Wernic Wieslaw - 10 Czlowiek z Montany.pdf
(
967 KB
)
Pobierz
Wernic Wieslaw - 10 Czlowiek z Montany
Wiesław Wernic
Człowiek z Montany
ILUSTROWAŁ S. ROZWADOWSKI
CZYTELNIK • 1976* WARSZAWA
“Czytelnik”. Warszawa 1976. Wydanie II.
Nakład 50 290 egz. Ark. wyd. 14; ark. druk. 19. Papier druk. mat.
kl. V, 70 g, 82x104. Oddano do składania 6 X 1975 r. Podpisano do
druku 16 III 1976 r. Druk ukończono we wrześniu 1978 r.
Zakłady Graficzne w Toruniu
Zam. wyd. 777; druk. 2006. Cena zł 25.—
Printed in Poland
Pocztmistrz
Ta sprawa nie podobała mi się juŜ od samego początku. Podczas długiej jazdy
pociągiem Karol nie szczędził sił i argumentacji, aby mnie przekonać, Ŝe się mylę.
Osiągnął swój cel, gdy wysiedliśmy z wagonu na przystanku o dźwięcznej nazwie
Bell , moja twarz rozjaśniła się uśmiechem, prezentując oblicze człowieka
zadowolonego z siebie i ze świata. Ale rychło zgasł we mnie ten pogodny nastrój.
Pociąg zniknął gdzieś na krańcu horyzontu, a my dwaj: Karol Gordon i ja,
pozostaliśmy samotni na pustym niby-peronie, tuŜ obok słupa z napisem “Bell”. Nie
było tu Ŝadnego stacyjnego budynku.
Przed nami, nieco w prawo, w szerokiej niecce gruntu wznosiło się kilka domów,
zapewne uzasadniających istnienie kolejowego przystanku. Wyglądały niepozornie,
powiem nawet: wręcz odpychająco. Na drodze — nikogo, przed zabudowaniami —
nikogo.
Spojrzałem za siebie, ale tam — poza nasypem Ŝelaznego szlaku — widniała
jeszcze większa pustka i jeszcze bardziej ponura, jeśli to w ogóle moŜliwe. Daleko,
daleko majaczyła szara barykada — potęŜne pasmo Gór Skalistych z wierzchołkami
ginącymi w chmurach, bo niebo było niskie i ciemne.
— Pan Warrert jakoś nie przybył — powiedziałem do swego towarzysza, kładąc
akcent na słowo “jakoś”, co zabrzmiało dość zgryźliwie. Cały optymizm, jakim
napompował mnie Karol, zdąŜył juŜ wyparować.
— Trzeba zasięgnąć języka — odparł. — Chodźmy.
Najchętniej wsiadłbym z powrotem do wagonu, ale wagon porwała przed paru
minutami dymiąca lokomotywa, a o godzinie nadejścia innego pociągu nic nie
wiedziałem. Nawet nie było kogo zapytać.
Poczłapałem za Karolem dźwigając na pasku przewieszonym przez lewe ramię
skromne zawiniątko, a na pasku przewieszonym przez prawe ramię — swój sztucer.
Co za szczęście, Ŝe nie zabraliśmy siodeł!
Z brudnego nieba począł siąpić drobniutki, ale gęsty deszcz i uczyniło się jeszcze
bardziej mroczno.
Tak powitała nas Montana i chociaŜ przestrzegano mnie, Ŝe na podgórzu wiosna
jest zazwyczaj dŜdŜysta, a chmur na niebie więcej niŜ słońca, rzeczywistość
zaprezentowała się jeszcze gorzej.
Karol wkroczył na rozjeŜdŜoną drogę, ja — za nim. Minęliśmy stojące w dole trzy
czy cztery chałupy, na które mój towarzysz nie zwrócił uwagi maszerując ku nie
znanemu mi celowi. Byłem tak przygnębiony, zobojętniały na wszystko, Ŝe nawet nie
zapytałem, dokąd zmierza. Kropelki wilgoci poczęły ściekać z ronda mego kapelusza,
gdy Karol zatrzymał się i wskazał palcem nieokreślonego kształtu budowlę.
— JuŜ niedaleko — wyjaśnił. — To tam. Wyciągaj nogi, Janie. Deszczyk jest
nieco dokuczliwy.
Zeszliśmy z drogi łagodną pochyłością, na której zapadałem się po kostki. Deszcz
musiał być w Bell zjawiskiem codziennym. Wreszcie dobrnęliśmy do ścieŜki, dobrze
rozdeptanej, pełnej czarnego błota. Tą właśnie ścieŜką doprowadził mnie mój
towarzysz pod drzwi domu, raczej baraku skleconego z grubych tarcic, tyle Ŝe
wyposaŜonego w dwa okienka, przez które przenikało mdłe światło. Nad okapem
dachu sterczała długa deska z wymalowanym na niej napisem: “Bell Saloon”.
Wkroczyliśmy do wnętrza. Dwa stoły, kwaśny odór piwa pomieszany z wonią bardzo
kiepskiego tytoniu, za szynkwasem człowieczek okrąglutki, z obliczem jak księŜyc w
pełni, w białym kitlu, który był jedynym białym przedmiotem w tej słabo oświetlonej
salce.
KsięŜycowa twarz zwróciła się ku nam, a wówczas dostrzegłem ginący wśród
tłustych policzków perkaty nosek i małe, okrągłe oczka.
— Whisky? — zapytał głosem tak cienkim, Ŝe gdybym nie widział osoby,
sądziłbym, iŜ mówi dziecko.
Karol nie od razu odpowiedział. Najpierw zerknął ku mnie:
— To nam chyba dobrze zrobi, Janie. Na ten deszcz. Skinąłem głową nie mogąc
oczu oderwać od tłuściocha. Kiedy stawiał przed nami szklanki, szkło prawie
zniknęło w jego grubych jak poduchy dłoniach. Wypiliśmy.
— Czy nie było tu pana Warrena? — zagadnął Karol.
Grubas zamrugał powiekami.
— Z Canyon Creek? — zapytał piskliwie.
— Chyba tak to się nazywa albo bardzo podobnie.
Pamiętam, Ŝe to jest jakiś kanion.
— Warren siedzi właśnie w Canyon Creek — stwierdził oberŜysta — a innego
Warrena nie znam.
— To na pewno ten. Czy nie wspominał, Ŝe ma się z nami spotkać?
— Nie.
— A dokąd poszedł?
— Wsiadł na konia i odjechał.
— Dokąd?
— Pewnikiem do siebie. Do Canyon Creek.
— Świetnie! — wykrzyknąłem. — Ale nas urządził!
— To jakieś nieporozumienie — spróbował mnie uspokoić Karol. A zwracając
się znowu do oberŜysty: — Warren miał nas oczekiwać na przystanku kolejowym.
— Dzisiaj?
— Oczywiście.
— Nie widziałem go. Był przed trzema dniami.
— Więc odjechał przed trzema dniami? — wykrzyknąłem pełen oburzenia i
gdyby mój wzrok posiadał siłę karabinowej kuli, grubas padłby trupem.
— Właśnie tak, panie.
Ano cóŜ! Sprawa stała się jasna. Warren z Canyon Creek nie zjawił się na
umówione spotkanie, mimo Ŝe to przed kilku dniami zostało ustalone.
— Siądźmy, Karolu — powiedziałem. — JuŜ mi nogi zdrętwiały.
Powlokłem się do bliŜszego z dwu stołów i klapnąłem na ławkę. Obok nikt nie
siedział. Natomiast przy dalszym stole zauwaŜyłem człowieka dumającego nad
wielkim kuflem piwa. Karol pozostał jeszcze przy szynk wąsie, ale o czym rozmawiał
z szynkarzem — nie zwróciłem uwagi. Bardzo czułem się zmęczony podróŜą z
dalekiego Milwaukee. Grzbiet mnie bolał, nogi jak z ołowiu, a oczy prawie same się
zamykały, taki byłem senny. Wreszcie Karol przysiadł obok, a okrąglutki gospodarz
postawił z brzękiem dwa szklane naczynia pełne Ŝółtego, pieniącego się płynu.
— Głodny jestem — mruknąłem spoglądając niechętnie na kufle.
— Zaraz podam — grubas skłonił się zabawnie i odszedł.
— No i widzisz, Karolu — szepnąłem — ten twój Warren jakoś o nas zapomniał.
— Taki on mój, jak i twój — oburzył się — ale poniewaŜ o nim słyszałem jako o
człowieku słownym...
— Zapewniałeś mnie o tym wielokrotnie przez całą drogę i jeszcze przedtem.
Więc chociaŜ nie miałem serca do tej wyprawy, przekonałeś mnie. Ale teraz... —
machnąłem ręką na znak rezygnacji.
— Mogło mu się coś przydarzyć. PrzecieŜ to dziki kraj!
Co do tego nie Ŝywiłem Ŝadnych wątpliwości, chociaŜ mój poprzedni (przed laty)
pobyt w Montanie trwał zaledwie kilka dni i ograniczył się do wschodniej, rolniczej
części obszaru pokrytego w dwu piątych (na zachodzie i na południowym zachodzie)
wysokimi i trudno dostępnymi górami. Wiedziałem jednak, Ŝe jeszcze do roku 1850
Montana (włączona pierwotnie do stanu Idaho) była jedynie krainą Indian, traperów i
handlarzy skór. Nieco fortów obsadzonych skąpo przez wojsko i całkowite bezdroŜe,
kraj falistych prerii i skalnych przełęczy, Ŝyznych dolin i jałowych perci.
Montana poczęła się zaludniać, gdy w latach 1857— 63 odkryto złote Ŝyły, a od
roku 1880 — rudy miedzi. Wówczas zakończono budowę pierwszej linii kolejowej,
łączącej wielkomiejskie centra Wschodu z dalekim Zachodem i jeszcze dalszym
wybrzeŜem Pacyfiku. Jednak mimo takiego usprawnienia komunikacji Montana tylko
obszarem swych wielkich równin, zagospodarowanych juŜ przez farmerów,
pokazywała oblicze jako tako cywilizowanego kraju. Reszta, stanowiąca większość
terytorium, pozostała pustkowiem rozciągającym się między nielicznymi i bardzo
prymitywnymi osadami i miasteczkami, takimi jak Bannach (nad Grasshofer Creek),
Virginia City (nad Alder Gluch) czy Helena, zawdzięczającymi swe powstanie
sąsiedztwu złóŜ mineralnych: złota, miedzi i srebra.
Piwo nie było złe, a humoru nabrałem, gdy tłusty karczmarz postawił przed nami
dwie miski parującej jajecznicy.
— Nie mam nic innego — tłumaczył się. — Widzicie, panowie — tu zniŜył głos
— do mnie przychodzą raczej na picie niŜ na jedzenie — znów skłonił się zabawnie,
gdy Karol zatrzymał go.
— Czy moglibyśmy zostać tu na noc?
Grubas rozłoŜył ręce w geście bezradności.
— Poza tą izbą i kuchnią, w której sypiam, nie mam nic więcej. Spróbujcie pytać
się po domach.
— Coraz lepiej — mruknąłem zanurzając blaszaną łyŜkę w misce.
— A Canyon Creek daleko? — znowu zapytał Karol.
— Dzień jazdy, ale po nocy nie radzę jechać. Drogi tu bardzo kiepskie, łatwo
zbłądzić.
Popatrzył na nas okrągłymi oczkami i nie usłyszawszy nic więcej powędrował za
szynkwas, gdzie zajął się hałaśliwym ustawianiem butelek.
SpoŜywaliśmy w milczeniu jajecznicę, gdy z trzaskiem i piskiem źle naoliwionych
zawiasów rozwarły się drzwi i buchnęło na nas chłodem i wilgocią wieczoru.
Zatupotały buty na deskach podłogi. Jeden, dwu, trzech, czterech... Przybysze ominęli
Plik z chomika:
ssaaggaa
Inne pliki z tego folderu:
Wernic Wieslaw - 20 Zle miasto.pdf
(1016 KB)
Wernic Wieslaw - 19 W Nowej Funlandii.pdf
(986 KB)
Wernic Wieslaw - 18 Wolanie dalekich wzgórz.pdf
(987 KB)
Wernic Wieslaw - 17 Skarby Mackenzie.pdf
(1095 KB)
Wernic Wieslaw - 16 Sierzant konnej policji.pdf
(1342 KB)
Inne foldery tego chomika:
Wager Walter
Wagner Karl
Wagner Robert
Waide Peggy
Wałęsa Lech
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin