Emily Giffin - Pewnego dnia.pdf

(2527 KB) Pobierz
1022186458.001.png
Dla Nancy LeCroy Mohler
- mojej najlepszej przyjaciółki
1022186458.002.png
ROZDZIAŁ 1
Marianne
Dobrze wiem, co ludzie mówią o tajemnicach. Że
nawiedzają człowieka jak duchy i panują nad jego życiem. Że
zatruwają związki i dzielą rodziny. Że wyzwolić może w końcu
tylko prawda. Pewnie tak jest w wypadku niektórych ludzi i
niektórych tajemnic. Ale ja naprawdę wierzyłam, że jestem
wyjątkiem od reguły, i przez niemal dwadzieścia lat nikomu nie
pisnęłam słówka o swoim sekrecie. Ani zamroczona alkoholem
na spotkaniach z przyjaciółmi, ani w najintymniejszych
chwilach z moim chłopakiem Peterem. Mój ojciec również o
niczym nie wiedział, a z matką - jedyną osobą, która wtedy przy
mnie była - nie rozmawiałam o tym, zupełnie jakbyśmy zawarły
jakąś niepisaną umowę, śluby milczenia, zmuszając się do tego,
by zapomnieć i żyć dalej. Wprawdzie zapomnieć mi się nie
udało, nawet na jeden dzień, a jednak żyłam w przekonaniu, że
czasem naprawdę można zostawić przeszłość za sobą.
Powinnam była wiedzieć, że to niemożliwe. Powinnam była
wziąć sobie do serca tamte słowa - słowa, od których wszystko
się zaczęło, wypowiedziane w gorącą, parną noc wiele lat temu:
„Możesz uciekać, ale się nie ukryjesz”.
*
Tamte słowa jednak, tamta noc, moja tajemnica, nawet nie
przechodzą mi przez myśl, kiedy spacerujemy z Peterem
wzdłuż Bleecker Street po długiej kolacji w restauracji Lupa -
jednej z naszych ulubionych w mieście. Wygląda na to, że po
kilku tygodniach zmiennej pogody zima odeszła na dobre, a
przyjemny wiosenny wieczór wydaje się jeszcze cieplejszy za
sprawą zamówionej przez Petera butelki barolo. To jedna z
wielu rzeczy, które w nim uwielbiam -wyśmienity gust
połączony z głębokim przekonaniem, że życie jest za krótkie, by
pić kiepskie wino. To zresztą tyczy się nie tylko wina. Peter jest
zbyt miły i zbyt oddany swojej pracy, żeby ktokolwiek uznał go
za snoba; zresztą już dawno zerwał kontakty ze swoimi
leniwymi bogatymi znajomymi, którzy żyją z funduszów
powierniczych i nigdy niczego nie osiągnęli własną pracą.
Mimo to nadal obraca się w kręgach najlepiej zarabiających
absolwentów elitarnych szkół. Muszę przyznać, że całkiem
nieźle się czuję w ich gronie, choć zanim poznałam Petera,
funkcjonowałam raczej na obrzeżach tego świata prywatnych
odrzutowców, jachtów i letnich rezydencji na Nantucket i
Wyspie Świętego Bartłomieja.
- A! Nareszcie nie ma pluchy na chodnikach - mówię,
szczęśliwa, że po wielu miesiącach paradowania w nietwa-
rzowych zimowych kurtkach i mało kobiecych kaloszach
mogłam włożyć szpilki i lekki sweterek.
- Wiem... Quel Soulagement - mówi cicho Peter, obejmując
mnie. Jest chyba jedynym znanym mi człowiekiem, który
wzdychając po francusku, nie wydaje się przeraźliwie
pretensjonalny; być może dlatego że jako dziecko francuskiej
modelki i amerykańskiego dyplomaty, większość dzieciństwa
spędził w Paryżu. Nawet kiedy w wieku dwunastu lat przeniósł
się z rodzicami do Stanów, w domu wolno mu było mówić tylko
po francusku i w rezultacie akcent ma równie nieskazitelny jak
maniery. Uśmiecham się i przyciskam policzek do jego
szerokiego barku, a on całuje mnie w czubek głowy i pyta:
- Dokąd teraz, Czempionku?
Ukuł dla mnie ten przydomek na naszej trzeciej randce,
kiedy po wyjątkowo emocjonującej grze dwa razy z rzędu
pokonałam go w scrabble. Zadowolona z siebie, popełniłam
fatalny błąd i wyjawiłam mu, że kiedy byłam mała, mieliśmy
ślepego brązowego labradora utykającego na jedną łapę, który
jak na ironię wabił się Czempion. Odkąd Peter usłyszał tę
historię, nazywał mnie Marianne już tylko w towarzystwie,
podczas miłosnych uniesień oraz w trakcie naszych rzadkich
kłótni.
- Kupimy coś na deser? - proponuję, gdy skręcamy za róg.
Zastanawiamy się nad babeczkami z Magnolii lub cannoli od
Rocco, ale w końcu uznajemy, że jesteśmy zbyt najedzeni, żeby
cokolwiek więcej zmieścić, i po prostu ruszamy przed siebie.
Spacerujemy w przyjemnym milczeniu, mijając coraz to nowe
Zgłoś jeśli naruszono regulamin