D303. Small Lass - Lepszy bierze wszystko.doc

(485 KB) Pobierz

Lass Small LEPSZY BIERZE WSZYSTKO

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ojciec Lily Baby Trevor sam postanowił, że da córce na imię Lily. Na cześć swojej babki.

Dla Susan, jego żony, dobrze ułożonej panienki, z domu Davie, był to prawdziwy szok. Dwa lata po ich ślubie babka męża wciąż potrafiła dopiec jej do żywego. Była jak cierń tkwiący w stopie, jak ziarnko soli w oku.

A przecież żaden z mężczyzn w tej rodzime nie zoriento­wał się, jaką wiedźmą była ta kobieta. Inna rzecz, że bez niej nie potrafili dać sobie rady. Łatwiej więc było im nie dostrze­gać jej trudnego charakteru. Susan była prawie pewna, że starsza pani będzie żyć wiecznie. I niewiele się pomyliła.

Przez wszystkie te lata Susan hodowała koty. Każdy z nich, kolejno, dostawał na imię Lilly. Przez dwa „l”. Była to jej zemsta na starej, podłej jędzy.

Żyjąc stale wśród kotów o takim imieniu, Susan zawsze powtarzała z niewinną miną, że dodanie Baby do imienia praprawnuczki służyło jedynie do odróżnienia, o którą Lily - przez jedno „l” - chodzi.

Lily Baby natomiast bardzo długo była przekonana, iż nazwano ją tak na cześć któregoś z kotów. Gdy poznała prawdę, była szczerze niepocieszona.

Dzięki energicznemu poparciu. Susan pomysł, by wy­nieść się z Teksasu, stał się faktem dokonanym. Zamiesz­kali w Indianie. I to również ona wpadła na sprytny po­mysł, by na podwóreczku za ich małym domkiem ustawić wielką przyczepę kempingową. Służyła ona nie tylko pod­czas wakacyjnych podróży. W niej właśnie mieszkali prapradziadkowie, gdy przyjeżdżali z wizytą. Zresztą nie tyl­ko oni. Przyczepa była prawdziwym wybawieniem w sy­tuacji nie kończących się rodzinnych odwiedzin.

Od tamtych dni wiele wody upłynęło w rzece. Lily Baby skończyła dwadzieścia trzy lata. Była szczupła, średniego wzrostu. Miała bujne, czarne włosy i niebieskie oczy. Stano­wiła śmiertelne zagrożenie dla mężczyzn. Lecz nie dostrze­gała tego. Ukończyła uniwersytet stanowy i z niepokojem myślała o przyszłości. Działo się to tego roku, kiedy jej prapradziadek połączył się znowu z pierwszą Lily. Niektórzy twierdzili nawet, że spotkali się w niebie. A Lily Baby odzie­dziczyła zajazd „Imbryk”. W południowo-wschodniej części stanu Teksas. Na obrzeżach miasta San Antonio.

- No tak - powiedziała ostrożnie jej matka. - I co ty na to?

Jako nieodrodna córka swego ojca i potomkini Trevorów, Lily Baby zdecydowała się błyskawicznie.

- Jadę. Zobaczę, jak to wygląda.

Mówiąc to pomyślała, że właściwie Baby dodane do imienia nie jest jej już do niczego potrzebne.

Wydoroślała.

Matka w zamyśleniu pokiwała głową. Ojciec zaś był bardzo poruszony. Nigdy nie prowadził motelu i miał na ten temat mgliste wyobrażenie.

- Chyba powinnaś pojechać tam i po prostu otworzyć go - powiedział.

I tak oto, spędziwszy większość życia w Indianie, lecz przecież w domu dwojga Teksańczyków, Lily jechała ku południowo-wschodnim krańcom San Antonio. Dawno temu dzielnica ta była odrębnym miasteczkiem. Nazywało się ono wtedy, nie wiadomo dlaczego, Quatro. Potem wchłonęło je żarłoczne San Antonio.

Dzięki mapie, którą dała jej matka, Lily łatwo znalazła drogę. Dotarła tam, gdzie ponad zielonym morzem po­strzępionych koron jabłoszynów* wyrastał „Imbryk”.

Zajazd nie tylko nazywał się „Imbryk”. Wyglądał jak ogromny czajnik! Wysoki na dziesięć metrów, miał z jed­nej strony rączkę, dach w kształcie pokrywki i dziobek - kry­jący w sobie komin - pochylający się nad dystrybutorami paliwa.

U wylotu dziobka wisiał szyld w kształcie dzbanuszka na śmietankę.

Drzwi i okna były wysokie i szerokie, zwieńczone zgrabnymi łukami. Obecność górnych okien, nieco mniej­szych, lecz również łukowatych, wskazywała, że w budyn­ku było także piętro.

Lecz największa niespodzianka kryła się z tyłu monstru­alnego czajnika. Stało tam półkolem sześć dużych, pęka­tych, odwróconych dnem do góry filiżanek, ustawionych na betonowych spodkach-podmurówkach.

Mieściły się w nich pokoje gościnne.

Niesamowite!

Każda filiżanka miała uszko, drzwi i okna. W jednej z nich była pralnia. Z dokumentów, które Lily przejrzała u adwokata, wiedziała, że był tam także mały warsztat.

Wysiadła z samochodu i rozglądała się z zainteresowa­niem. Zielsko panoszyło się wszędzie całkiem bezkarnie.

Gałęzie drzew wymagały przycięcia i wyrównania. Całość robiła wrażenie... zaniedbania.

Jak prapradziadek odkrył tak cudowne miejsce? Uśmie­chnęła się. Było doskonałe. Wymagało jedynie gruntowne­go wysprzątania.

- Szukasz pokoju? - usłyszała.

W drzwiach motelu stał mężczyzna. Nie był przesadnie zadbany. Nie golił się przynajmniej przez tydzień, czarne włosy wiły się nieporządnie wokół głowy. Miął brązowe oczy. Przyglądał się jej tak intensywnie, że wokół zmrużo­nych oczu porobiły mu się białe zmarszczki. W kąciku ust trzymał wykałaczkę.

Miał na sobie czysty podkoszulek. Duży dekolt odsła­niał czarne, kręcone włosy na piersi. Mężczyzna był prze­wiązany wokół bioder złożoną po przekątnej kwadratową, bawełnianą serwetą.

- Kim jesteś? - spytała.

- Kucharzem. Uśmiechnęła się.

- A ja jestem praprawnuczką Toma Trevora.

- Kto to taki? - spytał z rezerwą.

- Zapisał mi w spadku to wszystko. - Lily zatoczyła ręką szeroki łuk.

- Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?

- Mam dokumenty.

- Wejdź, napij się kawy. - Wszedł na betonowy sto­pień. - Czy jesteś dość dorosła, żeby pić kawę?

- Owszem - odparła, nie ruszając się z miejsca. - Wolę jednak herbatę.

- Angielka? - spytał.

- Nie. - Weszła za nim na podest. - Jestem Teksanką. Z krwi i kości - dodała.

- Wcale nie mówisz jak Teksanką.

- Wychowałam się w Indianie - odparła, rozglądając się dookoła.

- No to umrzesz tu z gorąca.

- Nigdy nie słyszałam, by moi teksańscy rodzice uskar­żali się na życie tutaj.

- Pewnie zależało im, żebyś poprowadziła ten interes i wspomogła ich trochę.

- Nie potrzebują tego. - Lily uśmiechnęła się lekko do siebie. Przezorny nigdy nie zdradza wszystkiego niezna­jomemu.

Mężczyzna wciąż przytrzymywał zewnętrzne drzwi, czekając, by weszła do środka.

Wewnątrz rozglądała się uważnie. Ściany wymagały poma­lowania. Podłoga zszarzała, lecz była czysta, wymyta i wyszo­rowana. Wysoko pod sufitem wolno kręcił się wentylator.

Dalej w głębi był bar i szereg wysokich stołków wspar­tych na grubych kłodach. Resztę pomieszczenia zajmowały gęsto ustawione stoliki. Wzdłuż jednej ze ściany wiły się wąskie schody, prowadzące na piętro.

Kucharz wlał wrzątek do filiżanki. Na spodku położył torebkę z herbatą. Usiedli naprzeciw siebie przy jednym ze stolików. On pił kawę.

- Dużo kawy pijesz? - spytała.

- Mnóstwo. - Prawie się uśmiechnął.

- Nie powinieneś. Kawa szkodzi - perorowała nie­pomna, że on na pewno był od niej o kilka lat starszy. - Powinieneś pijać sok z żurawin.

- Rozkaz, szefie!

- Właściwa postawa.

Ta uwaga sprawiła, że w końcu naprawdę się uśmiech­nął. Miał ładne zęby i ujmujący uśmiech.

- Jesteś dobrym kucharzem? - spytała.

- Jakoś nie było dotąd żadnych skarg.

- Może dlatego, że wszyscy widzą twoje muskuły.

- Ja mam muskuły?! - spytał zaskoczony. Roześmiała się.

- To przez te omlety - powiedział konfidencjonalnie. - Potrafię obracać je dwiema rękami równocześnie. Na dwóch patelniach. Dlatego mam rozwinięte muskuły.

- Wspaniale. - Spostrzegła, że zmienił nieco sposób mówienia. U Teksańczyków było to zupełnie naturalne. Tym sposobem podkreślali swój rodowód, sięgający sta­rych dobrych czasów.

- Masz tu kogoś do pomocy? - spytała.

- Po południu zmienia mnie syn Teresy. A Teresa sprzą­ta chaty, jeśli jest taka potrzeba.

- Jeśli... jest... taka potrzeba? - powtórzyła.

- Owszem - przytaknął. - Będziesz mieszkać w fili­żance?

- To w nich da się mieszkać? - zainteresowała się.

- W większości.

- Która jest najlepsza?

Odchylił się do tyłu i westchnął ciężko.

- Typowa kobieta - powiedział. - Wszystko musi mieć najlepsze.

A więc napotkała antyfeministę. I to kucharza. Widać było, że świetnie orientował się we wszystkim. Ale powi­nien zajmować się gotowaniem.

- Wielu klientów tu jada?

- Kilku.

- Są z tego jakieś zyski?

- Niespecjalnie - bąknął z rezerwą.

Spojrzała za okno na stojące do góry dnem filiżanki.

Były wąskie i wysokie. I miały uszka. Ich widok cieszył jej oczy. Uśmiechnęła się i spytała:

- Czy potrafimy żyć tu we dwoje?

- Możemy spróbować - bąknął wymijająco. Nie zabrzmiało to szczególnie zachęcająco. Zwłasz­cza dla nowicjuszki. Lecz była szczęśliwa, że „Imbryk” był właśnie taki, z filiżankami, które służyły do mie­szkania. Była gotowa. Pełna zapału do prowadzenia in­teresu.

Skoro motel wciąż był otwarty, to znaczyło, że nie jest tak źle.

- Masz klucze do domków? - spytała.

- Oprowadzę cię.

Ale najpierw urządził Lily Trevor wycieczkę po „Imbryku”. Zauważyła, że przez cały czas czujnie spoglądał w stronę dystrybutorów z paliwem i głównych drzwi.

Pokazał jej wszystkie zakamarki.

„Imbryk” miał piwnicę! Niezwykła to rzadkość w tych stronach. Było tam czysto, wysprzątane starannie. Za za­mkniętymi na porządne skoble drzwiami znajdowała się prawdziwa chłodnia!

- Stąd uzupełniam zapasy w lodówce na górze - objaś­niał. - Przywożą wszystko, kiedy zadzwonię.

Lily kiwnęła głową.

- Codziennie dostarczają mleko. Tyle, ile potrzebuje­my. Zawsze jednak mogą dosłać trochę więcej, gdyby po­jawił się niespodziewanie tłum dzieciaków.

Po stromych, krętych schodach przylegających do ze­wnętrznej ściany budynku poprowadził ją na piętro. Było tam dość duże biuro, dwie niewielkie sypialnie i bardzo mała łazienka. Tylko z prysznicem, bez wanny.

Jestem bogata! pomyślała.

- Nie możesz mieszkać tutaj... ze mną... pod jednym dachem - powiedział ostrożnie. Zaskoczył ją.

- Przecież nie będziemy mieszkać w jednym pokoju. Na samą myśl poczuł mrowienie w lędźwiach.

- Ludziska w tych stronach są okropnie zacofani - po­wiedział bardzo poważnie. - Nie uwierzysz, jak bardzo, Nie możesz mieszkać tutaj. Musisz wynająć mieszkanie w Quatro. Poproś Teresę. Znajdzie ci coś odpowiedniego.

- Czy ty nie mógłbyś wynająć sobie mieszkania, a mnie ulokować tutaj? W końcu to wszystko należy do mnie.

- Nie możesz sama przebywać nocą w motelu - tłuma­czył bardzo rozsądnie. - Mogłabyś spotkać naprawdę wstrętnych gości. Mną nikt się nie zainteresuje.

Przyjrzała mu się ostrożnie. Wyraźnie starał się umniej­szyć swoją wartość. A może miał jakąś ukrytą wadę? Skazę genetyczną? Okropne uszkodzenie łańcucha DNA, którego skutkiem była chorobliwa słabość do kobiet.

- Ale ja jestem tu właścicielką - zaryzykowała.

- Możesz zamieszkać z Teresą. Będziesz miała u niej własny pokój.

- A nie mogłabym zamieszkać w którymś z domków?

- Może i tak. Spytaj Teresę.

- Ona tutaj rządzi?

- Zna wszystkich... w tych stronach - odparł z rezerwą. Lily Baby rozważała przez moment jego słowa.

- Co kraj, to obyczaj - powiedziała w końcu.

- Świetnie! Właśnie o to chodzi. Nareszcie zrozumiałaś.

- Opowiedz mi o sobie - poprosiła.

- Nazywam się Bryan Willard. - Popatrzył na nią z uwagą. Była taka młoda! - Mam trzydzieści lat. Jestem dobrym kucharzem.

- Jesteś... żonaty?

- Nie. - Nagle zaschło mu w gardle. Zdawało mu się, że lada moment usłyszy: „W takim razie będziemy spać razem”. Nie doczekał się.

- Gdybyś miał żonę, mogłaby chronić twoją reputację - usłyszał.

- Przemyślę to - bąknął.

Rzuciła mu karcące spojrzenie. Lecz choć starała się zachować powagę, nie zdołała powstrzymać uśmiechu.

Przyglądał się jej uważnie. A było na co popatrzeć! Jeśli naprawdę zdecyduje się tu zostać, pomyślał, będę miał się z pyszna. Była młoda i niedoświadczona. I taka niewinna. Nie minie tydzień, gdy wszyscy mężczyźni w Quatro za­czną chodzić z jej powodu na rzęsach.

Później będzie już tylko gorzej. Wiadomości o niej rozejdą się poza tę część San Antonio, a po dwóch miesiącach...

Dla Bryana Willarda była to prawdziwa katastrofa. Ona może stać się pokusą dla wszystkich mężczyzn w połu­dniowym Teksasie już po trzech miesiącach!

Wtem drzwi otwarły się i do środka wszedł młody męż­czyzna. Trzydziestoletni. Miał na sobie ciemny garnitur, białą koszulę i krawat w dyskretny wzorek. Tylko prawdzi­wi ludzie interesu zawsze noszą krawaty.

Co ktoś taki porabiał w „Imbryku”? Na pewno zgubił drogę.

Przybysz uśmiechnął się sympatycznie. Miał niebieskie oczy i rudawe włosy. Spojrzał na siedzących przy stoliku i uznał, że Lily jest tylko gościem towarzyszącego jej fa­ceta. Bez wątpienia kucharza.

- Dzień dobry! Jestem Tim Morgan - przedstawił się uprzejmym tonem człowieka, który świetnie zna swoją wartość. I jest przekonany, że wszyscy ludzie także ją znają i wiedzą, kim on jest. Słychać to było wyraźnie w tonie rozbrajającej skromności, jakim wymienił swoje nazwisko. Nie zdołali jeszcze ochłonąć z pierwszego wrażenia, gdy Tim ciągnął dalej:

- Mam nadzieję, że znacie właściciela tego lokalu?

- Ja jestem właścicielką - powiedziała Lily Baby i Bryan przekonał się, że prawidłowo ocenił jej życiowe niedoświadczenie.

Tim był wyraźnie zaskoczony.

Bryan dostrzegł to w jego oczach. Jednakże przybysz błyskawicznie przywołał na twarz szeroki uśmiech. To mu­si być jakiś handlarz czy domokrążca, pomyślał Bryan.

- Świetnie! Ma pani trochę czasu? Chciałbym obejrzeć motel z tamtego wzgórza - rzucił i natychmiast nerwowo przygryzł wargę.

Bryan nie uśmiechnął się ani nie poruszył.

- Po co? - rzucił. I nie było to właściwie pytanie. Tim nie był nowicjuszem. Uśmiechając się do Bryana, wyciągnął dłoń ku Lily, by wstała z krzesła. Czas to pie­niądz.

- Muszę z panią porozmawiać - powiedział. Lily nie poruszyła się. Przyglądała się Timowi z pew­nym zainteresowaniem. Bryan wstał wolno i wyprostował się. Muskularne ramiona naprawdę robiły wrażenie.

Zaintrygowana Timem Lily wcale nie zwróciła na to uwagi.

- Napije się pan soku pomarańczowego? - spytała.

- Dziękuję. Może później. Muszę spotkać się z klien­tem dokładnie za półtorej godziny. Mamy zatem tylko tyle czasu, by porozmawiać. Proszę pójść ze mną, a ja wyjaśnię, o co mi chodzi.

- Nigdzie z nim nie idź - przestrzegł ją Bryan.

Tim zdziwił się.

- Proszę - powiedział - oto moja wizytówka. Na Bryanie nie zrobiło to żadnego wrażenia.

- Można sobie zamówić takie w każdej drukami - rzucił. Lily Baby spojrzała na Bryana. Zrozumiała, że nie ufał Timowi.

- Ukończyłam stanowy uniwersytet w Muncie. Dam sobie radę - powiedziała.

Bryan pokręcił głową z dezaprobatą. Nabrał głębo­ko powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie ode­zwał się. Oddychał płytko, wciąż wypinając szeroką klatkę piersiową.

Lily Baby pojęła, że w ten sposób starał się ją chronić. Sprawiło jej to przyjemność, chociaż nie rozumiała tego. Szła dotąd przez życie, nie zauważając zupełnie, że zawsze gdy była w opałach, znajdował się przy niej jakiś mężczy­zna, strzegący jej bezpieczeństwa.

Bryan bez trudu zorientował się, że nigdy nawet jej przez myśl nie przeszło, że największe niebezpieczeństwo groziło jej właśnie ze strony strażników. Stroili do niej słodkie minki, próbowali różnych podstępów, byle tylko ją zdobyć. Była naprawdę naiwna.

- Wrócimy niedługo - powiedział Tim lekceważącym tonem. - Muszę tylko dokładnie wyjaśnić sprawę. Jasne. Bryan posłał mu lodowate spojrzenie.

- Nie idź dalej niż do filiżanek - powiedział do Lily. Przez całe życie mężczyźni robili jej podobne uwagi, dlatego nauczyła się je ignorować.

- Nie bój się - powiedziała słodziutkim głosikiem.

- Będę was obserwował. - Bryan ponuro spojrzał na Tima. Tamten uśmiechnął się, jakby chciał udowodnić, że jest całkiem niegroźny.

- Powinieneś raczej pójść z nami - powiedział. - Mó­głbyś dowiedzieć się czegoś.

- Swoje wiem - mruknął Bryan. Ale jednak wyszedł na zewnątrz. Stanął na betonowym stopniu, wetknął do ust wykałaczkę i ponuro spoglądał za parą idącą w stronę wzgórza.

Tim uśmiechał się do Lily Baby.

- Gdzie znalazłaś takiego strażnika? - spytał.

- Dostałam go wraz z motelem.

Bardzo rozbawiło to Tima. Wesoły i radosny z natury, innym okiem spojrzał na Lily. Ujął ją pod ramię, by pomóc w marszu przez grząski piasek.

- Ciekawy jestem, jak zdobyłaś takiego obrońcę?

- Po prostu spotkałam go.

- Opowiedz mi o tym. - Zatrzymał się, by wysłuchać uważnie jej relacji.

- Odziedziczyłam to miejsce po prapradziadku. A pan Willard jest tu kucharzem. - Przyjrzała się Timowi uważ­nie. Potrafił słuchać w skupieniu, jeśli coś go interesowało. - I dlatego tu jestem - dodała.

- Ukończyłaś studia? - spytał zaskoczony ogromnym entuzjazmem w jej głosie. - Mówisz jak te nowoczesne kobiety, które nauczono myśleć w taki właśnie sposób.

Uśmiechnął się. Po chwili udowodnił, że był naprawdę bardzo sprytny.

- To wielkie szczęście spotkać taką kobietę - powie­dział. - Wierzę, że zechcesz sprzedać „Imbryk”. Jaka jest twoja cena?

Lily powoli pokręciła przecząco głową.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin