Borun Krzysztof- Czlowiek z mgly.doc

(1777 KB) Pobierz
KRZYSZTOF BORUŃ

KRZYSZTOF BORUŃ

CZŁOWIEK Z MGŁY

 

 

TRYTON 703

 

Droga Matti.

Mój list, być może, otworzysz z mieszanymi uczuciami. Po tylu latach na pewno

zapomniałaś o moim istnieniu, a tu masz – znów się odzywam. Ale bez obawy – nie będzie w

tym liście żadnych pretensji ani powoływania się na to, co między nami było i minęło, nie

chcę też od Ciebie żadnych przysług czy protekcji. Wręcz odwrotnie – to ja mam Ci coś do

zaofiarowania. Zawdzięczam to – o ironio losu! – „Pstrągowi” Murphy, ale tak zawsze było,

że stał on między nami, więc się nie skarżę.

Mówili mi koledzy o Twoim wywiadzie dla telewizji. Niestety – nie oglądałem. Na pewno

niewiele się zmieniłaś. Ja czuję się starcem... Ale to nieważne. Chodzi o to, o czym mówiłaś

przed kamerami. Moje uznanie za pomysł nakręcenia filmu o podwodnych wyczynach

„Pstrąga”. Sukces murowany, a przy stałym zapotrzebowaniu na herosów i nowoczesną

mitologię ekranizacja na pewno spotka się też z uznaniem urzędników Ministerstwa Obrony.

To bardzo ważne, jeśli treść filmu nie ma być czystą fikcją. Rzecz w tym, że chociaż od

śmierci „Pstrąga” upłynęło już ponad dwadzieścia pięć lat, materiały dotyczące większości

akcji, w których brał on udział, spoczywają nadal w teczkach z nadrukiem: „Ściśle tajne”.

Wiem coś o tym... Od co najmniej piętnastu lat staram się, aby mi udostępniono niektóre

dokumenty z operacji Tryton 703 – ale ostatnio nawet nie raczą odpowiadać na moje listy.

Jeśli więc chcesz stworzyć sfabularyzowaną biografię, a nie tylko legendę „na

zamówienie” musisz doprowadzić do „odtajnienia” przynajmniej niektórych dokumentów.

Jest to istotne również dla dawnych towarzyszy i podkomendnych „Pstrąga”, jeśli traktujesz

poważnie swój apel telewizyjny o nadsyłanie wspomnień, a nie był to tylko chwyt

reklamowy. Inaczej możesz tych ludzi narazić na przykrości. Nie każdy jest w sytuacji takiej

jak ja – któremu już wszystko jedno... Ale i ja wolę, abyś do mnie przyjechała z

magnetofonem, niż miałbym pisać. I nie tylko dlatego, że nigdy nie miałem talentu ani

zamiłowań epistolarnych. Otóż z oficjalną korespondencją nieprosta sprawa – jak

przyjedziesz, to Ci wyjaśnię. Ten list wysyłam przez zaufanego człowieka – byłego

marynarza, lecz nie chcę nadużywać jego życzliwości dla mnie.

Z tych też powodów, najlepiej jeśli nie będziesz odpisywać, ale przyjedziesz – niby w

odwiedziny. A myślę, że Ci się to nieźle opłaci. Jeśli rzeczywiście, jak mówiłaś przed

kamerami, szperasz po archiwach (rozumiem, że są to archiwa Ministerstwa – bo jakież inne),

wiesz z pewnością, że przez ostatnie dwa lata służby na morzu byłem z „Pstrągiem”, w jego

„grupie specjalnej”. Co więcej, pełniłem funkcję jego „dublera” (w żargonie podwodniackim

mówiło się „manipulatora”) i nawigatora. Również w czasie Trytona 703... To Ci chyba

wystarczy.

A swoją drogą to Ty powinnaś pierwsza szukać ze mną kontaktu. Czyżbyś nadal starała się

mnie unikać? A może mnie szukałaś, tylko Ci powiedziano, iż nie żyję? O Tobie też

mówiono, że nie żyjesz.

Czekam niecierpliwie Twego przyjazdu,

„zawsze wierny” J.C.S.

4

Droga Matti.

Widzę, że nie tracisz czasu. Wczoraj słyszałem przez radio, że głównym konsultantem

filmu o „Pstrągu” będzie admirał Stenbock. Bardzo dobrze? To Ci otworzy wiele drzwi i

będziesz mogła pokazać sporo, oczywiście w granicach politycznego rozsądku.

Upłynął blisko miesiąc od mego poprzedniego listu i już zacząłem się niepokoić, że nie

dotarł do Ciebie. Ale widzę, że kierujesz się moimi wskazaniami, więc wszystko w porządku,

tyle że na razie nie możesz mnie odwiedzić. Trudno, będę cierpliwy.

Ostatnio stale myślę o tamtych latach. I chyba zacznę pisać. Sprawa Trytona 703, a

zwłaszcza dziwne wydarzenia poprzedzające zaginięcie „Pstrąga”, mogą być niestety bardzo

różnie i tendencyjnie interpretowane. Boję się, że możesz dać wiarę oszczercom, którzy robią

ze mnie wariata i mordercę. Jeśli ktokolwiek jest odpowiedzialny za śmierć tamtych pięciu

chłopców, to z pewnością nie ja.

Musisz sobie zdawać sprawę co oznacza „dubler-manipulator”. Niech Ci się ten termin nie

kojarzy z rezerwowym kosmonautą – to nie zastępca mogący w razie jakichś komplikacji

zająć miejsce „pierwszego asa”. Raczej „dubler-kaskader” w czasie kręcenia filmu, ale też

niezupełnie. Rzecz w tym, że pewnych prac podwodnych nie jest w stanie wykonać zdalnie

sterowany manipulator mechaniczny. A przynajmniej tak było przed dwudziestu pięciu laty.

Jak jest dziś – nic wiem, ale chyba też nie wszędzie można oprzeć się wyłącznie na maszynie,

choćby była najbardziej skomplikowana i doskonała. Z kolei nurek zdany tylko na siebie – na

własne zmysły – jest w pewnych warunkach jak ślepiec. A wyposażyć go w przyrządy to nie

tylko rozbudować aparaturę skafandra, ale i rozproszyć uwagę, kazać kalkulować, marnować

czas w sytuacji, gdy może decydować szybkość i działanie bez namysłu. Stąd technika poszła

w kierunku manipulowania człowiekiem jak narzędziem.

Facet nurkuje, a jego dowódca i nawigator siedzą w kabinie DG-nawigacji i obserwują na

ekranach, gdzie się znajduje, co się dzieje w jego otoczeniu, jaki jest jego stan fizyczny i

psychiczny, czy mu coś nie zagraża, i mają z nim stały kontakt przez hydrofon. W hełmie

płetwonurka (lub głębinowca) umieszczona jest aparatura hydrolokacyjna, mierniki ciśnienia,

pola magnetycznego, skażenia chemicznego i radioaktywnego, do tego układy

przyspieszeniomierzy – w hełmie i pasie – ale informacje z tych wszystkich przyrządów

otrzymuje dowódca i nawigator, a nie płetwonurek. Podobnie – wskazania czujników

biomedycznych, z tym, że tu pomaga czasem dowódcy jeszcze lekarz pokładowy. Dane

lokacyjne płyną z kilku źródeł – przyrządy znajdują się w hełmie nurka, na statku i

sterowanych zdalnie DG-batach ( podwodnych stateczkach bezzałogowych wyposażonych w

sprzęt hydrolokacyjny i pomiarowy), a komputery przetwarzają te dane w scalony,

przestrzenny obraz sytuacji, jeśli trzeba – zapisywany na taśmie magnetycznej jako

dokument. Oczywiście system DG stosowany był tylko w warunkach trudnych i

wymagających szczególnej precyzji i sprawności działania, zwłaszcza gdy zadanie

traktowano jako „najwyższej wagi”, a tak właśnie było w przypadku operacji Tryton 703.

Może Ci się wydawać, że niepotrzebnie o tym wszystkim piszę, że możesz o tym

przeczytać w każdym nowocześniejszym podręczniku prac podwodnych, że wreszcie

interesuje Ciebie nie technika (będziesz miała od tego fachowców), lecz człowiek. To prawda.

Ale bez tego nie zrozumiesz, jak to było ze mną i „Pstrągiem” Murphy. Otóż dowiedz się, że

nie ma taśm z zapisem tej najbardziej zagadkowej i tragicznej fazy operacji. Komuś zależało

na tym, aby się nikt nie dowiedział, jak to było naprawdę!

Nic chcę, abyś mnie źle zrozumiała. Nie chcę twierdzić, że operacja Tryton 703 rzuca cień

na „Pstrąga”, że ukazuje go w jakimś dwuznacznym, negatywnym oświetleniu, choć z

pewnością jego ryzykanckie wyczyny mogą budzić kontro wersje. I nie myśl, że dochodzą tu

do głosu jakieś moje zadawnione urazy. Przez ostatnie dwa lata jego życia nasze stosunki

układały się bardzo dobrze. Zresztą – pogadamy...

5

Czekam, „zawsze wierny”

J.C.S.

Droga Matti.

Szkoda, że nie możesz mnie odwiedzić, ale nikogo w zastępstwie nie przysyłaj, bo z

żadnymi obcymi facetami nie będę rozmawiał. Skąd mogę wiedzieć czy to nie prowokacja?

Żebym chociaż miał jakąś kartkę od Ciebie...

Za magnetofon dziękuję – nie skorzystam. Już wolę pisać. Na nagrania zgoda – lecz tylko

z Tobą. Mały szantaż.

Nieprawda, że byłem szefem „Pstrąga”. Ten facet coś pokręcił. To śmieszne – w chwili

śmierci Murphy był w stopniu komandora-porucznika, ja zaś zwykłego porucznika. Po prostu

szybciej ode mnie awansował. On był dowódcą „grupy specjalnej”, ja tylko – jak Ci już

pisałem – jego dublerem i nawigatorem. To znaczy – gdy on nurkował, pełniłem funkcję jego

przewodnika-nawigatora. Stąd chyba nieporozumienie. Ale dowódca – czy to w kabinie DGnawigacji,

czy w wodzie, jako nurek – zawsze jest dowódcą, a przewodnik-nawigator

przekazuje mu tylko dane o jego położeniu.

Oczywiście nasze stosunki na co dzień dalekie były od formalizmu. Choćby dlatego, że

byliśmy „bliźniakami” w czasie studiów i łączyło nas niemało (chociażby rywalizacja o

Twoje względy), trudno wyobrazić sobie inne stosunki. To zresztą w niemałym stopniu

ułatwiało zgranie w akcji. Co Ci będę zresztą tłumaczył – znałaś „Pstrąga” – nie miał w sobie

nic z ważniaka. Takim pozostał do śmierci. Łatwo też zdobywał nie tylko autorytet, ale i

zaufanie podkomendnych, którzy gotowi byli wierzyć mu ślepo. Tak jak tych pięciu...

Musisz mi wierzyć – przez te dwa lata nie było między nami żadnych spięć ani przejawów

antagonizmu. Początkowo trochę się bałem o niego i siebie – przecież rozstaliśmy się w nie

najlepszych stosunkach. Ale on szybko rozładował atmosferę, opowiadając mi jak to i jego

zostawiłaś na lodzie.

W ciągu tych dwóch lat brałem udział, pod dowództwem „Pstrąga, w siedmiu dużych

operacjach, nie licząc manewrów i zwykłych ćwiczeń. Zwracam Twoją uwagę co najmniej na

trzy, bardzo efektowne, wręcz filmowe: odnalezienie wraka „Atlanty” – okrętu podwodnego o

napędzie jądrowym, zdemaskowanie wielkiego blefu terrorystów z osławionego „Atom-

Wolf” (rzekoma blokada Sundu), no i rzecz jasna – odkrycie podmorskiego magazynu

handlarzy narkotyków (we współpracy z Interpolem), zakończone sześciogodzinną walką u

wybrzeży Kornwalii (zginęło wtedy dwóch naszych ludzi i czterech członków gangu). O tym

wszystkim można robić film bez przeszkód. Z Trytonem 703 gorzej, bo to i trochę delikatne

politycznie, i sprawa „mętna”. Nie wiem, czy Ci się uda pokazać całą prawdę.

W pierwotnym założeniu operacja Tryton 703 miała ograniczyć się do odnalezienia

zaginionego samolotu transportowego, który spadł około dwustu mil na zachód od atolu

Palmyra. Samolot wiózł jakiś cholernie trefny pojemnik. Mieliśmy go odnaleźć i wydobyć, z

zachowaniem jak najdalej idących środków ostrożności. Czasu pozostało niewiele, w pobliżu

nie było żadnej większej jednostki zaopatrzonej w odpowiedni sprzęt, przerzucono więc naszą

grupę z „Trytonem” (tak się nazywał nasz batyskaf-baza i stąd nazwa operacji) drogą

powietrzną na miejsce katastrofy i wyszliśmy natychmiast w morze.

„Pstrąg” odnalazł samolot już po godzinie. Wrak dryfował na głębokości 80 metrów,

znoszony prądem w kierunku atolu. Nikt z załogi nie ocalał. Ja miałem pójść na wstępny

zwiad, pilotowany przez „Pstrąga”. I wtedy właśnie otrzymaliśmy przez radio pierwszą

szyfrowaną wiadomość o niezidentyfikowanym „obiekcie” z instrukcją, jak się zachować,

gdyby wodował w naszym rejonie.

6

Piszę tak, jakbyś znała sprawę „obiektu”, A Ty prawdopodobnie nic o tym nie wiesz, bo to

właśnie ta „delikatna sprawa”. Otóż w tym czasie na zachodnim Pacyfiku odbywały się

manewry „żółtych”, oczywiście pod naszą czujną obserwacją satelitarną (i nie tylko

satelitarną). Jak wynikało z meldunku, mniej więcej w tym samym momencie gdy zerwała się

łączność z owym nieszczęsnym transportowcem, cztery tysiące mil na północny zachód, z

rejonu manewrów, wyszedł spod wody „niezidentyfikowany obiekt latający”, kierując się na

południowy wschód. Nikt, rzecz jasna, nie sądził, aby było to coś z gatunku legendarnych

„latających spodków”. Dla naszego dowództwa nie ulegało wątpliwości, że jest to jakaś nowa

broń o nieznanym napędzie wypróbowywana w czasie manewrów, a która być może

wymknęła się spod kontroli. Zdawał się wskazywać na to fakt, że obiekt wyszedł poza strefę

ogłoszoną oficjalnie jako teren operacji i że „żółci” wysłali za nim w ślad samoloty

patrolowe.

Oczywiście, nasze dowództwo postanowiło zrobić wszystko, aby przechwycić obiekt,

który leciał bardzo szybko na wysokości dwudziestu paru kilometrów, pozostawiając daleko

za sobą ścigające go samoloty. Zaalarmowano więc wszystkie nasze jednostki na

przewidywanej trasie przelotu z rozkazem przechwytu, gdyby obiekt spadł w ich rejonie. W

istocie, jak się później okazało, wszedł on pod wodę właśnie w okolicach atolu Palmyra,

zaledwie w odległości czterech mil od „Trytona”. Jednak w tym czasie, gdyśmy

przystępowali do badania wraka samolotu, ani ja, ani „Pstrąg” nie braliśmy poważnie pod

uwagę takiej możliwości.

Była noc. Ocean jak smoła. Zapaliłem reflektor hełmowy i poszedłem pod wodę. „Pstrąg”

prowadził mnie jak ślepego za rękę. Wyczuwałem wyraźnie każdy jego sygnał mięśniowy (w

systemie DG sterowanie odbywa się nie tylko rozkazami słownymi, za pośrednictwem

hydrofonu, ale także poprzez sygnały mięśniowe, jak w manipulatorach bionicznych).

Do wraka dotarłem bezbłędnie. Samolot – a właściwie jego kadłub z prawym skrzydłem,

lecz bez silników i usterzenia – dryfował, z tendencją do opadania w głębiny. Opłynąłem go

wokoło wolno, tak aby „Pstrąg” mógł na monitorze przyjrzeć mu się dobrze i określić, gdzie

należy szukać tego cholernego pojemnika. Pojedyncze obrazy przekazywane są co pół

sekundy, więc już sporo można zobaczyć, chociaż o ciągłym telewizyjnym przekazie nie ma

mowy, bo kanał ultradźwiękowy jest za wąski.

W kabinie pilotów nikogo nie było, chociaż wyjątkowo mało ucierpiała. „Pstrąg” polecił

mi podpłynąć do odstrzelonych drzwi awaryjnych i zajrzeć do wnętrza. Ale niewiele było

można zobaczyć, więc za zezwoleniem „Pstrąga” władowałem się do środka.

Wtedy od razu ich zobaczyłem, a zwłaszcza jednego, który zdawał się stać, zaczepiony

kombinezonem o jakiś regał z butlami. Drugi pokazał mi tylko nogi – tułów znajdował się za

progiem włazu, z którego wydobywała się mętna ciecz, czy może raczej zawiesina. I wtedy

właśnie się zaczęło!

Patrzę, a ten stojący czy wiszący truposz szczerzy do mnie zęby, mruga okiem i rusza ręką

– jakby mnie zapraszał lub witał. Nie jestem strachliwy, niejednego nieboszczyka już pod

wodą widziałem, ale ten był jakiś inny, jakby żywy, choć zdawałem sobie sprawę, że to

złudzenie.

„Co ci jest?” – słyszę głos „Pstrąga” w hydrofonie. Widać czujniki „bio” już przekazały, że

się zdenerwowałem. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, spojrzałem jeszcze raz na truposza i aż

mnie zmroziło. Patrzę, a on ma ni mniej ni więcej, tylko twarz... „Pstrąga”.

„Wracaj natychmiast do statku!” – mówi truposz, ale przecież wiem, że to złudzenie, że to

„Pstrąg” wzywa mnie przez hydrofon.

Oczywiście, nie potrzebował tego rozkazu dwa razy powtarzać...

Ale to jeszcze nie był koniec. Kiedy już byłem nad wrakiem, oświetliłem jeszcze raz

reflektorem kadłub. Muszę Ci przyznać, że miałem jakieś nieodparte, nieuzasadnione

logicznie wrażenie, że ten nieboszczyk idzie za mną. I wtedy zobaczyłem, że pod wrakiem

7

samolotu coś prześwieca przez wodę – jakiś błyszczący, elipsoidalny twór, z długimi

ramionami chwytnymi. Przypominał trochę głębinowego kraba, ale był chyba za wielki.

„Co tam widzisz pod wrakiem?” – pytam „Pstrąga”. Ale on nic na to, tylko ponawia

rozkaz: „Wracaj na statek!”

Okazało się, że niczego na ekranach nie widział. Rozumiem, że łączność, zwłaszcza

wizyjna, gdy byłem we wraku. mogła być utrudniona, ale żeby hydrolokatory statku, DGbatów

i moje własne niczego nie przekazały – to wydało mi się podejrzane.

Visanto – lekarz pokładowy i hydrobiolog – dał mi proszki na uspokojenie i kazał mi się

przespać. „Pstrąg” obudził mnie po godzinie, gdyż opuszczał statek z Darleyem i Visanto i

miałem ich nawigować. Nie wiem. co się wydarzyło, gdy spałem, ale z tego, co mi mówił,

wynikało, że „jakiś cholernie niebezpieczny obiekt” jest tu gdzieś pod nami i że musi go za

wszelką cenę „zabezpieczyć”. Było jasne, że chodzi o ten niezidentyfikowany obiekt wodnopowietrzny.

Czułem się zupełnie dobrze i gdyby Visanto żył, mógłby to potwierdzić. Na

pewno nie ryzykowaliby, abym prowadził „Pstrąga” i sterował „Trytonem”.

W statku pozostali ze mną trzej chłopcy – Alecky, Roberts i Stern – którzy mieli czekać na

rozkazy „Pstrąga”.

Początkowo wszystko grało. Widziałem na ekranie wrak i sylwetki trzech ludzi. „Kraba”

rzeczywiście ani śladu. Podprowadziłem Murphy’ego pod wrak, potem wskazałem mu

otwarty właz awaryjny, przez który dostałem się do wnętrza samolotu. Ale on najpierw wysłał

doktora Visanto z przyrządami mierzącymi radioaktywność i toksyczność wody. Ten tylko

zajrzał do wnętrza i zaraz się cofnął, tak iż – zanim zdążyłem przełączyć się na jego kamerę –

już nie mogłem zobaczyć, co się tam w środku dzieje.

Przekazałem Sternowi i Alecky’emu rozkaz „Pstrąga”, aby dostarczyli mu pięć arkuszy

folii uszczelniającej i butle z ciekłym plastikiem, krzepnącym w wodzie „na cement”. Mnie w

tym czasie poczęły męczyć torsje, jakbym cierpiał na morską chorobę (nigdy dotąd nie

miałem tej dolegliwości), ale Roberts przyniósł mi pastylki i przeszło.

W tym czasie Murphy z chłopakami i doktorem zaczęli uszczelniać kadłub samolotu. Nim

jednak zdążyli skończyć, Visanto poczuł się niedobrze. Miał wrócić na statek, lecz widocznie

coś mu się, tak jak i mnie, przywidziało, bo zaczął płynąć nie w górę, lecz w dół, na głębię.

„Pstrąg” nie mógł, niestety, przerwać roboty, więc polecił Robertsowi, aby zanurkował za

nim, a ja miałem go naprowadzić.

Z doktorem było rzeczywiście niedobrze. Gdy tylko przełączyłem się na jego „bio” – aż

mnie zmroziło. Co prawda tętno i ciśnienie były w normie, lecz na ekranie

elektroencefalograficznym dominowały bardzo wolne fale delta jak podczas głębokiego snu.

Ze mną też zresztą nie było najlepiej. Właśnie miałem przełączyć się na Robertsa i sięgam

do przycisku, a tam widzę jakąś obcą rękę... Patrzę, a obok mnie w fotelu siedzi ten sam

truposz, którego widziałem we wraku i szczerzy do mnie zęby...

Mówię sobie: to halucynacja, tylko spokojnie Jorge, nie masz się czego bać. Wstaję i idę

do niego... Rzeczywiście: nic nie ma – pusty fotel.

Tymczasem na ekranach lokalizacji przestrzennej, obok sylwetek Visanto i Robertsa widzę

mojego „kraba-olbrzyma”. Wołam więc do Robertsa, aby uciekał, lecz on jakby nic nie

słyszał – płynie dalej, a „krab” jest tuż tuż nad nim. I w tej samej chwili czuję, że ktoś mnie

chwyta za ramię...

Ogarnął mnie wówczas taki strach, jakiego chyba jeszcze nigdy nie odczuwałem. Zrobiło

mi się ciemno przed oczami.

Nie wiem jak długo to trwało, ale wreszcie zdobyłem się na wysiłek i odwracam głowę. To

nie „mój” truposz, to „Pstrąg” z chłopakami. Wrócili na statek i wertują mapy. Jest też

Visanto i Roberts – wszyscy zdrowi i cali.

Muszę Ci wyznać, że z tamtych chwil (i zresztą do końca operacji) nie wszystko jest dla

mnie jasne. Zgadzam się z lekarzami, iż musiałem być nie najgorzej podtruty tym

8

paskudztwem ż pojemnika i niektóre sceny przypominam sobie jak przez mgłę. Ale to wcale

nie znaczy, abym był nieprzytomny i majaczył. Wyraźnie potrafiłem odróżnić, co jest

rzeczywistością, a co halucynacją – jak choćby ten „żywy nieboszczyk”. Pamiętam też bardzo

dobrze niektóre słowa „Pstrąga” i nikt mi nie powie, że on tego nie mówił.

Pamiętam na przykład, jak powiedział, że „trzeba zejść „Trytonem” głębiej, bo „obiekt”

opada w dół i może być niedobrze”. To znaczy, że może nam umknąć, nim zdołamy go

przechwycić. Na ekranie widać go było zresztą dość wyraźnie – świetnie to pamiętam – tyle,

że chwilami zdawał się kurczyć, to znów rosnąć. Według „Pstrąga” miało to oznaczać, że

„Krab” koziołkuje na skutek uszkodzenia układu stabilizującego. Okazało się jednak, że łatwo

odzyskuje stabilność, jeśli tylko zbliżamy się do niego.

Prawdę mówiąc, on chyba bawił się z nami w kotka i myszkę. Wyglądało to tak, jakby

ktoś był tam w środku, lecz moim zdaniem to się nie bardzo zgadzało z wymiarami obiektu –

2-3 metry to trochę za mało jak na statek wodno-powietrzny, ba – głębinowy!

Zgodnie z rozkazem „Pstrąga” siedziałem za sterami i pamiętam dobrze, jak się „diabeł”

zachowywał. Gdy zwiększałem szybkość – przyspieszał, gdy zwalniałem – również zwalniał,

gdy zawracałem – szedł za nami. „Pstrąg” kazał mi tak manewrować, aby sprowadzić

„obiekt” na płytsze wody, co zresztą udało się bez większego trudu. Pamiętam też, że

wypuściłem dalsze trzy DG-baty i że wypłynęliśmy na powierzchnię.

Na ekranie było widać, że obiekt dryfuje ćwierć mili od „Trytona”, na głębokości

dwudziestu paru metrów. Potem „Pstrąg” rozmawiał z kimś przez radio, a jak skończył,

zarządził alarm bojowy i kazał przygotować sieć. największą jaką mieliśmy w magazynie.

Plan akcji był prymitywnie prosty i chyba wykonywany na rozkaz, bez większego

przekonania, gdyż „Pstrąg” był zdenerwowany i napięty, co mu się rzadko zdarzało. Do mnie

powiedział coś w tym sensie: „Grube ryby życzą sobie, aby pstrąg zmienił się w rybaka”.

Byłem na pokładzie, kiedy schodzili do wody. Widzę ich, jakby to było dziś: Alecky,

Darley, Roberts, Stern i Visanto, no i oczywiście Murphy... Ja pozostałem na „Trytonie”.

Sieć rozłożono jeszcze na powierzchni, a potem poszli w głąb na jakieś sześćdziesiąt

metrów i w całkowitej ciemności, prowadzeni tylko moimi wskazaniami, podpłynęli pod

„obiekt”. Obserwowałem na ekranach każdy ich ruch i pamiętam, że to diabelstwo ani

drgnęło, gdy podpływali. Zacząłem nawet wierzyć, że ten wariacki plan się uda i gdy

przekazywałem „Pstrągowi” „o key”, martwiłem się tylko, aby chłopcy w porę odpłynęli i nie

pociągnęły ich wiry, w ślad za gwałtownie wnoszącymi się pływakami. Wszystko zresztą

grało jak trzeba: sprężone powietrze wypełniło balony-pływaki, szybko poszły w górę i

czasza sieci zamknęła się błyskawicznie nad „obiektem”. Uruchomiłem silnik i zacząłem

ciągnąć linę. dając wsteczną, gdy odczułem szarpnięcie i w dziobowym iluminatorze pojawiło

się na moment żółte światło. „Pstrąg”, który był nie dalej jak sto metrów od obiektu,

powiedział mi. że widział oślepiający błysk przypominający zwarcie elektryczne. Okazało się,

że „krab” wypalił dziurę w sieci i popłynął w kierunku atolu.

Już to powinno przekonać „Pstrąga”, że nie ma co dalej ryzykować. Ale on się uparł, a

może komuś tam u góry przyrzekł, że zrobi wszystko, aby „gość” się nie wymknął; dość, że

polecił mi, aby natychmiast ruszyć w pogoń, on zaś z chłopakami uczepią się podartej sieci i

będę ich w ten sposób holować. Chodziło o to, aby nie tracić czasu na wyławianie sześciu

ludzi.

I znów wszystko grało, jak zwykle z „Pstrągiem”. Dopiero przed samym wejściem do

zachodniej laguny zaczęły się kłopoty. „Krab” schował się gdzieś wśród raf i o lokacji z

samego „Trytona” nie było już mowy. Rozstawiłem więc DG-baty i „Pstrąg” z chłopakami

począł penetrować podwodne przejścia, nisze i komory w skałach. Pamiętam, że łączność

była utrudniona, z długimi przerwami, bo sygnały ultradźwiękowe na skutek wielu odbić nie

tylko szybko ulegają wytłumieniu, ale również dają wielokrotne, nakładające się echa.

Żadnego śladu „kraba” nie udało się odkryć, chociaż „Pstrąg” był wytrwałym,

9

doświadczonym tropicielem-płetwonurkiem.

Wtedy, niestety, znów poczułem się gorzej. Co prawda żaden nieboszczyk już mnie nie

nawiedzał, ale nie mogę sobie przypomnieć, czy Murphy wracał jeszcze na statek. Pamiętam

tylko moment odebrania sygnału skażenia. Pochodził chyba z hełmu „Pstrąga” – zresztą tylko

o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin