Twardoch Szczepan - Exodus.pdf

(142 KB) Pobierz
Twardoch Szczepan - Exodus
Exodus
Szczepan Twardoch
Agacie, na urodziny
I rzekł Pan: Widząc widziałem utrapienie ludu mojego, który jest w Egipcie, a
wołanie ich słyszałem przed przystawy ich; bom doznał boleści jego. PrzetoŜ
zstąpiłem, abym go wybawił z ręki Egipskiej i wywiódł go z ziemi tej do ziemi dobrej i
przestronnej, do ziemi opływającej mlekiem i miodem, na miejsce Chananejczyka, i
Hetejczyka, i Amorejczyka, i Ferezejczyka, i Hewejczyka, i Jebuzejczyka. A teraz oto
krzyk synów Izraelskich przyszedł przed mię: i widziałem teŜ ich ucisk, którym je
Egipczanie uciskają. PrzetoŜ teraz, pójdź, a poślę cię do Faraona, abyś wywiódł lud
mój, syny Izraelskie z Egiptu.
Exodus, 3:7-9
Open your eyes and look within:
Are you satisfied with the life you’re living?
We know where we’re going;
We know where we’re from.
We’re leaving Babylon, y’all!
We’re going to our Fathers land.
Bob Marley, “Exodus”
Plugawy boŜe poranków, boŜe rogaty, boŜe spodów moich powiek. Smak
powietrza daje mi znać, Ŝe muszę amputować sobie puchowe ciepło kołdry, by przez
cały dzień odczuwać bóle fantomowe łóŜka, od którego oderŜnęło mnie ostrze
budzika. Gdy otwieram oczy, siedzisz na mojej piersi. Spycham cię i wlekę się do
łazienki. Czekasz na mnie w kryształowym lustrze.
Jestem Pip. Jestem małym, murzyńskim chłopcem, który ze strachu wyskoczył z
wielorybniczej szalupy. Samotność czarnej, wełnistej głowy wśród widnokręgu i
pogarda dla samego siebie – kiedy wyciągali mnie z morza, byłem juŜ szaleńcem.
Zostałem drugim szaleńcem na pokładzie statku, który ścigał Moby Dicka –
obwieszczając światu swoje tchórzostwo, podparłem kapitana Ahaba, który oszalał z
brawury.
Jestem Pip. Swoich Ahabów ustawiłem rzędami na półkach w moim
 
nowojorskim penthouse, stoją tam i pysznią się niemieckimi nazwiskami. Sam nie
zapoluję na białego kaszalota, więc mam swoje ksiąŜki, moich kapitanów, którzy
oszaleli z odwagi i rzucili wyzwanie całemu światu.
***
Dotknąłem aluminiowego kubka. Przyjemnie parzył skostniałe palce, ciepło
przesączało się przez rękawiczki. Upiłem trochę, kawa była wstrętna jak wczoraj i
przedwczoraj. I taka sama będzie jutro. Sąsiedzi z namiotu mieli kawę z paczek, jej
zapach wsączał się pod folię naszego schronienia. Zwykła, rozpuszczalna nescafe,
którą kiedyś gardziłem, wybierając espresso.
Maleńkie filiŜanki z grubej porcelany, w nich esencja kawy, gorący, gęsty płyn.
Na spodku złoŜona papierowa serwetka i dodawana do kawy firmowa czekoladka. Na
stole popielniczka, w wycięciu ulatujący w powietrze w smuŜce dymu marlboro light.
Gazeta, albo ksiąŜka – jakaś przeciętna powieść, czytana z przyjemnością, acz bez
koncentracji. Niezbyt wygodne krzesło w kawiarni, godzina trzynasta, moŜe wpół do
trzeciej. Kwadrans wytchnienia od pracy, bieganiny – Ŝycia, po prostu. Po kawie
jeszcze szklanka wody mineralnej, gazowanej, z cytryną i lodem, dziękuję, kartą, do
widzenia.
Świat, który miał trwać wiecznie – braliśmy przecieŜ kredyty, wpłacaliśmy
pieniądze na fundusze emerytalne, odkładaliśmy wymarzone wakacje na później, aŜ
dzieci podrosną, planowaliśmy, Ŝe za dziesięć lat kupimy nowy dom. Świat który miał
trwać wiecznie, a umarł w tydzień, tak zwyczajnie i nieodwracalnie.
Kiedy myśleliśmy o końcu tego świata, wydawało nam się, Ŝe jeŜeli ma się
kończyć (o czym nikt nie myślał powaŜnie), to musi skończyć się wielkim
uderzeniem. Musiał zadrŜeć w posadach. Powiedzmy – wielka światowa wojna,
ładunki nuklearne śmigające po niebie tam i z powrotem. Albo kometa. Albo wybuch
wulkanu w Yellowstone. A potem, pustynia z Mad Maxa. Tymczasem, świat się
skończył, a w ParyŜu ludzi dalej chodzą do kawiarń. W Londynie Marek dalej
programuje komputery i w BBC wygląda newsów o swojej ex-ojczyźnie. W Australii
Monika pracuje w firmie projektowej – a juŜ, juŜ miała wracać, planowaliśmy – tak,
wszystko planowaliśmy – planowaliśmy powitalną imprezę. W Nowym Jorku na
Manhattanie pewnie nic się nie zmieniło. Byłem tam dwa lata temu, słuŜbowo, na
targach, chodziłem po ulicach, które pewnie teraz wyglądają tak samo. Ten sam
Hindus rano wyłazi na ulicę i pcha stalowo-srebrny wózek z hot-dogami. Albo znalazł
lepszą pracę i sprzedaje dietetyczne kanapki w Subwayu. Gruby Pete, z którym
dopinałem spory kontrakt na prawa do kilkunastu nudnych ksiąŜek o marketingu, Pete
Amerykanin – z wielkim samochodem, wielkim brzuchem i grubą Ŝoną, rano wstaje
 
w swoim domu w New Jersey, wsiada do swojego SUVa i jedzie półtorej godziny do
pracy, tam wita się ze znajomymi swoim szerokim uśmiechem “hello everybody”, a
wszyscy odpowiadają chóralnie przeciągłym “hi, Pete!”. MoŜe nawet myśli o nas
czasem – ciekawe, co się dzieje z tymi miłymi ludźmi z Polski, z którymi kiedyś
robiliśmy biznes? MoŜe ktoś go pyta – “hej, Pete, ty kiedyś podpisywałeś parę
kontraktów z Polakami, masz jakieś wieści od nich” – a on kręci głową i ku własnemu
zaskoczeniu – to miłe zaskoczenie – odkrywa, Ŝe jest nawet trochę smutny. A
wieczorem, oglądając newsy w NBC podskakuje podniecony na kanapie i woła Ŝonę –
“hej, Lucy, patrz – Gliwice pokazują. Byłem tam, zanim to wszystko się zaczęło, o, o,
poznaję tę ulicę, byliśmy tam z ludźmi z Jarczynski Press”. Lucy odwraca się od
komputera (właśnie pisze maila do mamy, która mieszka w Nebrasce) i patrzy na
swojego męŜa, nawet z podziwem – jednak jej Peter trochę wyrasta ponad
przeciętność. Na przykład, kiedyś był w Polsce i w Rosji teŜ był. Ma znajomych,
którzy pewnie teraz nie Ŝyją, albo są uchodźcami.
Woooow. Miesiąc później, na kolacji, Lucy postanawia dowartościować męŜa i
w rodzinnej dyskusji o polityce zagranicznej ustawia go w roli eksperta – Pete się zna,
bo Pete zna Europę Wschodnią, bywał tam nie raz, miał znajomych Polaków – byli
nawet kiedyś u nas w domu, tak, bardzo mili ludzie, sporo od nas kupowali, tak, nie,
nie wiemy co się z nimi teraz dzieje.
Pete wam powie o co tam chodzi, dlaczego uciekają. Pete robi dobrą minę do
złej gry i bełkocze coś bez sensu, bo nie ma zielonego pojęcia o tym, co się u nas
dzieje. Teściowa uznaje Ŝe jest zbyt głupia i patrzy na Pete’a z podziwem, teść i tak
uwaŜa, Ŝe Pete jest idiotą i bełkot, który Pete z siebie wyciska to potwierdza. Z
ustawionego obok kominka wózka inwalidzkiego odzywa się dziadek James, i z
namaszczeniem wygłasza swoje nieśmiertelne “a jak ja byłem w Europie na
wojnie…” ale nikt go nie słucha, bo co moŜe mieć ciekawego do powiedzenia
pensjonariusz domu starców?
A moŜe, Pete, leŜysz teraz w szpitalu, nie pracujesz w Tylmann Publishing., bo
tłuszcz, który tak malowniczo odkładał ci się na podgardlu, w końcu zapchał Ŝyły i
teraz Lucy siedzi przy twoim łóŜku i patrzy na świecące trójkąty ekg, podskakujące na
monitorze. W tak młodym wieku, Pete? Pamiętasz, jak Ŝartowaliśmy, na firmowym
bankiecie w Bottino (to ta mała restauracja na West Endzie) z naszej tuszy?
Licytowaliśmy się przekornie, kto więcej przybrał na wadze, robiąc wraŜenie na
dwóch szczebioczących, maleńkich Japonkach, na które obaj chyba mieliśmy ochotę.
Mnie powstrzymała myśl o Ŝonie, ciebie to nigdy nie powstrzymywało, przynajmniej
tak twierdziłeś kiedyś w Warszawie, pamiętasz? Ale wtedy Japonki zwędził nam twój
kolega, ten, który nauczył się wulgarnych toastów po rosyjsku, pił gin z kieliszków do
wódki i wznosił okrzyki “szczo by diengi byli, a chuj stajał”, czym wyraźnie
 
imponował sepleniącym po angielsku kobietkom. Przestaliśmy się wtedy klepać
nawzajem po brzuchach. Powiedziałeś mi potem przy barze, kiedy upiłeś się zupełnie,
Ŝe cholernie wstydzisz się swojej tuszy – fakt, byłeś grubszy ode mnie, poza tym
brzydko utyłeś, wielki połeć sadła zwieszał ci się od uszu, tworząc wielką poduchę, na
której spoczywała wystająca broda. Mówiłeś, Ŝe nie moŜesz znieść wzroku twojej
Lucy, kiedy patrzy na twojego brata, który wygląda jak z reklam bielizny Calvina
Kleina, pamiętasz? Zazdrościłbyś mi teraz.
Zgubiłem brzuch w obozie – z nudów, zacząłem nawet chodzić na
prowizoryczną siłownię, zjednoczony w nieszczęściu z warszawskimi dresiarzami.
Zniknęły zwały tłuszczu z pośladków, talii i ud – okazało się, Ŝe nogi mam nawet
ładnie umięśnione, pewnie od tego, Ŝe przez dziesięć lat musiały dźwigać taki cięŜar.
Ale nie martw się, Pete, nie wyglądam dobrze. No i dawno skończył mi się ten zapach
Hugo Bossa – twoja Ŝona pochwaliła moją wodę kolońską, gdy juŜ wychodziliśmy po
tej nudnej kolacji u was. Nigdy ci tego nie mówiłem, ale dostrzegłem wtedy, w jej
oczach, kobietę – schowaną w obszernym przebraniu amerykańskiej housewife. Nie
jest taka zła, ta twoja Lucy, Pete. A moŜe juŜ się z nią rozwiodłeś, co? Wy się zawsze
rozwodzicie, prawda, Pete?
Ja dalej jestem tutaj, z moją Anetą. Spotkaliśmy cię kiedyś przypadkiem w
klubie w Gliwicach. Przyjmował cię u nas prezes, ja miałem wolne, i akurat szef
zabrał cię na tę samą imprezę. Na pewno pamiętasz moją Ŝonę, w obcisłej bluzeczce z
dekoltem i krótkiej spódnicy – w zasadzie tylko się przywitaliśmy, ja bawiłem się z
przyjaciółmi, ty siedziałeś przy stoliku z szefem, ale widziałem, Ŝe patrzysz, jak
tańczymy, jak razem pijemy wódkę, ja, Marek, (ten, co teraz jest w Londynie), Piotrek
i Marcin i nasze kobiety, wszystkie piękne, szczupłe, seksowne – widziałem, jak nam
zazdrościsz, dziwiąc się, Ŝe w prowincjonalnym mieście tego zapadłego kraju w
Europie są takie kluby, w których dobrze ubrani, uśmiechnięci chłopcy tańczą z
pięknymi dziewczynami.
Tak, to prawda, Pete. śyliśmy pełnią Ŝycia naszej cywilizacji, korzystaliśmy z
jej wszystkich dobrodziejstw. Ale nie ma juŜ czego zazdrościć. Wyglądamy teraz
wszyscy jak ci, których widujesz w telewizji, Pete. Nie nosimy juŜ modnych, jasnych
spodni, włoskich mokasynów na gołą stopę i do pępka rozpiętych, kolorowych koszul
z krótkim rękawem. Nasze dziewczyny nie zakładają bielizny Triumpha i nawet,
kiedy jest okazja, nie wkładają pończoch. Mamy na sobie mieszaninę szarych dresów
z pomocy i tego co udało nam się wynieść z domów. Aneta i ja uratowaliśmy część
naszego ekwipunku z górskich wypraw – ciągle mamy nieprzemakalne kurtki, polary i
buty z goretexu, a resztki naszego dobytku nosimy we wspinaczkowych plecakach.
Śpiwory, w których spaliśmy na grenlandzkim lodowcu, ktoś nam ukradł, więc
przykrywamy się juŜ tylko kocami, Pete. Tutaj nikt nie przejmuje się wyglądem. Ani
 
zapachem.
Nigdy nie rozumiałeś naszego Ŝycia, prawda? Niczego nie potrafiłeś pojąć, Pete.
Najpierw wydawaliśmy ci się radykalni, buntowniczy – po twoich pierwszych
odwiedzinach u nas, kiedy na firmowym bankiecie, bełkotliwą, pijacką
angielszczyzną wygłosiłem anty-rządową tyradę. Widziałeś jak się bawimy, jak
pijemy – a potem, zdziwiony, patrzyłeś, jak idziemy do kościoła. Wydawaliśmy Ci się
kimś podobnym do twoich rodziców, myślałeś, Ŝe jesteśmy spóźnionymi hippisami –
ze względu na nasze polityczne zaangaŜowanie, którego wektora nie potrafiłeś
rozpoznać, a które odróŜniało nas od naszych obojętnych równolatków z USA. Gdy
zrozumiałeś, Ŝe na ścianie zamiast plakatu Che Guevary powiesilibyśmy raczej portret
Pinocheta, doznałeś poznawczego dysonansu. Całe twoje demokratyczne,
nowojorskie doświadczenie wołało, Ŝe masz do czynienia z polską wersją skrajnych
republikanów, bigotów, religijnych, jakby powiedziała twoja Ŝydowska mama,
faszystów. Tymczasem, nijak nie wyglądaliśmy na rednecków. Nasze dziewczyny
bardziej przypominały ci paryŜanki, na których elegancję i wdzięk popatrywałeś
przestraszony, niŜ przygłupie blondynki z Alabamy, które przyjeŜdŜały do twojego
miasta w poszukiwaniu szczęścia i były w nim bardziej obce niŜ Rosjanie i Latynosi,
którzy wszędzie czują się jak u siebie.
Chciałbym mu to wszystko powiedzieć. Mam nawet gdzieś jego numer,
zapisany w telefonie komórkowym, który dawno przestał działać. Ale czym byłby dla
niego taki telefon, z drugiej strony telewizyjnego ekranu? Zapytałby pewnie, czy
moŜe nam jakoś pomóc.
Tak, Pete, moŜesz. Chcemy po prostu wrócić do naszego świata. Przywróć go nam.
W Londynie poznałem pewnego nowojorskiego Irlandczyka, na oko w moim
wieku. Spotkałem się z nim potem znowu w NY, na targach, rozmawialiśmy moŜe
pół godziny. Przypomniałem sobie wtedy, jak, wiele lat temu, poszedłem do kolegi
zobaczyć na czym polega IRC. W domu stało jeszcze wtedy stare 386, a kumpel miał
nowe, lśniące pentium i modem. To był chyba mój pierwszy kontakt z internetem
(przez pierwsze klasy liceum nie miałem nawet swojego adresu e-mail, potrafisz to
sobie wyobrazić? Teraz znowu nie mam.), ale nie w tym rzecz. Chciałem sprawdzić
na Ŝywo swoją znajomość angielskiego, nigdy nie dane mi jeszcze było rozmawiać po
angielsku z native speaker. Wszedłem więc na jakiś anglojęzyczny kanał i zacząłem
rozmowę z trzydziestoletnim Anglikiem. Było to dla mnie jak lądowanie na księŜycu,
jak odkrycie Ŝycia na Marsie, jak kontakt z obcą cywilizacją.
Człowiek z innego kraju zawsze był dla mnie czymś paraliŜująco odległym,
Czechów wyobraŜałam sobie jako jakiś egoztycznych mieszkańców Andamnanów,
zaś Francuz, Norweg czy Amerykanin byli dla mnie juŜ kimś z innej planety. Z
trudem byłem w stanie uznać, Ŝe przeŜywamy te same emocje, kierujemy się
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin