Karen ROBARDS
Dziewczyny z plaży
Prolog
Śliczne dziewczyny w bikini były wszędzie, pluskały się w morzu,spacerowały po plaży, leżały na ręcznikach jak okiem sięgnąć. W tępierwszą sobotę sierpnia na Nags Head kłębił się tłum plażowiczów.Słońce jak kula ognia wielkości pomarańczy wisiało nad poszarpa-ną linią hoteli, apartamentowców i prywatnych rezydencji, któregórowały nad kremowymi wzniesieniami plaży niczym kręgosłup ja-kiegoś prehistorycznego gada. W powietrzu unosił się zapach olejkudo opalania. Ryk magnetofonu niemal zagłuszał szum fal i pomrukoceanu. Urlopowicze tłoczyli się na plaży, mnóstwo ludzi w różnymwieku, różnej tuszy i koloru skóry, roześmianych, rozgadanych i roz-leniwionych, chłonących ostatnie promienie słońca. Większość odpo-czywających była dlań praktycznie niewidzialna, tak jak on dla nich.Bardzo wyraźnie widział jednak dziewczyny. Gdy jego spojrzenieprzesuwało się od jednej do drugiej, dotykając jakiejś smukłej blon-jomy dreszczyk emocji. Samo oglądanie tych ślicznotek sprawiało muogromną przyjemność. I cóż w tym dziwnego? Były przecież jego ulu-bioną zdobyczą.
- Uwaga!
Plażowa piłka uderzyła go w głowę. Uderzenie nie było bolesne, alezamrugał gwałtownie powiekami, zaskoczony, i rozejrzał się dokoła.Młoda dziewczyna o okrągłych kształtach i długich blond włosach ściąg-niętych w kucyk pochwyciła odbitą od jego głowy piłkę.
- Przepraszam! - rzuciła z uśmiechem.
- Ależ nie szkodzi - odrzekł, lecz ona biegła już z powrotem do przy-jaciółek.
Wpatrzony w podskakujący tyłeczek dziewczyny, szedł za nią, dopó-ki nie zatrzymała się przed jakimś starszym facetem, wyciągającymwłaśnie kajak z wody. Piłka przeleciała nad jego głową i została złapa-
na przez inną dziewczynę. Brunetkę. Otworzyl szerzej oczy, kiedy tapodskoczyła, by pochwycić nadlatującą piłkę. Blondynka była ładniut-kim, apetycznie opalonym kąskiem, lecz brunetka okazała się napraw-dę wyjątkowa.
Była wyższa od blondynki i szczuplejsza. Różowa bandana podtrzy-mywała jej gęste włosy, opadające luźno na ramiona. Ona także miałana sobie cukierkoworóżowe bikini z połyskującej, napiętej mocno tkani-ny, której zapragnął nagle dotknąć palcami. Niemal czuł już jej jedwa-bistość, ciepło ukrytej pod spodem skóry - ślicznej, nieskazitelnie gład-kiej skóry o barwie złocistego karmelu.
Czuł, jak na jej widok ślina napływa mu do ust. Zacisnął mocno zę-by, gdy ogarnął go dobrze znany ból, straszliwy głód. Jego zmysły wy-ostrzyły się nagle, wyczulone na najmniejszy nawet sygnał. Czuł zapachciała dziewczyny, dostrzegał najmniejsze nawet szczegóły, takie jaktrójkątny pieprzyk w szczelinie między jej piersiami i maleńkiego moty-la wytatuowanego na lewym biodrze, słyszał, jak zaklęła pod nosem zezłością, kiedy piłka otarła się o jej głowę i zsunęła chustkę.
Przystanęła, by poprawić bandanę i ponownie odgarnąć włosy do ty-łu. Stała odwrócona doń tyłem, tak że bez przeszkód mógł zachwycać sięwidokiem jej ciała, gładkich pleców, krągłościami kształtnego tyłeczka.
- Liz, łap! - krzyknęła blondynka, wbiegając ponownie w pole jegowidzenia.
Brunetka odwróciła się ku lecącej piłce, pochwyciła ją i ruszyła bie-giem prosto w jego stronę. Pozostałe dziewczęta goniły ją, śmiejąc sięgłośno.
Kiedy biegła, jej piersi podskakiwały jak tenisowe piłeczki.
W ostatniej chwili zmieniła kierunek i pognała ku wodzie. Pozosta-łe dziewczęta także ruszyły w tę stronę, a piłka ponownie wzbiła sięw powietrze.
- Mam ją! - krzyknęła trzecia dziewczyna, krótko ostrzyżona, bio-drzasta brunetka w żółtym bikini, chwytając piłkę i rzucając się wrazz Liz do ucieczki.
- Do mnie, Terri! - krzyknęła Liz, a biodrzasta dziewczyna posłusz-nie odrzuciła jej piłkę. Liz podskoczyła, by ją złapać, a jej piersi omalnie wymknęły się z maleńkiego stanika.
Gorące, bolesne niemal, pulsowanie między nogami stawało się niedo zniesienia. Pragnął ją posiąść, pożądanie było tak silne, że nie mógł
ruszyć się z miejsca. Zamknął oczy. Jego nozdrza poruszały się miaro-wo, kiedy wdychał głęboko jej zapach. Ślina wypełniła mu usta, prze-łknął ciężko. Czuł już niemal na języku smak ciepłego karmelu.
- Przepraszam, którędy do Ramada Inn? - spytał jakiś jasnowłosydzieciak, zatrzymując się przed nim.
Potrzebował całej minuty, by zrozumieć, o co go zapytano. Potempokręcił tylko głową, nie odpowiadając. Dzieciak skrzywił się i odszedł.Ten irytujący incydent miał jednak pozytywny skutek: rozwiał gęstąmgłę pożądania, która nie pozwalała mu ruszyć się z miejsca. Opanowałsię, zdusił rodzącą się w nim bestię i wziął głęboki oddech, by oczyścićumysł. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przez dłuższą chwilę stał nie-ruchomo, wpatrzony w brunetkę, a to nie było dobre. Ktoś mógł zwró-cić uwagę i przypomnieć sobie jego twarz potem, kiedy dziewczynazaginie.
- Cholera, wpadła do wody!
Wszystkie cztery ze śmiechem i piskiem wbiegły do morza, ścigającpiłkę, która unosiła się na falach. Wyobrażał sobie już, jak kusząco wy-gląda teraz ten lśniący różowy kostium, musiał jednak iść dalej. Zbytdługo już stał w jednym miejscu. Choć wymagało to ogromnego wysił-ku, oderwał wzrok od dziewczyny i ruszył wzdłuż plaży. Serce waliłomu jak młotem. Oddychał z trudem, jak po długim biegu. Z trudem teżprzesuwał ciężkie niczym z ołowiu stopy. Omijając dwójkę dzieci bawią-cych się na ręczniku, dusił rodzącą się w nim moc, chował się z powro-tem do swojej skorupy, za maskę, która chroniła go przed wzrokiem in-nych, która nie pozwalała dojrzeć im, kim i czym jest naprawdę.
Znów stał się niewidzialny.
Czterdzieści metrów dalej zatrzymał się w cieniu palmy rosnącej nabrzegu plaży, już na terenie Quality Inn. Oparł się plecami o murek od-dzielający motel od plaży, poprawił okulary przeciwsłoneczne i powró-cił spojrzeniem do swej ofiary.
Polowanie się rozpoczęło. Znalazł tę, którą chciał. Teraz, kiedy już jąnamierzył, praktycznie nie miała szans na ucieczkę. Oczywiście, w ta-kich sprawach zawsze pewną rolę odgrywał ślepy los, przypadek, ale jakmówiło przysłowie, szczęście sprzyja tym, którzy są odpowiednio przy-gotowani. Ona nie była przygotowana. Nie miała pojęcia, że została wy-brana. On zaś przechadzał się tymi plażami już wiele razy, tak wiele, żedo perfekcji opanował sztukę porywania młodych dziewczyn. OuterBanks pełne były potencjalnych ofiar; między innymi właśnie dlategopostanowił się tutaj przenieść. Poza tym tutaj dziewczyny zachowywa-ły się niefrasobliwie, jakby zapominały o zwykłych środkach ostrożno-
ści, uśpione fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, sielską atmosferąwakacji, morza, piasku i fal. Do diabła, jesteśmy przecież na wakacjach!- myślały. Go złego może nas tutaj spotkać?
Uśmiechnął się na tę myśl. Może je spotkać on.
Kiedy Liz wraz z przyjaciółkami opuściła plażę, ruszył za nimiw bezpiecznej odległości, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń.
Nie zauważyły go. Nikt go nie zauważał, aż do chwili, gdy chciał, bygo zauważono. Niestety, wtedy zwykle było już za późno - dla nich.
Było ich cztery: cztery ładne dziewczyny w czterech pysznych sma-kach, każda kusząca jak czekoladka w walentynkowej bombonierce,lecz on chciał tylko Liz. Krew szumiała mu w uszach, gdy szedł, podnie-cony, jej śladem. Minęło już sporo czasu, od kiedy ostatni raz pozwoliłsobie na luksus porwania; próbował się ograniczać, nauczył się już bo-wiem, że jeśli robił to zbyt często, ludzie zaczynali go zauważać. W ga-zetach pojawiały się wielkie nagłówki „Seryjny zabójca atakuje", gada-jące głowy w telewizji paplały o ostatnich ofiarach i o tym, jak kobietymogą się bronić, dziewczyny na ulicach wciąż oglądały się przez ramięi podskakiwały przy każdym gwałtowniejszym poruszeniu. Gliniarze,naciskani przez media, szukali mordercy z coraz większą zajadłością.
Byli zbyt głupi, by go złapać, ale mogli mu utrudnić życie, dlategoteż przed kilku laty opuścił swój stary teren łowiecki i przeniósł się napołudnie. Zegnajcie, dziewczyny w kurtkach i rękawiczkach, witajcie,ślicznotki w bikini. Żegnajcie, paskudne mrozy, witaj, ciepła bryzo. Że-gnajcie, gliniarze pochyleni nad komputerami, zajęci przeszukiwaniemarchiwów i badaniem najmniejszych śladów, które mogłyby ich dopro-wadzić do zabójcy, witajcie, gliniarze nieświadomi nawet jego istnienia.
Tak, przeprowadzka okazała się naprawdę świetnym pomysłem. Byłszczęśliwy, rozpalony, podniecony rozpoczętym przed chwilą polowa-niem. Znów robił to, co kochał. Mroczne dni stresu, nerwów, nieustan-nego oglądania się przez ramię należały już do przeszłości.
I właśnie tak zamierzał to rozgrywać. Jakby był na diecie; musiałtylko nauczyć się nad sobą panować, by od czasu do czasu móc pozwo-lić sobie na smakowitą przekąskę.
Kolorowa czwórka przeszła przez małą bramę z kutego żelaza pro-wadzącą na teren przyhotelowego basenu. Nie znał Nags Head dość do-brze, by z miejsca, gdzie się znajdował, określić, który to basen, dopókijednak nie tracił dziewczyn z oczu, nie miało to większego znaczenia.Zatrzymał się w cieniu nieczynnej już wypożyczalni sprzętu do pływa-nia i zaczął wytrzepywać piasek z sandałów. Ludzie przechodzili obokobojętnie, nawet na niego nie spoglądając. Z ogromną cierpliwością,
którą zawsze potrafił w sobie znaleźć podczas polowania, czekał, aż Lizi jej koleżanki pójdą dalej. Uśmiechał się lekko, słuchając ich paplaniny,obserwował ukradkiem, jak opłukiwały się z morskiej wody pod wolnostojącymi prysznicami, i z satysfakcją myślał o tym, co wkrótce nastą-pi". Gdy wreszcie ruszyły w dalszą drogę, owinięte ręcznikami, poszedłza nimi, wciąż utrzymując bezpieczną odległość. Odprowadził je aż dodrzwi motelu i obserwował z ukrycia, jak wspinają się na betonoweschody - był to Windjammer, tani motel z zewnętrznymi klatkami scho-dowymi ciągnącymi się wzdłuż budynku. Wszystkie dziewczęta weszłydo jednego pokoju: 218.
- Umieram z głodu - dobiegł go zza uchylonych drzwi głos jednejz nich. - Pójdziemy coś zjeść?
- Może do Taco?
Drzwi zamknęły się, ucinając dalszą część rozmowy, ale to już niemiało znaczenia. Wiedział, gdzie mieszkają. Teraz musiał tylko czekaći obserwować.
Potrzebował tylko pięciu minut, by dotrzeć do swojego campera i za-parkować go naprzeciwko motelu. Czekał w ciszy, spoglądając od czasudo czasu na zegar. Minęło dokładnie czterdzieści siedem minut, gdycztery przyjaciółki wyszły z hotelu. Liz była w bluzce bez pleców i szor-tach, które odsłaniały jej długie smukłe nogi. Minęło już wpół do jede-nastej, a on zwykle bywał o tej porze zmęczony. Lecz nie dzisiaj. Nigdynie czuł zmęczenia, kiedy tropił zwierzynę. Wręcz przeciwnie, wtedyprzepełniała go energia, niezwykła moc. W takich chwilach uświada-miał sobie, że jego codzienne życie toczy się w szarej, bezbarwnej scene-rii. Tylko wówczas gdy polował, świat wokół nabierał intensywnychtęczowych kolorów. To było podniecające. To było odurzające. To byłowyzwalające. Prawdę mówiąc, tylko w takich chwilach czuł się napraw-dę sobą.
Dziewczyny wsiadły do hondy civic i ruszyły w dół Beach Road. Po-jechał za nimi, a później obserwował przez przeszklone ściany TacoBell, jak zabierają się do jedzenia. Nim skończyły i przejechały pod cen-trum handlowe, by zrobić jakieś wieczorne zakupy, było już całkiemciemno. Na niebie pojawił się księżyc, żółty niczym cytryna. Mężczy-zna okrążył powoli budynek, wypatrując sylwetki Liz w jasno oświe-tlonych oknach sklepów. Jej widok za każdym razem wywoływał miłydreszcz podniecenia. Kiedy dziewczyny wstąpiły do Parrot Cay nadrinka, zaparkował przed wejściem i czekał. Nie spieszył się. Właściwiecałkiem dobrze się bawił. Oczyma wyobraźni widział siebie samego ja-
ko lwa skradającego się przez wysokie trawy sawanny ku pasącej sięnieopodal gazeli. Lew wiedział o wszystkim, co działo się dokoła, wy-czuwał kierunek wiatru, obecność innych zwierząt, które mogłyostrzec jego ofiarę, także przenikający go głód. Gazela czuła jedyniesłodki smak trawy.
Na sawannie nieostrożne zwierzęta oddalają się czasem od bezpiecz-nego stada, co zwykle kończy się dla nich tragicznie. Właśnie to zrobiłapo piętnastu minutach Liz. Wyszła sama z baru i zaczęła przechadzaćsię po chodniku, rozmawiając przez telefon komórkowy. Hałas panu-jący w środku albo potrzeba prywatności pchnęły ją prosto w jego ręce.
I pomyśleć tylko, że nienawidził telefonów komórkowych!
Dochodziła północ, lecz na ulicy wciąż panował spory ruch. Ludziewchodzili do baru i wychodzili stamtąd, inni robili jeszcze spóźnione zaku-py. Jednak przed wejściem do lokalu było dość ciemno i spokojnie. A Liz,wciąż rozmawiając, oddalała się powoli od drzwi i zbliżała do niego.
Nie mógł dłużej tego znieść. Znajdowała się zbyt blisko. Bezpiecz-niej byłoby zapewne poczekać na lepszą okazję, lecz wtedy nie sprawi-łoby mu to takiej przyjemności.
Stała teraz zaledwie kilka kroków od parkometru, przy którym zo-stawił samochód. Krew krążyła szybciej w jego żyłach, mięśnie miał na-pięte, gotowe, zmysły wyostrzone. Czuł, jak rośnie, wysuwa się ze swejnormalnej skóry, by zamienić się w śmiercionośną broń.
Bestia wychodziła z ukrycia, i było to niezwykle przyjemne uczucie.
Wysiadł z samochodu i ruszył w jej stronę. Spojrzała na niego prze-lotnie, gdy się do niej zbliżał.
- Liz? - Przyspieszył kroku, pozdrawiając ją jak dawno niewidzianyprzyjaciel, uradowany nieoczekiwanym spotkaniem.
Zmarszczyła brwi, przerywając rozmowę, i popatrzyła pytająco. Za-uważył, że jej lekko rozchylone usta pomalowane są błyszczykiem. Lśni-ły kusząco w błękitnym świetle neonu zawieszonego nad oknami baru.
- Cześć - powiedział niemal czule, gdy do niej podszedł. Przyłożyłparalizator do jej boku. Ciche brzęczenie zawsze przywodziło mu namyśl komara, wbijającego igłę w skórę. Gryzący zapach spaleniznywpływał do jego nozdrzy niczym kokaina. Lewą ręką obejmował już Lizw sposób, który przypominał przyjacielski uścisk. Dziewczyna zachłys-nęła się gwałtownie powietrzem, potem zesztywniała i opadła nań bez-władnie. Jej telefon upadł bezgłośnie na trawnik.
Potrzebował zaledwie kilku sekund, by wepchnąć ją na tył samocho-du i zamknąć drzwi. Przerobił swój pojazd na idealną celę: nie możnabyło stamtąd uciec. Wiedział z doświadczenia, że dziewczyna zacznie
się poruszać najwcześniej za piętnaście minut. Miał więc dość czasu, bywyjechać z miasteczka. Rozejrzał się szybko dokoła, by sprawdzić, czyw pobliżu nikogo nie ma, czy nikt go nie widział. Dostrzegł jej telefonkomórkowy: nie chciał go tutaj zostawiać. Jeśli koleżanki Liz go znajdą,natychmiast zaczną się martwić. Jeśli nie, pomyślą, że wróciła do skle-pów, i pójdą jej tam szukać.
-Liz?
Był pochylony, sięgał właśnie po telefon. Gdy się wyprostował, zoba-czył jedną z przyjaciółek Liz, biodrzastą, krótko ostrzyżoną dziewczynęo imieniu Terri. Stała na chodniku, zaledwie kilka kroków dalej i przy-glądała mu się podejrzliwie.
...
Agnieszka_S123