Strugacki Arkadij i Borys - Las.pdf

(350 KB) Pobierz
Strugacki Arkadij i Borys - Las
Arkadij i Borys Strugaccy
Las
Лес
PrzełoŜyła Irena Lewandowska
 
Powoli, powoli pełznij,
Ślimaku, po zboczu FudŜi.
Ku górze, aŜ na sam szczyt!
ISSA, SYN WIEŚNIAKA
 
Rozdział 1
Kandyd obudził się i od razu pomyślał’ pojutrze odchodzę. I natychmiast w drugim
kącie w swojej pościeli poruszyła się Nava i zapytała:
— JuŜ ani trochę nie śpisz?
— Nie — odparł.
— W takim razie porozmawiajmy — zaproponowała. — Bo od wczorajszego
wieczora wcale nie rozmawialiśmy. Dobrze?
— Dobrze.
— Najpierw powiedz mi, kiedy odchodzisz.
— Nie wiem — odpowiedział. — JuŜ niedługo.
— Zawsze mówisz: niedługo. To niedługo to pojutrze, ty moŜe myślisz, Ŝe to
jedno i to samo, chociaŜ nie, juŜ nauczyłeś się mówić, bo z początku ciągle wszystko
myliłeś, dom myliłeś ze wsią, trawę z grzybami, nawet martwiaki z ludźmi teŜ
myliłeś, albo nagle zaczynałeś coś mamrotać, ani słowa nie moŜna było pojąć, nikt cię
nie mógł zrozumieć…
Kandyd otworzył oczy i wpatrzył się w niski, pokryty wapiennymi zaciekami sufit.
Po suficie maszerowały mrówki robotnice. Szły dwiema równymi kolumnami, od
lewej ku prawej obładowane, od prawej ku lewej bez ładunku. Miesiąc temu było
odwrotnie — na lewo z grzybnią, na prawo bez bagaŜu, za miesiąc znowu będzie
odwrotnie, jeśli im nie kaŜą robić czegoś innego. WzdłuŜ kolumn rzadkim szeregiem
stały nieruchomo wielkie czarne semafory, powoli poruszając długimi czarnymi
antenami; oczekiwały na rozkazy. Miesiąc temu równieŜ budziłem się i myślałem:
pojutrze odejdę, ale nie odeszliśmy donikąd, i jeszcze kiedyś, bardzo dawne temu,
budziłem się i myślałem, Ŝe pojutrze wreszcie odejdziemy, i oczywiście nie
odeszliśmy, ale jeśli nie odejdziemy pojutrze, to odejdę sam. Oczywiście, tak teŜ juŜ
kiedyś myślałem, ale teraz juŜ z całą pewnością odejdę. Dobrze byłoby odejść po
prostu w tej chwili, nie rozmawiając z nikim, nikogo nie prosząc, ale to moŜna zrobić
tylko wtedy, kiedy się ma jasny umysł, nie teraz. A najlepiej byłoby postanowić raz na
zawsze: jak tylko obudzę się z jasnym umysłem, natychmiast wstaję, wychodzę na
ulicę i idę do lasu, nikomu nie daję wciągnąć się w rozmowę, to bardzo waŜne:
nikomu nie pozwolić wciągnąć się w rozmowę, nie dać się zagadać, zatumanić w
głowie, szczególnie w tych tu miejscach nad oczami, aŜ będzie dzwonić w uszach, aŜ
zemdli, aŜ odrętwieją mózg i kości. A przecieŜ Nava juŜ mówi…
— …i wyszło tak — mówiła Nava — Ŝe martwiaki prowadziły nas nocą, a w nocy
one źle widzą, są zupełnie ślepe, to kaŜdy ci powie, na przykład Garbus, chociaŜ
nietutejszy, on jest z tamtej wsi, która sąsiadowała z naszą, nie z tą naszą, w której
teraz jesteśmy, ale z tamtą, w której byłam bez ciebie, w której mieszkałam z mamą,
więc nie moŜesz znać Garbusa, w jego wsi wszystko zarosło grzybami, grzybnia ich
napadła, a to nie kaŜdemu się podoba, więc Garbus od razu odszedł ze wsi. To jest
PrzezwycięŜenie, mówi, i teraz ludzie nie mają czego szukać we wsi… Taak. A
księŜyca wtedy nie było i one pewnie zabłądziły, stłoczyły się w jednym miejscu, a
my stoimy w środku, gorąco się zrobiło, oddychać nie ma czym…
Kandyd spojrzał na nią. Nava leŜała na plecach, podłoŜyła ręce pod głowę,
zarzuciła nogę na nogę, leŜała nieruchomo, tylko jej wargi poruszały się bezustannie i
jeszcze od czasu do czasu w półmroku połyskiwały oczy. Kiedy wszedł starzec, Nava
nie zamilkła, a starzec usiadł przy stole, przysunął sobie garnek, głośno pociągając
nosem powąchał i zabrał się do jedzenia. Wtedy Kandyd wstał i dłońmi otarł z ciała
nocny pot. Starzec mlaskał i bryzgał śliną nie spuszczając oczu z koryta przykrytego
 
pokrywą, Ŝeby nie zapleśniało. Kandyd odebrał garnek i postawił obok Navy, by
zamilkła. Starzec oblizał wargi i powiedział: — Niesmaczne. Gdzie nie przyjdę,
wszędzie niesmaczne. I ta ścieŜka zupełnie zarosła, ta, którą wtedy chodziłem, a
chodziłem duŜo, och, jak duŜo — i na tresurę, i po prostu Ŝeby się wykąpać, w
tamtych czasach często się kąpałem, tam było jezioro, a teraz zrobiło się błoto i
niebezpiecznie jest chodzić, ale ktoś tam, wszystko jedno kto, chodzi, bo inaczej skąd
tam by się wzięło tylu topielców? I szuwary. KaŜdego mogę zapytać: skąd tam w
szuwarach ścieŜki? I nikt nie moŜe tego wiedzieć, i nawet nie powinien. A co jest w
tym korycie? Jeśli to, na przykład, kiszone borówki, to chętnie bym zjadł, bo lubię
kiszone borówki, ale jeŜeli, powiedzmy, jakieś wczorajsze resztki, jakieś ogryzki, to
nie trzeba, ja ich jeść nie będę, ogryzki sami moŜecie zjeść. — Starzec odczekał
chwilę, przenosząc spojrzenie z Kandyda na Navę. Nie doczekawszy się odpowiedzi,
mówił dalej: — A tam, gdzie zarosło trzciną, tam juŜ siać nie moŜna. Przedtem siali,
bo to było potrzebne dla PrzezwycięŜenia, i wszystko zwozili na Glinianą Polanę,
teraz teŜ zwoŜą, tyle Ŝe teraz nie zostawiają na polanie, tylko przywoŜą z powrotem.
Mówiłem, Ŝe nie wolno, ale oni nie rozumieją, co to znaczy ..nie wolno’’. Starosta
zapytał mnie wprost przy wszystkich: dlaczego nie wolno? A tuŜ obok Kułak stoi, tak
jak ty, a moŜe nawet bliŜej: a tu, przypuśćmy. Uchacz; tu, gdzie twoja Nava, stoją
bracia Płaszczaki, wszyscy trzej stoją i słuchają, i on mnie przy nich, przy wszystkich
pyta. Mówię do niego: jak ty moŜesz, przecieŜ, mówię do niego, nie jesteśmy tu
sami… Jego ojciec był nadzwyczaj mądry, a zresztą moŜe to wcale nie jego ojciec,
niektórzy mówią, Ŝe nie ojciec, i rzeczywiście na to wygląda. „Dlaczego, mówi, nie
wolno przy wszystkich zapytać, dlaczego nie wolno?”
Nava wstała, oddała garnek Kandydowi i zabrała się do sprzątania. Kandyd zaczął
jeść. Starzec zamilkł, przez jakiś czas patrzył na niego poruszając wargami, a potem
zauwaŜył:
— Za krótko kwaśniało wasze jedzenie, tego nie wolno jeść.
— Dlaczego nie wolno? — złośliwie zapytał Kandyd.
Starzec zachichotał.
— Ach, ty Mruku — powiedział. — Lepiej byś milczał. Ty lepiej powiedz, dawno
cię o to pytam, czy to bardzo boli, kiedy odrywają głowę?
— A co to ciebie obchodzi? — krzyknęła Nava. — Czego ty się bez przerwy
czepiasz?
— Krzyczy — oznajmił starzec. — Pokrzykuje na mnie. Nic jeszcze nie urodziła, a
pokrzykuje. Dlaczego nie rodzisz? Tak długo juŜ Ŝyjesz z Mrukiem i nie rodzisz.
Wszystkie rodzą, a ty nie. Tak postępować nie wolno. A czy wiesz, co to znaczy „nie
wolno”? To znaczy: źle widziane, niepoŜądane, a poniewaŜ jest źle widziane, znaczy,
Ŝe tak postępować nie wolno. Co wolno — to jeszcze babka na dwoje wróŜyła, ale
czego nie wolno, to wiadomo, Ŝe nie wolno. To wszyscy powinni zrozumieć, a ty
szczególnie, dlatego Ŝe mieszkasz w cudzej wsi, dostałaś dom i Mruka za męŜa. MoŜe
on nie ma własnej głowy, tylko cudzą przyprawioną, ale jest zdrowy na ciele i nie
wolno ci nie rodzić. I na to wychodzi, Ŝe „nie wolno’’ znaczy teŜ — absolutnie
przeciwwskazań e…
Nava, wściekła i nabzdyczona, porwała ze stołu koryto i poszła do komórki.
Starzec popatrzył w ślad za nią, sapnął i ciągnął dalej:
— Jak jeszcze moŜna rozumieć „nie wolno’”? MoŜna i naleŜy rozumieć tak, Ŝe
..nie wolno” oznacza „szkodliwe”.
Kandyd skończył jeść, ze stukotem postawił pusty garnek przed starcem i wyszedł
na ulicę. Dom mocno zarósł w ciągu nocy i w gęstych zaroślach widać było tylko
ścieŜkę, którą wydeptał starzec, i miejsce u progu, gdzie siedział niespokojnie i
czekał, aŜ Kandyd i Nava się obudzą. Ulicę juŜ oczyszczono, zielony pełzak grubości
 
ręki, który wczoraj wylazł z gęstwy gałęzi nad wsią i zakorzenił się przed sąsiedzką
chatą, był juŜ porąbany, polany zacierem, pociemniał i zdąŜył skisnąć. Pachniał ostro i
apetycznie. Dzieci sąsiada obsiadły pełzaka, rwały bury miękisz i napychały usta
soczystymi strzępkami. Kiedy Kandyd mijał je, najstarszy niewyraźnie krzyknął
napchanymi ustami: „Mruk–martwiak!”‘ Ale okrzyku nikt nie podchwycił, dzieci były
zajęte. Na ulicy, pomarańczowoczerwonej od wysokiej trawy, w której tonęły chaty,
mrocznej, pokrytej bladozielonymi plamami blońca przebijającego się przez leśną
strzechę, nie było nikogo. Z pola dobiegał nierówny chór smętnych głosów: „Ej,
weselej siej, w lewo siej, w prawo siej…” Z lasu odpowiadało echo. A moŜe zresztą
nie echo. MoŜe martwiaki.
Kaczonóg oczywiście siedział w domu i masował nogę.
— Siadaj — powiedział Ŝyczliwie do Kandyda. — Widzisz, rozścieliłem miękką
trawkę dla gości. Mówią, Ŝe odchodzisz?
Znowu, pomyślał Kandyd, znowu wszystko od początku.
— Co, znowu cię boli? — zapytał siadając.
— Noga? E, nie, po prostu przyjemnie. Głaszczesz ją, o, tak, i jest ci miło. A kiedy
odchodzisz?
— Tak jak umawiałem się z tobą. Gdybyś poszedł ze mną, to choćby pojutrze. A
teraz trzeba będzie szukać kogoś innego, kto zna las. Ty przecieŜ, jak widzę, nie
chcesz iść.
Kaczonóg ostroŜnie wyciągnął nogę i powiedział pouczająco:
— Kiedy wyjdziesz ode mnie, skręć na lewo i idź do samego pola. Polem, obok
dwóch kamieni, od razu zobaczysz drogę, niezbyt zarośniętą, bo tam są kamienie. Tą
drogą pójdziesz przez dwie wsie, jedna jest pusta, zagrzybiona, zarosła grzybami,
więc nikt tam nie mieszka, a w drugiej mieszkają cudaki, niebieska trawa dwa razy
tamtędy przechodziła, od tej pory chorują tam i nie ma co z nimi gadać, tak czy owak
nic nie rozumieją, jakby pamięć im odebrało. A za tą cudaczną wsią, po prawej ręce,
znajdziesz swoją Glinianą Polanę. I Ŝaden przewodnik nie jest ci potrzebny, spokojnie
trafisz sam, nawet się nie spocisz…
— Do Glinianej Polany dojdziemy — zgodził się Kandyd. — No a dalej jak?
— Gdzie dalej?
— Przez bagna, tam gdzie dawniej były jeziora. Pamiętasz, opowiadałeś mi o
drodze z kamienia?
— O jakiej drodze? Do Glinianej Polany? PrzecieŜ ci tłumaczę: skręcisz na lewo,
pójdziesz polem obok dwóch kamieni…
Kandyd wysłuchał do końca i powiedział:
— Do Glinianej Polany teraz juŜ drogę znam. Trafimy. Ale ja chcę iść dalej,
przecieŜ wiesz o tym. Koniecznie muszę dostać się do Miasta, a ty obiecałeś pokazać
mi drogę.
Kaczonóg pokręcił głową ze współczuciem.
— Do Mia–a–asta! Do Miasta ci się zachciało. Pamiętam, pamiętam… A więc,
jeŜeli chodzi o Miasto, to tam nikt nie dojdzie. Co innego do Glinianej Polany —
obok dwóch kamieni, przez zagrzybioną wieś, przez wieś cudaków, i po prawej ręce
będziesz miał Glinianą Polanę. Albo, powiedzmy, do Szuwarów. Tylko Ŝe wtedy
musisz skręcić na prawo, jak ode mnie wyjdziesz, przez zagajnik, obok Chlebowego
Stawu, a potem przez cały czas ze słońcem. Tam gdzie słońce, tam i ty. Trzeba iść
trzy doby, ale jeŜeli tak koniecznie musisz — to pójdziemy. Dawniej zbieraliśmy tam
garnki, póki nie zaczęliśmy ich sadzić tu, u siebie. Szuwary znam dobrze i od razu tak
trzeba było mówić, Ŝe chcesz iść do Szuwarów. W takim razie nie ma co czekać do
pojutrza, pójdziemy jutro rano i nic do jedzenia nie musimy zabierać, bo to obok
Chlebowego Stawu… Ty, Mruk, mówisz strasznie krótko — ledwie człowiek zacznie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin