraźny.

On mnie kocha. Zabierze mnie stąd i będziemy szczęśliwi.

Kocha mnie i wróci. Wiem, że wróci.

Musi wrócić...

 

Październik. Cztery miesiące później.

Pielęgniarka Jane Smith rozejrzała się po oddziale położniczym. Nadeszła pora wizyt i przy każdym łóżku siedziały rodziny, szczęśliwi mężowie, dumni dziadkowie, ciekawskie dzieci, wszyscy rozpływali się w zachwytach nad wrzeszczącymi zawiniątkami tulonymi przez zmęczone matki.

Tylko dziewczyny o złocistych włosach nikt nie odwiedził.

Łóżeczko w nogach jej łóżka stało puste. Dziecko przyszło na świat dzień wcześniej po ciężkim porodzie. Chłopiec. Trzy i pół kilo, dorodny i doskonały w każdym calu. Dziecko, z którego byłaby dumna każda matka. Przybrani rodzice na pewno je pokochają.

Teraz leżało w oddzielnym pokoiku. Dokumenty adopcyjne zostaną podpisane jutro. Wtedy nie będzie już odwrotu. Matka straci wszelkie prawa do dziecka.

Na stoliku przy łóżku nie leżała żadna kartka z życzeniami, w wazoniku nie było bukietu kwiatów, a na lewej dłoni dziewczyny nie było ślubnej obrączki. Nikt jej nie odwiedził. Nikt nie zadzwonił.

Młoda matka siedziała oparta o poduszki, patrząc w pustkę. Na jej popielatej od zmęczenia twarzy nie malowało się żadne uczucie. Była odrętwiała. Na ścianie za jej plecami wisiały wyblakłe papierowe kwiaty. Pozostałość po fecie w dzień zwycięstwa. W tej atmosferze radości i szczęścia wyglądała zupełnie nie na miejscu. Biedne, nieszczęśliwe, samotne stworzenie.

Jane wiedziała, że to nie jej sprawa. Decyzja została podjęta, urzędowa machina poszła w ruch. Nie powinna się wtrącać. Nie miała prawa.

Ale sama była matką. Cztery lata wcześniej na francuskim froncie straciła męża, a wraz z nim wolę życia. Odzyskała ją trzy miesiące później za sprawą nowo narodzonej córeczki. Więc uznała, że jednak ma prawo.

Pięć minut później przeszła przez duszną od szpitalnych zapachów salę. Na rękach trzymała płaczącego malca. Trzy i pół kilo. Doskonałego w każdym calu.

– Anno.

Dziewczyna nie drgnęła. Jej oczy wciąż patrzyły w nieokreśloną dal.

– Spójrz, Anno. Proszę.

Wciąż nic. Jane łagodnie zgięła bezwładne ręce matki i ułożyła w nich dziecko niczym w kołysce. Odstąpiła krok do tyłu i czekała.

Niemowlę zaczęło się wiercić. Twarz matki pozostawała obojętna.

Wtem nagle dziecko uspokoiło się i przestało płakać.

– Poznaje cię, Anno. Wie, że jesteś jego mamą.

Powoli zwróciła ku niemu oczy. Malec zagulgotał.

– Wita się z tobą. Chce, żebyś go polubiła.

Znowu gulgot. Na małej buzi pojawił się uśmiech. Lekarze przypisaliby ten grymas skurczom mięśni twarzy. Może mieliby rację. Ale każda matka na świecie wie, że to co innego.

– Jest wspaniały, Anno. Doskonały w każdym calu. I potrzebuje cię. Ty też go potrzebujesz.

Dziewczyna wciąż patrzyła na malca. Odrętwienie ustąpiło miejsca zachwytowi, kąciki jej ust wygięły się w lekkim uśmiechu.

– Ale jeśli chcesz go oddać do adopcji, to twój wybór. Nikt nie może cię powstrzymać. Daj mi go teraz. Muszę go zabrać.

Spodziewała się, że dziewczyna odmówi, ale ona milczała.

– Właśnie tego chcesz, Anno? Żebym go zabrała? Żebyś go już nigdy nie zobaczyła?

Cisza. Jedna chwila, która wydawała się wiecznością.

A potem ledwo słyszalny szept:

– Nie.

Uśmiechnęła się. Pogładziła delikatnie maleńką rączkę.

– Jest twój, Anno. Nikt nie może ci go odebrać, chyba że sama do tego dopuścisz. Walcz o niego. Jest tego wart.

Odeszła od łóżka i zniknęła w głębi hałaśliwej sali, zostawiając matkę i syna, żeby się poznali.

 

Północ.

Na oddziale było teraz ciszej. Jedno dziecko płakało; wycieńczona matka chrapała w poduszkę. Poza tym panował zupełny spokój.

Anna Sidney spojrzała na nowo narodzonego synka.

Spał. Wcześniej po raz pierwszy go nakarmiła. Pomimo wielkich obaw wszystko poszło lepiej, niż mogła się spodziewać. Jak gdyby malec wyczuł jej niepewność i starał się ułatwić jej zadanie.

Czółko pokrywały zmarszczki. Pielęgniarka powiedziała, że wszystkie noworodki wyglądają jak starzy ludzie przez pierwsze kilka dni. Potem ich skóra wygładza się i stają się śliczne.

Ale on już był śliczny.

Obrysowała palcem jedną ze zmarszczek, przypominając sobie podobny kształt linii na czole swojego ojca. Miał na imię Ronald. Jak jej ukochany aktor, Ronald Colman. Zawsze uwielbiała to imię.

Dziecko poruszyło się i rozwarło powieki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin