Lipny Tobiasz W - Kurlandzki trop.doc

(831 KB) Pobierz

Tobiasz   W.

Lipny

 

KURLANDZKI

 

TROPNiektóre dramatis personae

Wymienione niżej postaci pojawiły się już w mojej poprzedniej powieści, Barocco. Tym, któ­rzy jej (niestety) jeszcze nie znają, polecam roz­poczęcie lektury od poniższego glosariusza; tych, którzy czytali Barocco, zapraszam na powtórkę i powitanie znanych im postaci, nawet tych nie­żyjących...

BANDURA, FRANCISZEK, PROFESOR - pochodzą­cy z Wisły, historyk sztuki o międzynarodowej sławie, specjalista od malarstwa; opiekun, pro­motor, mentor i cicerone narratora w świecie sztuki. Profesor taki, jakim wszyscy profesorowie w Polsce powinni być, a rzadko są. Wnikliwy i ironiczny komentator polskiej rzeczywistości. W sferze intelektualnej (i częściowo duchowej) zastępczy ojciec narratora. Zasłynął medialnie jako odkrywca Madonny z konwalią Passerotta w zapyziałym wiejskim kościółku.

6

BARANIECKA, ANTONINA, HRABIANKA - świadek dwóch powstań narodowych, bystra obserwatorka, autorka arcyciekawego pamiętnika, stanowiącego cenne źródło historyczne.

BĄCZEK - kumpel Gerwazego (kumpla narra­tora) z politechniki. Komputerowy magik, jeden z pierwszych polskich hakerów. Mizantrop, audiofil i abnegat, obsesyjny krytyk kultury amerykańskiej.

BIBIANA ...CKA - wielka miłość narratora. Ruda We­nus, wspaniała kochanka, według fachowego okre­ślenia Bandury-, najwyższa, „zerowa" klasa kobiety. Chodząca zagadka. Spotkana przypadkiem, ale czy na pewno? Wraz z odkrywaniem jej kolejnych mrocznych tajemnic narrator pożałował, że w ogóle zaczął się nimi interesować... Z drugiej strony, czy ta czcicielka Boskiego Markiza istniała naprawdę? Policja stwierdziła, że osoba o tej tożsamości zmarła w dzieciństwie.

BŁAWAT - gangster, posiadacz paskudnego uśmie­chu i równie paskudnego psa. Konkurent narratora o względy Bibiany; bardzo się zdziwił, gdy kulka kalibru 6 mm przebijała mu czoło, wątpliwe jest jed­nak, czy zdążył te sprawy jakoś ze sobą powiązać. Zresztą nie ma pewności, czy taki związek faktycz­nie istniał.

DĘBICKI, ANTONI, DZIADEK - ojciec matki narratora, stary kawalerzysta; w czasie kampanii wrześniowej

7

miał iść pod sąd wojenny, ale zrehabilitował się nadzwyczajną odwagą i skutecznością na polu bit­wy. Jako ojciec chyba specjalnie się nie sprawdził, jako dziadek był OK. Kawaleryjski pociąg do płci pięknej i nalewek zachował do późnego wieku.

DĘBICKI, ANTONI B, WUJ - późno przez narratora poznany brat jego matki, marnotrawny syn dziad­ków Dębickich. Niepozbawiony uczuć rodzinnych emigrant mieszkający przez lata w Brukseli i pro­wadzący jakieś nader tajemnicze interesy w całej Europie. Po przejściu na emeryturę powrócił do kraju.

GERWAZY - serdeczny przyjaciel narratora z cza­sów szkolnych. Dziwkarz epicki, zdecydowanie He dancep. Erotoman gawędziarz o sporej praktyce. Z zawodu inżynier od kanalizacji, niepozbawiony jednak pewnej wrażliwości. Autor kilku niebanal­nych obserwacji. Zginął poniekąd od miecza, któ­rym wojował. Jeżeli odszedł tak, jak zapowiadał, lądują dziś na nim samoloty.

GRUBY - kolega z wydziału, swego czasu konkurent narratora o względy Olgi. Przejął po nim bezpańską Małgosię, byłą narzeczoną. Może niezbyt sympa­tyczny typ, ale jako historyk nader dla narratora pożyteczny.

GUSTAW ...WlCZ - wyrafinowany miłośnik sztuki, któ­ry przeszedł na ciemną stronę. Elegancki handlarz

8

starymi meblami, podobno międzynarodowy alfons i szantażysta. Narrator poznał go jako romanty­ka i człowieka honoru. Zapalony szachista, które­go ostatni przeciwnik zakończył partię brutalnym strzałem w szachownicę.

MAŁGOSIA - jedna z dawnych narzeczonych nar­ratora. Porządnicka, domatorka. Ciepła, poczciwa i absolutnie przewidywalna. Jakie więc miała szanse w starciu z fascynująco tajemniczą Bibianą? Odeszła z hukiem, żegnana bez odrobiny żalu, ale nie bez wyrzutów sumienia.

MAREIKE VAN R. - atrakcyjna pani doktor historii sztuki z Uniwersytetu w Lejdzie. Kobieta bujna, któ­rą Bandura określiłby jako sztukę wybitnie użytkową, gdyby nie była jego osobistą przyjaciółką.

MIROSLAVA - była trenerka pływania synchronicz­nego, imigrantka z sąsiedniego kraju, gdzie stała się bohaterką skandalu obyczajowego. Ze względu na nader obfite owłosienie obiekt pożądania Ger­wazego. W Polsce właścicielka pubu o irlandzkiej nazwie.

MYSZ - czyli nieszczęsny generał kirasjerów na­poleońskich, Jean Souris. Może i miał w plecaku marszałkowską buławę, ale pchnięty kozacką piką, owego awansu Jaś ten nie doczekał. Pochowano go pod kupą kamieni w pałacowym parku w Praszo-wicach.

9

OLGA - pospolita dziwka o niepospolitej urodzie, trafnie nazwana niegdyś przez Gerwazego „wy­dmuszką". Zero temperamentu, fizyczne obcowanie z nią było frajdą wyłącznie ze względów estetycz­nych.

PAWLAK, LUCYNA - była diabelska studentka nar­ratora. Wyjątkowo bezczelna. Jak by się niegdyś powiedziało: zagięła na niego parol. I nie spoczęła, dopóki nie dopięła swego - czytaj: uwiodła go. Później złagodniała i udomowiła się, ale diabelstwo cały czas się w niej tli. Przypuszczalna autorka wąt­pliwej maksymy naoigare et amare necesse est.

PUŁKOWNIK - ojciec narratora. Były oficer Ludowe­go Wojska Polskiego ze wszystkimi tego konsekwen­cjami, obecnie łagodny alkoholik. Wychowywał nar­ratora na twardziela, żeby zrównoważyć wpływ matki, wychowującej go - jego zdaniem - na mię­czaka. Dopiero teraz narrator zaczyna odkrywać, ile mu naprawdę zawdzięcza.

ŻABA - goryl Bławata o groźnym wyglądzie i tchórz­liwej naturze. Naturalny bywalec siłowni, ot taki drobny polski opryszek.

Grom z jasnego nieba

To stało się pewnego dnia w połowie paź­dziernika. Siedziałem na uczelni, w pokoju, który dzieliłem z profesorem Bandurą, i niespiesznie wybierałem slajdy do wykładu. Wykład, o którego poprowadzenie poprosił mnie Profesor, dotyczył symboliki martwych natur, a większość materiału ilustracyjnego mieliśmy wciąż na przezroczach. Ja sam coraz częściej sięgałem do zasobów inter-netu i zgromadziłem niezły zbiór najróżniejszych zdjęć na CD, ale głównie z dziedziny meblarstwa i architektury; specjalistą od malarstwa był u nas Profesor. Ze swoim ostrożnym podejściem do techniki cyfrowej własnego archiwum zdigitalizo-wanych ilustracji do dziejów malarstwa jeszcze się nie dorobił.

Dzień był ładny, słoneczny, jesień w tej części kraju onego roku się spóźniała. Był czwartek, w perspektywie miałem piątek, u mnie dzień bez zajęć na uczelni. Na wieczór zapowiedziała mi się studentka Pawlak, w torbie miałem zakupione

12

już na tę okoliczność niezłe czerwone wino i opa­kowanie prezerwatyw. Życie nie było pozbawione uroku.

Stało się to w momencie, kiedy włożyłem do przeglądarki kolejny slajd, z jedną z wersji Vanitas de Saint-Andre. Kiedy przyglądałem się przedstawionej tam trupiej czaszce, okolonej lau­rowym wieńcem i leżącej na opatrzonym łąko­wą pieczęcią dokumencie, rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju wsadził swoją łysą głowę Koszałka-Opałka profesor Kozłowski, odwieczny konkurent mojego mentora; był w wyraźny spo­sób poruszony.

-              Słyszał pan, panie kolego? Bandura nie żyje.

W moim mózgu na moment zapanowała pust­ka, a potem chaos. Siedziałem, próbując pozbie­rać myśli. Bandura wyjechał przed tygodniem do Wrocławia w sprawie jakiegoś obrazu, którego au­tentyczność miał potwierdzić. Właściwie planował zaraz wrócić, ale coś go zatrzymało. Przypuszcza­łem, że w ciągu kilku dni się zjawi, ponieważ za niecały tydzień miał jechać na sympozjum do Berlina.

·    Jak to się stało? - spytałem wreszcie, nie poznając własnego głosu.

·    Nie wiemy. Dziekan właśnie zadzwonił z tą wiadomością.

Siedziałem nieruchomo, w końcu Kozłowski poszedł sobie. Spojrzałem jeszcze raz na Yanitas,

13

wciąż tkwiącą w przeglądarce. Fruwające nad trupią czaszką bańki mydlane symbolizowały kru­chość życia i stanowiły nachalny, wręcz kiczowa­ty komentarz do usłyszanej wiadomości.

Jak to?", myślałem. „To już nigdy nie zajedzie z fasonem na parking tym swoim roverem 75, nie wejdzie do naszego pokoju raźnym krokiem, nie skomentuje sarkastycznie ostatnich po­czynań  wybrańców  narodu?"

Poprzedni rok oswoił mnie ze śmiercią. W koń­cu straciłem kochankę i najlepszego przyjaciela, a przy okazji Thanatos zgarnął swoim skrzydłem parę innych osób. Ale z Bibianą żegnałem się długo, wręcz za długo, w nieodwołalność śmierci Gerwazego irracjonalnie nigdy chyba do końca nie uwierzyłem, Gustawa z kolei prawie nie zna­łem... Teraz zła wiadomość spadła na mnie z siłą młota parowego.

W końcu wyszedłem na korytarz. W Instytucie Historii Sztuki panowało poruszenie. Profesorowie szeptali po kątach. Zastanawiali się pewnie, jak to teraz będzie... Bandura to była nasza gwiazda, dzięki niemu instytut znany był nie tylko w kraju, ale też za granicą. Może większość z nich odczuła pewną ulgę, lecz i oni przecież mieli świadomość, że bez Bandury instytut osunie się w naukowy i medialny niebyt.

14

Poszedłem do dziekanatu, ale tam niewiele wiedziano. Mówiono tylko, że Bandura zmarł tra­gicznie, a nie pospolicie na zawal, jak większość profesorów odchodzących w jego wieku; został jakoby pchnięty nożem na ulicy, przed hoteli­kiem w miejscowości Soból, gdzieś na wschód od Wrocławia, przy czym nikt nie wiedział, co Bandura tam robił. W dziekanacie dowiedziałem się też, że zawiadomiono jego siostrę. Nie miałem pojęcia, że Profesor miał siostrę.

W ogóle niewiele o moim mistrzu wiedziałem, jak się nagle okazało. Czytałem jego książki i arty­kuły, znałem jego osiągnięcia naukowe i wydawa­ło mi się, że poznałem już jego poglądy, zarówno te estetyczne, jak i te polityczne, ale o nim jako osobie wiedziałem zdumiewająco mało. Na przy­kład nigdy nie doszedłem, dlaczego chłopski syn spod Wisły zajął się w życiu czymś tak nieprak­tycznym jak dzieje sztuki...

Wróciłem do instytutu, czując się coraz bar­dziej zagubiony. Zapukałem do gabinetu przyja­ciela Bandury, poczciwego profesora Dąbrowy, i wszedłem. Nie było go tam, w gabinecie zasta­łem tylko profesor Dziubińską, zwaną przez Ban­durę - z racji szczególnej umiejętności wkręcania się do wszelkich możliwych fachowych gremiów - Glizdą. Siedziała przy biurku Dąbrowy, jej oku­lary leżały na blacie. Twarz miała ukrytą w dło­niach, a kiedy je opuściła, by na mnie spojrzeć,

15

ukazały się spod nich czerwone, zapuchnięte od płaczu oczy. Nawet w stanie, w którym się znaj­dowałem, mocno się zdziwiłem. Albowiem Glizda i Bandura nie znosili się nawzajem.

List z zaświatów

List przyszedł dwa dni później. Wysłany z owe­go Sobola, miasteczka na tyle małego, by tamtejsza poczta nie odkryła jeszcze ani faktu wkroczenia w XXI wiek, ani przynależności kraju do Stanów Zjednoczonych Europy. W takich miejscach czas wolniej płynie i mało komu się spieszy; dzień czy dwa różnicy nie stanowi dla nikogo problemu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin