Januszewska Krystyna - Dolina motyli.pdf

(540 KB) Pobierz
48356578 UNPDF
Krystyna Januszewska
Dolina Motyli
Zbliżenie na ekran, napisy.
Piękny widok na zieloną łąkę, na las, na kilka domów stojących w
dolinie nad potokiem.
Kamera prowadzi widza wzdłuż drogi, gdzie zza drzew wyłania się
kopuła starego kościoła, dach spalonej stodoły, zakład kamieniarski
Szymona.
Potem zjeżdża niżej przez malinową łąkę, drogą przez wieś, na samo dno
Doliny Motyli.
JOASIA ZALEWSKA
Stoi w oknie, widać tylko jej prawy profil, jasne włosy ściągnięte czarną
gumką i zwinięte w gruby rogalik. Za oknem bloki, w oddali przystanek
tramwajowy i tłum czekających ludzi.
Ma parapecie obok doniczki z kwiatkiem zdjęcie psa, podpisane:
Rozalka. Kręcimy pierwszą scenę.
Pamiętam nasz dom. Stał na zboczu pagórka, pod samym lasem. W tym
domu czułam się wolna jak ptak i bardzo szczęśliwa. Bo jak inaczej można
się czuć, kiedy świat wokół taki piękny, a nogi same niosą na łąki, do lasu,
nad staw. Rozsadzała mnie energia, nie starczało czasu na bycie dobrą córką
i przykładną dziewczynką. Było tyle do zrobienia. Stary strych mieścił w
sobie sekrety dawnych mieszkańców, stodoła sąsiadów, którzy
wyprowadzili się do miasta, była pełna tajemnic, duchów i lokatorów
mieszkających w jej ciemnych zakamarkach. Czereśnia o rosochatych
konarach, szerokich jak autostrada, zapraszała co dzień do towarzystwa.
Rozebrany częściowo piec do wypieku chleba, gdzie trzymałam swoje
skarby, kusił przytulnym kątem, a pola, a potok za domem! Na to wszystko
dzień był za krótki. Wracałam do domu z wypiekami, pełna wrażeń. Trzeba
było mnie uciszać przy stole, bo miałam zbyt dużo do powiedzenia. Razem
ze mną wracał pies. Wierna Rozalia nie odstępowała mnie na krok.
Uwielbiałam Bielinek i piękną Dolinę Motyli, nad którą co roku, nie
wiadomo dlaczego, przyfruwała chyba największa w świecie ilość
bielinków. Właśnie od nich powstała nazwa wsi, w której mieszkaliśmy.
Dolina ciągnęła się lekkim łukiem pomiędzy domami, a jej dnem przepływał
czysty potok. Właśnie nad tym potokiem odbywał się zlot białych
wędrowników. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, dlaczego raz w
roku, w samym środku lata, cała dolina na kilka godzin robiła się biała.
Motyle siadały na trawie i na kamieniach nad wodą, a trzepot motylich
skrzydełek słychać było już z daleka. Wszyscy czekali na ten dzień
niecierpliwie i wyznaczali sobie poranne dyżury, żeby go nie przegapić.
Tata opowiedział mi w tajemnicy, że motyle to ludzkie dusze, które po
śmierci, raz w roku, otrzymują w niebie prezent i mogą odwiedzić świat, na
którym kiedyś żyły. Powiedział, że wśród tych motyli jest jego mama i tata,
czyli moja babcia i dziadek. To oni mieszkali przed nami w domu nad
potokiem.
Pamiętam, jak urodził się Jaś, mój brat. Był taki malutki. Mama
pozwoliła mi wziąć go na ręce tylko na chwilkę. Byłam bardzo przejęta.
Zaskoczył mnie jego ciężar. O nie, to nie tak jak lalka. Wnętrze kocyka
promieniowało ciepłem, rozchodził się miły zapach. Pomyślałam nagle, że
to przecież żywy człowiek, taki jak ja, tylko malutki, że to nie jest nowa
zabawka, chwilowy żart, ale ktoś bardzo, bardzo ważny i na zawsze.
Tyle się zmieniło w naszym domu! Nocami słyszałam płacz dziecka,
krzątaninę w pokoju rodziców, ich szepty. Czułam zazdrość. Czyżby mieli
przede mną jakieś tajemnice? Byłam za mała, żeby zrozumieć, ile uwagi i
czasu trzeba poświęcić takiemu dziecku.
Mama karmiła Jasia piersią. Śmiesznie wyglądał z noskiem wciśniętym
w miękkie ciało mamy.
– Czy on się nie udusi? – pytałam za każdym razem, gdy z hałasem
wciągał powietrze.
– Nie bój się – uspokajała. – Mleczko bardzo mu smakuje, to z
łakomstwa tak sapie. – Gładziła jego główkę pokrytą jasnym puszkiem i
patrzyła tak, jakby trzymała w ramionach największy skarb.
Jasio urodził się na wiosnę. Akurat zakwitły bzy. Tata ustawił na stole
ogromny bukiet i powiedział, że to dla mamy, bo ona uwielbia bez. Ale bzy
za bardzo pachniały, kiedy przyjechali ze szpitala, trzeba było wazon
wystawić na taras. Żal mi było kwiatów. Potem tata przeniósł mój tapczan
do sąsiedniego pokoju, a jego miejsce zajęło łóżeczko Jasia. Wtedy
poczułam się niepotrzebna, jak ten samotny bukiet bzu na tarasie.
Jasio był ślicznym bobaskiem i mieliśmy z nim mnóstwo uciechy. Już po
kilku tygodniach zaczął odkrywać swój świat, jeszcze maleńki i trochę
przymglony, ale już bardzo ciekawy. Potrafił przez godzinę przyglądać się
gałązce w wazonie albo oglądać swoje rączki lub rękawek od koszulki, na
którym czerwieniły się okrągłe baloniki. Słodko mruczał swoje
dzidziusiowe piosenki, popiskiwał rozkosznie, gdy się go łaskotało w
brzuszek, a kiedy był głodny, powtarzał bez końca: gii, gii, gii. To był znak
dla mamy, że nadchodzi czas karmienia. Oszaleliśmy na punkcie Jasia. To
były cudowne dni. Wszystko kręciło się wokoło tej malutkiej kruszyny.
Zaniedbałam swoje tajemnice, przestałam odwiedzać koleżanki, opuściłam
Rozalię, towarzyszkę dalekich wypraw.
Mimo że bardzo się starałam, nie mogłam opanować uczucia zazdrości.
Kochałam Jasia i wiedziałam, że jest malutki i wymaga wyjątkowej opieki,
ale czasami tęskniłam do czasów, gdy nikt się nie liczył oprócz mnie.
Rodzice trochę mnie rozpieszczali. Mama mówiła do mnie „Asiula", a tata
nazywał mnie swoją księżniczką. Kochałam jednakowo oboje. A jednak nie
wiem dlaczego, kiedy tata wracał do domu, wydawało mi się, jakoby
świeciło słońce. On był zawsze dla mnie jak czarodziej. Przywoził wesołą
atmosferę i uśmiechy całego świata. Tłumaczył mi każdą rzecz, objaśniał
skomplikowane sprawy dnia codziennego i czytał bajki przed spaniem.
Leczył złe humory mamy i kobiece smutki, kochał ją i ciągle obdarowywał
kwiatami albo plótł wianek z gałązek jaśminu. Wieczorami siadał z nią
przed domem i grał na swojej gitarze, która nie miała najgrubszej struny, bo
kiedyś się zerwała, a tata zapominał ją kupić. Można było umrzeć ze
śmiechu, tak ta gitara grała.
Moja mama pięknie się śmiała. Miała lśniące włosy w kolorze
kasztanowym i duże zielone oczy. Kiedy tata grał na gitarze, te oczy
zwężały się w szparki, a tata mówił wtedy, że ma oczy jak kot.
Mama była trochę dziwna, inna niż wszystkie mamy. Nie miała nikogo
oprócz mnie, taty, Jasia i swojej młodszej siostry, Marysi. Nie miała rodziny
ani przyjaciół, ani nawet zwykłych koleżanek. Zajmowała się tylko nami i
tylko my byliśmy jej potrzebni do szczęścia. Chodziła trochę nieprzytomna i
zamyślona. Trzeba jej było mówić czasami: Małgosiu, uważaj, bo
wpadniesz na ścianę; Małgosiu, uważaj na kałużę; Małgosiu, przypala się
obiad; Małgosiu, odcedziłaś zupę do zlewu; Małgosiu, otwórz oczy, już
koniec filmu. Tata mówił, że mama jest aniołem i dotyka ziemi tylko
czubeczkami butów.
Mój tata pracował w banku. Był tam kimś bardzo ważnym. Wyjeżdżał z
domu, kiedy jeszcze spałam, a wracał wieczorem. Było mi go żal, że musi
tak wcześnie wstawać. Ale on nie wydawał się zmartwiony. Mama mówiła,
że jest bardzo ambitny, a tata powtarzał, że musi pracować, byśmy mieli za
co żyć. Nie wiedziałam jeszcze wszystkiego i nudziły mnie rozmowy o
pieniądzach. Wydawało mi się to takie nieistotne. Myślałam sobie, że
pieniądze nie są potrzebne do życia. Przecież można jeść jajka z kurnika,
warzywa z ogrodu, przynieść mleko ze wsi, nazbierać grzybów i malin, palić
Zgłoś jeśli naruszono regulamin