D310. Boswell Barbara - Sekret i zdrada.doc

(514 KB) Pobierz

Barbara Boswell SEKRET I ZDRADA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Pan Halford czeka na pana, panie McGrath. - Uprze­jmy i oficjalny ton panny Phyllis York, sekretarki Arthura Halforda, nie zdradzał nawet cienia niechęci czy dez­aprobaty.

Garrett McGrath nauczył się jednak nie polegać jedynie na tym, co widział lub słyszał. Uliczne bijatyki, w których często uczestniczył w dzieciństwie, wyrobiły w nim in­stynkt, który wykorzystywał w dziedzinie, będącej teraz jego pasją, to znaczy w hotelarstwie.

Wcześnie zrozumiał, że uśmiech na twarzy nierzadko ma­skuje wrogość lub pogardę, i rozpoznawał oba te uczucia w chłodnym i beznamiętnym tonie panny York. Nie budziło to jednak jego niechęci. Podziwiał lojalność sekretarki wobec swojego szefa i miejsca pracy - ekskluzywnego, pięcio­gwiazdkowego zespołu hotelowego Halford House.

Wiedział, że dla panny York, wieloletniej pracownicy Halford House, jego obecność tutaj była równie miła jak pojawienie się zarazy. Nazwisko McGrath brzmiało niczym przekleństwo dla Arthura Halforda i jemu podobnych na przeciwległym krańcu hotelowego biznesu, jako że McGrathowie byli właścicielami Family Fun Inns, sieci tanich moteli najmniej poważanych w turystycznej branży. Family Fun Inns rozrastała się jednak coraz bardziej, do­skonale prosperując mimo recesji, która poważnie zmniejszyła zyski wielu ich rywali. Hotelowe rekiny nie mogły dłużej ignorować sukcesu rodziny McGrath.

Family Fun Inns pojawiały się w najatrakcyjniejszych rejonach zdominowanych dotąd przez ekskluzywne, elitarne hotele. Widok kolorowych budynków z każdymi drzwiami w innym odcieniu wywoływał głosy oburzenia właścicieli drogich zakładów i ich gości.

- Chwast zaśmiecający ogród - orzekli przedstawicie­le Blue Springs, gdy zajazdy Family Fun Inns wyrosły wśród bujnej przyrody prywatnej dotąd wyspy.

Garrett McGrath, najbardziej uporczywy z chwastów, zbudował swą karierę, wdzierając się na tereny coraz to nowych ogrodów. Na początku pracował bardzo ciężko, po osiemnaście godzin dziennie, jeżdżąc, targując się, planu­jąc, przekonując, zdobywając sprzymierzeńców, ale jego trud się opłacił. Ostatnio sukces przychodził mu wręcz zbyt łatwo. Nuda wkradała się do jego życia i Garrett czuł, że potrzebuje odmiany i nowego wyzwania.

Dzisiejszy dzień bez wątpienia obfitował w wydarzenia niezwykłe. Oto on, Garrett McGrath, zarządzający Family Fun Inns, był wprowadzany do gabinetu dyrektora legen­darnego Halford House, niezwykle popularnego wakacyj­nego kurortu bogatych, sławnych i wszystkich tych, którzy gotowi byli zapłacić astronomiczną cenę za przywilej zna­lezienia się w pobliżu swoich idoli.

Garrett zastanawiał się, czy przypadkiem jego dziadek, p świętej pamięci Jack McGrath, nie przyczynił się w jakiś sobie tylko wiadomy sposób do dzisiejszego triumfu swo­jego wnuka. Sytuacja ta w ulubiony przez McGrathów spo­sób łączyła mistycyzm i czarny humor. Oto Garrett McGrath kupował Halford House, w którym niegdyś od­mówiono pracy Jackowi i Kate McGrathom, gdyż nie uznano ich za godnych obsługiwania wyśmienitych gości. Garrett rozkoszował się każdą minutą swego zwycięstwa. Arthur Halford, jeden z najwytworniejszych i najbar­dziej dystyngowanych hotelarzy w mieście, przeciwnie, nie miał powodów do zadowolenia. Jego uśmiech był wy­muszony, a twarz wyrażała zmęczenie i rezygnację, kiedy ściskał podaną przez McGratha dłoń. Wyniosła panna York stała z boku, mierząc Garretta chłodnym spojrzeniem.

- A więc dziś nadszedł ten dzień, Arthurze - oznajmił z uśmiechem Garrett. - Czy masz dla mnie papiery do podpisania?

- Panie McGrath, sądziłem, że może zjemy wcześniej lunch, a potem usiądziemy z prawnikami, by po raz ostat­ni... - Arthur Halford przerwał na chwilę i odetchnął głę­boko - przejrzeć warunki kontraktu. Kiedy... - znów za­czerpnął oddechu - złożymy podpisy, chciałbym uczcić naszą umowę kieliszkiem koniaku.

Kieliszkiem koniaku? Oczy Garretta błysnęły weso­ło. Nie wątpił, że Halford najchętniej poczęstowałby go kieliszkiem kwasu solnego. Propozycja toastu była jednak eleganckim gestem. Świadczyła o klasie. Musi o tym pa­miętać.

- Chętnie zjem z tobą lunch, Arthurze, ale czy rzeczy­wiście muszą kręcić się przy nas prawnicy? Zresztą moich i tak nie ma ze mną dzisiaj. Wydaje mi się poza tym, że adwokaci już wystarczająco wiele uwagi poświęcili temu kontraktowi. Mój główny doradca potrafi z pamięci wyre­cytować wszystkie warunki umowy. Rozumiem, że nie wprowadzono żadnych zmian od czasu, gdy... - Garrett urwał i przyjrzał się uważnie Arthurowi Halfordowi.

Twarz starszego pana okryła się czerwienią. Odwrócił głowę, najwyraźniej chcąc uniknąć spotkania ze wzrokiem Garretta. Jakiż marny byłby z niego pokerzysta, pomyślał Garrett.

- Pozwól, że zgadnę - zaczął spokojnie Garrett. - Były jednak jakieś zmiany?

- Cóż, może nie do końca. Prawdę mówiąc... - jąkał się Halford.

- Nie stosuj żadnych wybiegów. Podaj mi po prostu fakty. - Na twarzy Garretta nie było już uśmiechu. Potrafił być czarujący, lecz nienawidził krętactwa i chytrych pod­stępów. - O co chodzi, Halford?

- To jest pan Halford, panie McGrath. - Panna York przybrała wojowniczą postawę niczym smok na widok wroga u wrót swego zamku. - Szczęśliwie nie znam śro­dowiska, w którym pan normalnie prowadzi interesy, ale tutaj w Halford House nie zwracamy się do siebie po imie­niu, jak w szkole, ani też po nazwisku, jak w piwiarni. W tym gabinecie używamy właściwych form i dopóki nie nastąpi zmiana właściciela... - już sama myśl o tym wy­wołała w niej dreszcz - chcielibyśmy zachować nasze zwyczaje.

- Panno York, proszę... - Halford przerwał jej niepew­nym głosem. - Wszystko jest w porządku. - Na chwilę jego wzrok spoczął na Garretcie. - Panie McGrath, mam nadzieję, że wybaczy pan mojej sekretarce jej...

- Wybaczyć pannie York? Składam jej głęboki ukłon! Jeśli ma pani ochotę pozostać na swoim stanowisku, pan­no York, ta posada należy do pani. - Garrett uśmiechnął się, na moment odzyskując dobry humor. Tylko babcia McGrath, kiedy była jeszcze w swojej najlepszej formie, potrafiła zbesztać go w ten sposób. W jego myślach zago­ściło wspomnienie kobiety o kamiennej twarzy i sercu z granitu. Kochana, dobra babcia! Prawdę mówiąc, brako­wało mu jej ostrych i trzeźwych słów, których nie słyszał, odkąd babcia uznała, że jej najstarszy wnuk wkroczył na właściwą drogę.

- Nie, dziękuję - odmówiła stanowczo panna York, nie kryjąc dezaprobaty. - Kiedy pojawi się tutaj pański zespół, odejdę na emeryturę i jest to decyzja nieodwołalna, panie McGrath.

- Szkoda. Zapewne nie ma pani podobnej do siebie siostry? Nie? - Garrett wzruszył ramionami. - Cóż, wie­rzę, że emerytura będzie dla pani miłym, a bez wątpienia zasłużonym odpoczynkiem. A gdyby zatrzymała się pani kiedyś w Family Fun Inn, gwarantuję bonifikatę, która jest przywilejem wszystkich przyjaciół rodziny McGrath.

Wręczył jej wizytówkę.

- Proszę jedynie okazać to. Bonifikata zapewniona. Panna York podejrzliwie przyglądała się trzymanej w ręku kartce.

- Panno York, jeśli nam pani wybaczy, chciałbym omó­wić z panem McGrathem pewne sprawy w cztery oczy - poprosił Arthur Halford swoim uprzejmym, starannie modulowanym głosem.

Panna York wycofała się bez słowa. Garrett uśmiechnął się. Gotów był założyć się o stawkę dzisiejszego kontraktu, że panna York nieraz skorzysta z gościny Family Fun Inns. I z pewnością polubi te motele, a zwłaszcza ich jakże przy­stępne ceny. Kolejna osoba znajdzie się po jego strome barykady. Te rozważania przypomniały mu o celu dzisiej­szej wizyty.

- Chcę wiedzieć, co zmieniłeś w umowie, Art - zażądał cierpko Garrett.

Dotąd opanowany, Arthur opadł teraz na skórzane obicie kanapy, przeczesując dłonią swoje siwe włosy.

- Moja córka! - zawołał żałośnie. - Wróciła! Oto co się stało.

Garrett patrzył na niego, nie rozumiejąc nic z tego, co usłyszał.

- A co twoja córka ma z tym wspólnego? I skąd wró­ciła? Z kosmosu? Z więzienia?

- Z Kalifornii! - jęknął Halford. Garrett był całkowicie zdezorientowany.

- Wybacz, Art, ale nic z tego nie rozumiem. Siedzisz tutaj zrozpaczony, ponieważ twoja córka wróciła z Kali­fornii?

- Gdybyś znał Shelby, zrozumiałbyś, co czuję - odparł ponuro Halford. - Kiedy dowie się, że sprzedaję Halford House... - Jego głos załamał się, jakby Halford bał się mówić dalej.

Garrett poczuł, że odzyskuje panowanie nad sytuacją.

- Czuje sentyment do tego miejsca, tak? - Usiadł obok Halforda. - Hej, pozwól mi z nią porozmawiać. Mam pięć młodszych sióstr, potrafię rozmawiać z kobietami. Może popłynie kilka łez...

- Łez? Ha! Shelby nie płacze! Nie pamiętam, by kie­dykolwiek płakała, nawet jako dziecko. Wie, czego chce, dąży wytrwale do celu i niech niebo ma w swojej opiece tego, kto spróbuje stanąć jej na drodze. Wykazuje wtedy delikatność nuklearnego pocisku. - Arthur potrząsnął gło­wą. - Są tak różne z Laney, niczym... szakal i uroczy, mały foksterier. Laney ma dwa małe pieski. Uwielbia je. - Jego twarz rozjaśnił uśmiech pełen ojcowskiej dumy. Garrett przyglądał się mu z uwagą. Nigdy dotąd nie słyszał, by ojciec porównywał córkę do szakala. Choć on sam złościł się czasami na swoje siostry, nigdy nie nazwałby ich szakalami. Psotnicami, tak. Wariatkami, bardzo pra­wdopodobne. Nigdy jednak nie przyrównałby żadnej z nich do bestii.

Próbował wyobrazić sobie Shelby Halford, ale jedyne co przychodziło mu na myśl, to postać o ostrych zębach, długich czerwonych paznokciach i małych szklistych ocz­kach. Ale interes, to interes. Chciał podjąć wyzwanie i pod­nieść prestiż swojej firmy, dołączając do Family Fun Inns hotel klasy Halford House. Stanie się on koronnym klejno­tem sieci proponującej najniższe w kraju ceny. I nie po­zwoli by jakaś rozpieszczona panienka pokrzyżowała jego plany. Nawet jeśli nazywano ją szakalem.

Arthur Halford wstał i wyraźnie podenerwowany zaczął przemierzać pokój.

- Shelby ma trochę doświadczenia w naszej branży. Ukończyła hotelarstwo i pracowała w Kalifornii. Nasze stosunki w ostatnich latach bardzo się poprawiły, kiedy mieszkaliśmy nad dwoma różnymi oceanami. Ale w ze­szłym tygodniu Shelby zadzwoniła, że wraca na Florydę.

- Aby zająć się rodzinnym przedsiębiorstwem, a ty za­pomniałeś powiedzieć jej, że sprzedajesz Halford House.

- A więc wiesz już wszystko - mruknął ponuro Hal­ford. - Pamiętasz, że zgodziliśmy się utrzymać naszą umo­wę w tajemnicy do czasu podpisania dokumentów. Dotąd wie o niej jedynie moja żona. Kiedy więc zadzwoniła Shel­by... - Potrząsnął głową i jęknął. - Shelby dominuje w rozmowie. Zanim zdołałem wtrącić słowo, poinformowała mnie, że rzuciła pracę, zrezygnowała z mieszkania i zorganizowała przeprowadzkę. Podała mi datę swojego przyjazdu do Port Key, oświadczając, że jest gotowa, by razem ze mną zarządzać Halford House, a po moim ode­jściu na emeryturę zamierza przejąć hotel.

- A teraz twoja córka jest już na Florydzie wciąż nicze­go nieświadoma?

Halford potwierdził przypuszczenie Garretta skinieniem głowy.

- Nie, potrzebuję... więcej czasu. Pomału przygotowu­ję grunt.

- A jak to zrobisz? - zainteresował się Garrett. Zawsze intrygowali go eleganccy faceci pokroju Halforda. Byli dżentelmenami i umieli zachować klasę, lecz nigdy nie zawahali się też przed zadaniem ostatecznego ciosu w ple­cy. Garrett musiał przyznać, że jemu samemu zdecydowa­nie brakowało subtelności i umiejętności zwodzenia prze­ciwnika. Od pierwszych chwil życia otwarcie domagał się tego, czego chciał, od pierwszego krzyku, jak twierdziła jego matka.

- Przykro mi, że obrana przeze mnie taktyka jest tro­chę... nietypowa. - Arthur Halford wydawał się bardzo zmieszany. - I dość trudna do wyjaśnienia.

- Zapowiada się ciekawie - odrzekł Garrett. - No, Art. Wyduś to z siebie. Co powiedziałeś wybuchowej Shelby o Halford House?

- Jak cudownie być znów w domu! - cieszyła się Shel­by, spacerując wśród wspaniałej zieleni ogrodów Halford House.

- Shelby, proszę, czy mogłabyś iść wolniej? - jęknęła Lancy, prawie biegnąc, by dotrzymać tempa siostrze. - Moje pieski ledwie zipią.

Shelby spojrzała z dezaprobatą na parę dyszących z wy­siłku pięcioletnich, wyraźnie przekarmionych i zbyt ciężkich psów.

- Gdyby więcej się ruszały i zdecydowanie mniej jadły, krótki spacer tak by ich nie zmęczył - zauważyła. - Po­winnaś wprowadzić im dietę, Laney. Dla dobra tych zwie­rząt. Inaczej sama będziesz winna ich przedwczesnej śmierci.

- Przestań, Shelby! - W oczach Laney pojawiły się łzy.

- Nie możesz być tak okrutna. Wysyłasz moje pieski do grobu, choć wiesz, że są dla mnie całym światem. - Zwró­ciła się do wysokiego, starannie ubranego blondyna, który szedł kilka kroków z tyłu. - Czy lubisz zwierzęta, Paul? - spytała, a w jej policzkach pojawiły się śliczne dołeczki.

Paul wpatrywał się w nią niczym zahipnotyzowany. Je­go reakcja nie była zaskoczeniem dla żadnej z sióstr. Lu­dzie zatrzymywali się, by popatrzeć na Laney, kiedy ta była jeszcze raczkującym niemowlęciem. Paul nie odrywał od niej oczu od czasu swego przyjazdu do Halford House w zeszłym tygodniu.

Shelby patrzyła na siostrę bardziej krytycznie. Laney była klasyczną pięknością, cudownym połączeniem Vivian Leigh z „Przeminęło z wiatrem” i Liz Taylor z „Ivanhoe”

- z dodatkiem ogromnych, piwnych oczu. Wszyscy, którzy ją znali, twierdzili, że Laney powinna zostać aktorką. Jej uroda była oszałamiająca. Laney zawsze oponowała prze­ciwko takim stwierdzeniom ze słodkim uśmiechem. Nie interesowała jej kariera. Pragnęła jedynie zostać dobrą żo­ną i matką. To Shelby była tą, która chciała pracować.

Laney mówiła o tym w taki sposób, że ludzie spoglądali pytająco na Shelby, jakby ta wypowiedziała wojnę wszy­stkim ogólnie uznanym wartościom: małżeństwu, macie­rzyństwu, amerykańskiej fladze i drożdżowemu ciastu.

- Już jako mała dziewczynka uwielbiałam zwierzęta - Laney poinformowała Paula, który wciąż wpatrywał się w nią zauroczony. - Zawsze opiekowałam się całą me­nażerią psów, kotów, ptaków i królików. Tylko Shelby ni­gdy nie wykazywała najmniejszego zainteresowania zwie­rzętami.

- W twoich ustach brzmi to tak, jakbym miała poważne zaburzenia psychiczne - zauważyła oschle Shelby.

- Myślę, że jest we mnie po prostu potrzeba dawania i czułości - ciągnęła niewinnie Laney. - Shelby zawsze pragnęła przede wszystkim sukcesu i kariery. Teraz wróci­ła, by poprowadzić z tatą interesy. Tak się cieszę, że bę­dziesz jej w tym pomagał, Paul.

Ta ostatnia uwaga wyrwała na chwilę Paula z transu wywołanego widokiem Laney.

- Halford House jest tak bajeczne, jak to opisywałaś, Shelby - oświadczył z entuzjazmem. - Cudownie będzie tu pracować.

Mógł dodać „z tobą”, pomyślała kwaśno Shelby. Kiedyś może tak właśnie powie. Potrząsnęła stanowczo głową. Z pewnością.

Wraz z Paulem tworzyli doskonały zespół, prowadząc wytworny Casa del Marina w Kalifornii. Ich znajomość, początkowo ograniczająca się jedynie do kontaktów służ­bowych, pomału przerodziła się w przyjaźń, a w przyszło­ści mogła zaowocować uczuciem poważniejszym. Kiedy Shelby zdecydowała, że czas wracać do domu, nie chciała rozstać się z Paulem, kończąc jednocześnie to, co nie miało szansy na dobre się rozpocząć. Zaprosiła Paula do Halford House, oferując mu posadę i nie wiążąc z tym żadnych osobistych żądań czy oczekiwań. Nie było nic romantycz­nego w propozycji, by Paul zarządzał wraz z nią hotelem po przejściu Arthura Halforda na emeryturę. Shelby była zbyt dumna, by oferować łapówkę w zamian za uczucie.

W jej sercu jednak tliła się nadzieja. Podobnie jak Laney pragnęła wyjść za mąż i mieć dzieci, choć nigdy nie przy­znałaby się do tego w obecności siostry. Dlaczego nie mia­łaby prowadzić Halford House, być żoną Paula, wychowy­wać ich dzieci i może nawet mieć psa? Zdrowego kundla, którego brzuch nie ciągnąłby się po ziemi.

- Shelby pewnie opowiadała ci, że nasz kuzyn, Hartley, był przygotowywany, by przejąć ster Halford House - pa­plała Laney - ale miał wypadek na łódce pięć lat temu. Biedny wujek Hal i ciocia Hillary byli tym tak zdruzgotani, że sprzedali tacie swój udział w Halford House i wyjechali do Arizony. Do tej pory nie mogę się po tym otrząsnąć. Był dla mnie jak bohater, wyidealizowany starszy brat.

- To takie tragiczne - wzruszył się Paul, kładąc rękę na ramieniu Laney w geście współczucia.

Shelby przyglądała się tej scenie z niedowierzaniem. Ona także lubiła Harta, był on jednak dwanaście lat od nich starszy i rzadko kiedy rozmawiał ze swoimi młodszymi kuzynkami. Podziw Laney dla Harta był czymś nowym.

- To był jeden z powodów mojego powrotu. Chciałam, żeby Halford House zarządzał ktoś z rodziny Halfordów - dokończyła Shelby rodzinną sagę. - Brata Harta, Hala, nie interesuje hotelarstwo, podobnie jak Laney. Zostaję więc tylko ja.

Chłopiec hotelowy w uniformie przyozdobionym zielo­nym monogramem podszedł do nich, ostrożnie wymijając tłuste pieski.

- Przepraszam, panno Halford - zwrócił się do Shelby, choć jego zachwycone oczy wędrowały ku Laney. - Mam wiadomość od pani ojca. Chce, żeby natychmiast przyszła pani do jego gabinetu. Mówi, że to pilne.

Shelby skinęła głową.

- Dziękuję, Brad. Przebiorę się i zaraz przyjdę.

- Pan Halford prosił, żeby przyszła pani natychmiast - upierał się chłopiec. - Mówił, że to bardzo pilne.

Shelby spojrzała krytycznie na swoje czerwone szorty i szeroką białą koszulkę. Sportowe buty i białe skarpetki dopełniały stroju znakomicie nadającego się na spacer po ogrodzie i późniejsze bieganie po plaży, lecz zupełnie nie­odpowiedniego w eleganckim gabinecie dyrektora hotelu. Jej włosy ściągnięte w koński ogon opadały luźno, czego bardzo nie lubiła w pracy.

- Lepiej idź od razu, Shelby - poradziła jej Laney. - Wiesz, jak tata wścieka się, kiedy się mu sprzeciwiają.

Shelby o tym wiedziała. Była też pewna, że nigdy nie zadowoli ojca, który nie potrafił wybaczyć jej, że urodziła się dziewczynką zamiast pierworodnego syna, którego tak pragnął.

- Dotrzymam Paulowi towarzystwa - zaoferowała się Laney. - Raz jeszcze oprowadzę go po całym terenie, a po­tem poproszę o opinię na temat tego, co mu pokazałam.

- Uśmiechnęła się uroczo. Paul i Brad wydawali się bliscy omdlenia.

Kilka minut później Shelby pchnęła drzwi gabinetu ojca i szybkim krokiem wmaszerowała do środka. Arthur Hal­ford, kontemplujący rozciągającą się za oknem panora­mę morza, odwrócił się gwałtownie, przyciskając rękę do serca.

- Wielkie nieba, młoda damo, aleś mnie przestraszyła! - zwrócił się gniewnie do córki.

- Trzy różne osoby kazały mi natychmiast tutaj przyjść. Kiedy się pojawiłam, panna York spytała od razu, gdzie się podziewałam tak długo. Czekałeś na mnie, w jaki więc sposób mogłam cię przestraszyć? - broniła się zawstydzo­na i zdenerwowana atakiem ojca Shelby.

- Wszystko się zgadza, ale przez swoje gwałtowne we­jście straciła pani punkty - rozbawiony głos skomentował tę scenę z głębi pokoju.

Oparty o masywny skórzany fotel stał tam wysoki męż­czyzna, którego ostre rysy łagodził uśmiech. Jasne, niebieskie oczy taksowały ją spod ciemnych rzęs i uniesionych brwi, nadając jego twarzy intrygujący i bardzo... seksowny wyraz.

Shelby skierowała uwagę na ubranie mężczyzny. Miał na sobie granatową marynarkę i spodnie koloru khaki naj­wyraźniej seryjnej produkcji. W sklepach pasażu handlo­wego Halford House można było dostać ubrania znacznie lepszej jakości i uszyte z większym wyczuciem dobrego stylu. Elegancki dżentelmen mógł tam również zamówić garnitury i koszule na miarę.

- Tutaj, w Halford House, zawsze należy pukać przed wejściem - ciągnął nieznajomy, a w jego słowach wyczu­wała zuchwałość i szyderstwo. - Takie panują zwyczaje. I chociaż pani przestępstwo nie jest karane śmiercią, sta­nowi poważne naruszenie ustalonych reguł i musi zostać odpowiednio ukarane. Proszę wezwać strażników! Wyrok zostanie wykonany natychmiast!

Mężczyzna gwałtownym ruchem zdjął nieciekawą ma­rynarkę i zawiesiwszy ją na poręczy fotela, rozluźnił kra­wat. Pod szeleszczącą białą koszulą, kiedy podwijał ręka­wy, wyraźnie zarysowały się szerokie i muskularne ramio­na. Ten człowiek przyciągał jej wzrok jak magnes, ema­nując dziwną i niebezpieczną siłą. Irytowała ją jego arogancka, rozbawiona mina. Poczuła złość. Nie pozwoli, by ktokolwiek bawił się jej kosztem!

- Kim pan jest? - spytała chłodno. Garrett nie udzielił jej wyjaśnień.

- Pani jest zapewne Shelby - oświadczył głośno.

Ruszył w jej stronę, uśmiechając się, świadomy, jak wie­le wysiłku musi kosztować ją pozostanie w miejscu. Nie wykonała najmniejszego ruchu, dopóki nie zatrzymał się tuż przed nią.

Przyglądał się jej uważnie, od stóp po koński ogon, i musiał przyznać, że Shelby Halford w niczym nie przy­pomina wojowniczej baby, której obraz stworzył w wy­obraźni po wysłuchaniu tego, co mówił o niej ojciec.

Jej twarz bynajmniej nie przypominała oblicza wiedź­my. Usta o delikatnym konturze harmonizowały z linią ła­godnego łuku brwi ponad orzechowymi oczami, zupełnie nie przywodzącymi na myśl ślepi krwiożerczej bestii.

Miała długie i bardzo zgrabne nogi. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nakłada szpilki, uznał jednak, że nie jest to najlepsza pora, by zadać Shelby tego rodzaju py...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin