Joncour Serge - Ultrafiolet.doc

(464 KB) Pobierz

Serge Joncour

ULTRAFIOLET

I

·   Cóż znajdę w twoim pałacu?

·   Znajdziesz się w moim pałacu, a to już wystarczy.

Ahmed Sefrioui

Biel była z pewnością tym, co dodawało im otuchy.

Niech jakiś nieznajomy popchnie, ot tak, po prostu, metalową furtkę do waszego parku, niech będzie od stóp do głów ubrany na biało, niech ta biel będzie nieskazitel­na, a wtedy nawet nie myśli się o tym, by mieć się na baczności.

O tej popołudniowej godzinie słońce zalewało taras bezlitosnym żarem; jedynie Julie i Vanessa były w sta­nie to wytrzymać. Sądziły, że są same, skorzystały więc z okazji i zdjęły staniczki kostiumów kąpielowych; leża­ły nieruchomo, myśląc tylko o opalaniu. Mężczyzna za­trzymał się w pewnym oddaleniu. Był nawet na tyle delikatny, że dyskretnie się odwrócił, tak że widać było przede wszystkim pokaźną torbę, którą trzymał na ra­mieniu, oczywiście również białą. Julie włożyła bluzkę, Vanessa owinęła się ręcznikiem kąpielowym, wściekła, że jest prawie naga, ale zasłaniając się, raczej ekspono­wała goliznę, niż naprawdę ją zakrywała.

Mężczyzna szedł w ich kierunku swobodnym, lekko nonszalanckim krokiem, charakterystycznym dla ludzi, którzy wiedzą, że są obserwowani. Spoglądał na prawo

7

i lewo, jakby starał się zapamiętać wszystko, co widzi, i jakoś to ocenić. Refleksy światła odbijające się w jego okularach Ray-Ban przesuwały się z jednego planu na drugi: na szmaragdową zieleń trawnika, mieniącą się niczym aksamit, willę Trianon z białego kamienia, ba­sen u podnóża schodów, pływające w nim przezroczyste fotele, leżaki z drzewa tekowego, także puste, cały ten wyrafinowany i bezceremonialny luksus, atmosferę, w której czuł się jak ryba w wodzie.

Czy już go kiedyś widziały? Szukały w pamięci, nie znajdując odpowiedzi, zwłaszcza że nie domyślały się po­wodu, dla którego się tu znalazł. Może szukał plaży, a może statku.

Postanowiły być uprzejme. W podjęciu tej decyzji pomogła im delikatność, z jaką zdjął okulary przeciw­słoneczne, taki rodzaj uprzedzającej kurtuazji, jakby chciał sprawić im jak najmniej kłopotu i nie ukrywać wzroku. Zwłaszcza że jego spojrzenie było bez wątpienia drugą częścią propozycji: stalowoniebieskie, skierowane na wprost, jedno z tych spojrzeń, od których odwraca się wzrok, w poczuciu winy wobec tej swoistej ucieczki.

Mężczyzna zwrócił się swobodnie w kierunku Vanes-sy, jakby już się kiedyś poznali, bez skrępowania, ale i bez natarczywości. Słońce świeciło mu prosto w twarz.

Znowu zagubić się w meandrach fałszywej pruderii, określić granice tej głębokiej niechęci, która niekiedy pojawia się od pierwszego wejrzenia, wyznaczyć odpo­wiedni dystans, od razu dyskryminujący wysiłki drugiej strony, rozluźnić się, znów spróbować, poczuć się do­tkniętym zbyt wielką swobodą, która czasem może się nawet podobać, znaleźć równowagę między delikatnoś­cią a uporem...

Philipa tu nie było. Próbowały określić datę jego po­wrotu - jutro, dziś wieczorem, a może już za chwilę; z nim nigdy nie wiadomo... Mówiąc to, punktowały wątpliwą niezawodność swego brata, niezbyt się nad nią użalając ani jej nie krytykując.

A jednak mi powiedział...

No tak, sam pan widzi...

W tonie ich wypowiedzi można było wyczuć płaczliwą nutę, żal wynikający z rozczarowania. Były doskonale świadome, że cala ta komedia zupełnie niczemu nie słu­ży. Mężczyzna przedstawił się. Boris. To imię coś im mówiło, a kiedy wspomniał o internacie, o latach spędzo­nych w tym, co przypominało więzienie o zaostrzonym

9

rygorze... Wszyscy zresztą wiedzą, czym są takie miejs­ca. Odnalazły w jego słowach trochę nienawistnych wspo­mnień brata o całej epoce spędzonej na buncie przeciw­ko tresurze, polegającej na wpajaniu zasad przyzwoitości i dobrego wychowania. Rezultatów nie przyniosło to żadnych, a on sam był tego najlepszym przykładem.

Rozległ się cichy śmiech. Znak, że można poczuć się swobodniej. Zawsze, kiedy spotyka się kogoś nieznajo­mego, czuje się pewne napięcie, szczególnie w takich okolicznościach. Ale już na początku próby mężczyzna przeczuwał, że zda ten egzamin. Prezentacja, szczypta anegdotek, staranie, by nie spoglądać gdzie indziej, tyl­ko prosto w oczy... Swobodnie zaliczył tę część.

Z dwóch sióstr to Julie okazała się bardziej wyrozu­miała, lub może po prostu bardziej znudzona.

·   No więc tak, dziesiątego miał lot z Newport, wiem także, że chciał zatrzymać się na jakieś dwa, trzy dni w Nowym Jorku...

·   W każdym razie będzie tu na święto Czternastego Lipca - rzuciła Vanessa, wściekła na siostrę za jej zbyt­nią szczerość...

I natychmiast poczuła pretensję do siebie, dochodząc do wniosku, że oto pozwoliła tym dwojgu na przejście do dalszego etapu zażyłości. A Julie już rozwodziła się nad detalami dotyczącymi święta Czternastego Lipca, in­formując, iż Philip każdego roku buńczucznie wystrze­liwał petardy z wysuniętego najdalej na południe krań­ca wyspy, urządzając spektakl dla wszystkich gości, . a szczególnie dla rodziny. Jej wcale nie będzie brakować tej ceremonii, bo choćby zachwyt nad nią był nie wiem jak bałwochwalczy i jednomyślny, to dla brata stanowi­ła ona jedyną okazję, by w końcu zabłysnąć, pokazać,

10

jak bardzo jest przydatny. Czternasty Lipca był dla nie­go dniem chwały.

Boris zilustrował przyjemność, jaką daje zorganizo­wanie podobnego spektaklu: eksplozje różnokoloro­wych świateł, odgłosy detonacji, zwielokrotnione echem odbijanym od przybrzeżnych skał, okrzyki widzów, ogólna radość...

Ciągle siedząc, Vanessa otulała się ręcznikiem, jakby nagle zrobiło się zimno, starała się jak najmniej poru­szać w obawie przed nadmiernym odsłonięciem ciała. Najbardziej ze wszystkiego dręczyły ją przewidywane skutki tej paplaniny. Chociaż od jakiegoś czasu nie przejmowała się już brakiem konsekwencji w postępo­waniu brata, to uznała, ze tym razem przekroczył wszel­kie granice. Rzucił siostry po prostu na pastwę tego nieznajomego, bez żadnego uprzedzenia, nie powiedział nawet, gdzie teraz przebywa, tak by można go było złapać. Zasłonił się głuchym numerem telefonu, jakby chciał pokazać, że za ws2ystko zapłaci ryczałtem; tym ra­zem naprawdę okazał krańcową nieodpowiedzialność... No i znowu miała mu za złe, znów wyobrażała sobie, że przywołuje go do porządku, a niepokój brał w niej górę nad złością, jednocześnie zaś cieszyła się na samą myśl o zmyciu mu głowy, kiedy się wreszcie pojawi.

Gdy rzecz dotyczy kogoś bliskiego, bardzo szybko zaczynamy się niepokoić, jeśli telefon komórkowy prze­staje odpowiadać i słychać tylko ulatujący w pustkę sy­gnał. Intuicja podpowiada, że być może dzwonimy na próżno, wyobrażamy sobie najgorsze. A przecież jeśli cho­dzi o Philipa, było to coś prawie normalnego, swoisty dodatek do jego braku odpowiedzialności, jego wiecznej dziecinady, z której nie zdołał wyrosnąć.

Zdawkowy uśmiech Vanessy skrywał kłębiące się w niej myśli, już wiedziała, jak weźmie sprawy w swoje ręce i wygarnie mu, co o tym wszystkim myśli. Inni za bardzo przywykli do tego, żeby lekkomyślności Philipa jeśli nawet nie traktować jak zalety, to uważać ją za nieodzowną cechę jego charakteru.Wszyscy pogodzili się już z tym jego brakiem odpowiedzialności, ale ona nadal nie traciła nadziei, że uda się jej w końcu go zmienić.

·  Nie mają panie czegoś do picia?

·  Oczywiście, że mamy. Vanesso, zajmiesz się tym... ? Vanessa rzuciła siostrze jadowite spojrzenie, oburzona

pełnym wyższości tonem, świadczącym o tym, że obec­ność nawet zwykłego obcego osobnika powoduje u Julie utratę naturalności i narzuca natychmiastowe wchodze­nie w jakąś rolę. Owinęła się szczelniej ręcznikiem i wsta­ła bez słowa, poddając się przeświadczeniu o straconym popołudniu, o tym fatalnym, obelżywym zbiegu wielu okoliczności, który burzy w efekcie upragniony spokój, jakby ktoś rzucił zły urok.

Pragnienie spowodowało, że przypomniał sobie całą po­dróż, jakby suchość w ustach towarzyszyła mu przez cały ten czas. Pośpieszny wyjazd, przyprawiające o zawrót gło­wy doznania podczas wkładania walizek do bagażnika, roz­maite zabiegi i starania, smak chloru w ustach, zawsze ten sam, bez względu na rodzaj wody z kranu, czy to na parkingach przy autostradzie, portowych toaletach, czy to w karafkach przydrożnych kafejek, strumieniach fontann. Ciągłe trudności ze znalezieniem właściwej drogi, uporczy-w,e-szukanie jej, jakby chciał ugasić pragnienie i ruszyć .'ydals^ą-ri^dróż według otrzymanych od kogoś wskazówek.

Julie sprawiało radość, że widzi siedzącego przed nią faceta. Napawała się poczuciem przewagi, jaką dawało jej przebywanie na własnym terenie, przewagi pozbawionej arogancji czy lekceważenia; bawiła ją ta maleńka przy­jemność, że może dominować nad kimś, kto musi prosić o pozwolenie. Jako dziecko potrafiła zachowywać się naprawdę obrzydliwie pod tym względem, wykorzysty­wała weekendy, by zaprosić szkolne koleżanki, a następ­nie despotycznie rządzić nimi. Był to rodzaj pewnej per-wersji. A teraz Boris, nie pytając o zgodę, przysunął sobie krzesło i usiadł. Zdjął okulary i Julie zaskoczył nagle jakiś odblask, jakiś obraz, który przemknął przed nią, wywołu­jąc wrażenie zawstydzenia. Poczuła się trochę niezręcznie i natychmiast się podniosła.

Pewność siebie okazywana przez przybysza, niepyta-nie o pozwolenie, brak zgody na włączenie się do jej drobnych gierek nawet się jej spodobały; wzruszało, że jakiś mężczyzna może okazywać taką impertynencję. Przewidywała subtelną rozkosz zwycięstwa, które od­niesie, kiedy zachwieje doskonałą równowagą gościa i spowoduje, że poczuje się on nieswojo.

Starannie uczesana, przepasana pareo, Vanessa po­jawiła się na podeście. Podała Borisowi szklankę, bez żadnych objawów uprzejmości poza nieco skrzywionym uśmiechem. Przyniosła zwykły sok z granatów, który gość schwycił w ręce niczym drogocenną zdobycz. Płyn, który trzymał w dłoni, był miarą czasu, jaki mu został, żeby dziewczyny do siebie przekonać, dopóki szklanka nie będzie pusta. Szklanka soku stanowiła pretekst do zahaczenia się tu, wiedział bowiem, że ostatni stateczek odpływa z wyspy o dwudziestej. Zanim dotknął ustami płynu,  kilkakrotnie  zakręcił  szklanką  i  ten  kontakt

13

nieco go ochłodził. Podniósł ją nawet do policzka, po­tem potrzymał przed oczami. Płynna czerwień... Wszyst­ko, co było przez nią widać - dom, park - skąpane było w czerwonej mgławicy, basen i morze, całe otoczenie zdawało się tkwić w soku z granatu, napoju, który Boris otrzymał do dyspozycji, w rozdeptanym granacie... Nie mógł się opanować, wypił zawartość szklanki jednym haustem i odstawił ją z westchnieniem ulgi. Z prędko­ścią błyskawicy poprosił o następną.

Vanessę zdumiało to grubiaństwo, złagodzone nieco radosnym uśmiechem gościa.

Julie uważała, że po prostu chce mu się pić.

- No co? Nie podasz mu następnej szklanki? - spy­tała.

Za każdym razem, kiedy upal opasywał wszystko ciasną wstęgą, dławiący niczym gaz, sprzedawca farb zaczynał się bać, czy w sklepie czegoś nie brakuje. Największe wraże­nie robiły na nim szablony do malowania czerwonym atramentem, to widniejące wszędzie słowo niebezpieczeń­stwo. Kompensatą za tę trwogę, premią za lęk była duża liczba zamówień. Każdego roku sprzedawał petardy z mar­żą większą niż doskonała, można by powiedzieć, że z mar­żą niespotykaną dla drobnego sklepikarza. Te wszystkie ruggieri, i tak już droższe niż ich cena bazowa...

Innym zadośćuczynieniem był efekt pierwszego po­kazu, gdyż sprzedawca z żoną zawsze byli zapraszani do loży państwa Chassagne i w ten sposób mogli choć na chwilę dołączyć do grona wybrańców, oglądać pokaz fajerwerków z najlepszych miejsc widokowych. Ale tym razem Philip — „podpalacz", jak nazywali go między sobą - nie przyszedł zdjąć mu troski z głowy, pozba­wiając go tego całego arsenału, i sklepikarz wiedział, że o spokojnym śnie może tylko marzyć.

15

W miasteczku także organizowano pokaz sztucznych og­ni; zajmowały się tym władze miejskie. Bledziutkie race, wystrzeliwane co kilka minut przez rozradowanych straża­ków, zaskakiwały miernotą niezadowoloną publiczność; była to istna karykatura splendoru. Wobec tego widowi­ska pokaz młodego Chassagne'a sprawiał wrażenie prowo­kacji, Czternastego Lipca w pewnym sensie dla arystokra­cji. Ten wspaniały, majestatyczny balet kolorowych iskier, świetliste refleksy na morskich falach, niczym lustrzane odbicie, te fontanny blasku na czerwonym granicie skał -to było coś zupełnie innego niż czerwone i niebieskie kule prezentowane przez strażaków z portu... Dwóch czy trzech lekko wstawionych strażaków mieszało radośnie małe butelki piwa z tubkami do strzelania, wystrzeliwali ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin