Fromm_Proces Kafki.pdf

(93 KB) Pobierz
419780457 UNPDF
Erich Fromm, „Proces” Kafki
niem Elza, która przez całą noc do późnego rana była zajęta jako kelnerka w winiarni, a w
dzień przyjmowała wizyty leżąc w łóżku." 2
Było to puste, zrutynizowane życie, egzystencja jałowa, wyzbyta miłości i elementów
twórczych. Istotnie był on zatrzymany i słyszał, jak głos sumienia informuje go o
zatrzymaniu i o niebezpieczeństwie zagrażającym jego osobowości.
Drugie zdanie mówi nam, że “kucharka, pani Grabach, jego gospodyni, przynosząca mu
śniadanie codziennie około ósmej godziny rano, tym razem nie przyszła. To się
dotychczas nigdy nie zdarzyło." 3 Ten szczegół wydaje się małoznaczny. W istocie rzeczy
wspomnienie o tak błahym szczególe jak o nie-przyniesieniu śniadania po zaskakującej
wieści o jego aresztowaniu razi brakiem konsekwencji; lecz, tak jak i w marzeniach
sennych, ów pozornie nieistotny szczegół zawiera ważną informację o charakterze Józefa
K. Był on człowiekiem o “orientacji odbiorczej". Otrzymywać od innych - nigdy zaś dawać
czy też tworzyć 4 - to był kierunek wszelkich jego dążeń.
Inni powinni go karmić, troszczyć się o niego i osłaniać przed światem, od nich się
uzależnił. Był wciąż dzieckiem szukającym pomocy matki - oczekującym od niej
wszystkiego, wykorzystującym ją i zręcznie nią kierującym. Jak u wszystkich ludzi o
podobnym nastawieniu starania jego obracały się głównie wokół miłego i sympatycznego
sposobu bycia, tak by ludzie, zwłaszcza zaś kobiety, dawali mu to, czego potrzebuje;
największym lękiem napawała go okoliczność, że ludzie mogliby się rozgniewać i
zaniechać świadczeń. W jego przekonaniu źródło wszelkiego dobra znajdowało się na
zewnątrz, a problem życia sprowadzał się do unikania ryzyka utraty łask, które z niego
płynęły. Wynika stąd brak poczucia własnej siły i dojmujący lęk przed groźbą porzucenia
go przez osobę czy też osoby, od których jest uzależniony.
K. nie wiedział, kto go oskarżył, ani też, co mu się właściwie zarzuca. Zadawał sobie
pytanie: “Co to byli za ludzie? O czym mówili? Jakiej władzy podlegali?" Trochę później,
gdy rozmawiał z nadzorcą, człowiekiem stojącym wyżej w hierarchii sądu, głos stał się
nieco wyraźniejszy. K. zadawał mu wszelkiego rodzaju pytania nie mające nic wspólnego z
główną kwestią, o co si,ę go właściwie oskarża; w odpowiedzi nadzorca uczynił uwagę
zawierającą jedno z najdonioślejszych i najwnikliwszych spostrzeżeń, jakie w tym
8. PROCES KAFKI
Znakomitym przykładem dzieła sztuki pisanego językiem symbolicznym jest Proces Kafki.
Podobnie jak w tylu marzeniach sennych mamy tu do czynienia z wydarzeniami, z których
każde jest konkretne i realistyczne, całość jednak jest nieprawdopodobna i fantastyczna.
Aby zrozumieć tą powieść, należy ją odczytywać tak, jakbyśmy słuchali jakiegoś marzenia
sennego - długiego, zawikłanego snu, w którym zewnętrzne wydarzenia dzieją się w
przestrzeni i czasie, będąc odpowiednikiem myśli i uczuć śniącego, w tym przypadku
bohatera powieści - Józefa K.
Powieść rozpoczyna się od nieco sensacyjnego stwierdzenia: “Ktoś musiał zrobić
doniesienie na Józefa K», bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po
prostu aresztowany." 1
K., jak moglibyśmy powiedzieć, rozpoczyna marzenie senne od uświadomienia sobie,
że jest zatrzymany. Co to znaczy zatrzymany? Jest to interesujące słowo, które ma
podwójne znaczenie. To, że jesteśmy zatrzymani, może znaczyć, iż znaleźliśmy się pod
nadzorem funkcjonariuszy policji, lecz zatrzymanie może również znaczyć zahamowanie
możliwości rozwoju. Oskarżony jest aresztowany przez policję, zahamowany jest normalny
rozwój jego organizmu. W jawnej warstwie opowieści używa się wyrażenia “zatrzymany" w
pierwszym rozumieniu. Natomiast jej symboliczne znaczenie zawarte jest w tym drugim. K.
ma świadomość, iż jest aresztowany i zahamowany w swym własnym rozwoju.
W krótkim, mistrzowsko nakreślonym fragmencie Kafka wyjaśnia, dlaczego aresztowano
Józefa K. Oto jego sposób życia: “Tej wiosny zwykł był K. spędzać wieczory w ten sposób,
że po pracy, jeśli to jeszcze było możliwe - siedział w biurze przeważnie do dziewiątej
godziny - szedł na przechadzkę, sam lub z urzędnikami, a później wstępował do piwiarni,
gdzie zasiadał przy jednym stole ze starszymi przeważnie panami... Zdarzały się jednak
wyjątki od takiego rozkładu dnia, jeśli dyrektor banku, który wysoko cenił K. jako zdolnego
pracownika i człowieka godnego zaufania, zaprosił go na przejażdżkę automobilem lub do
swej willi na kolację. Oprócz tego raz w tygodniu odwiedzał K. pewną dziewczynę imie-
2 Tamże, s. 22.
3 Tamże, s. 5
4 Por. określenie orientacji odbiorczej w: E. Fromm, Mart for Himself, New York 1947.
1 F. Kafka, Proces, Warszawa 1971, s. 5
419780457.001.png
momencie można było przekazać K., jak i - powiedzmy to sobie - każdemu, kto popadł w
tarapaty i szuka pomocy. Nadzorca rzekł: “Chociaż nie odpowiem na pańskie pytanie, to
jednak radzę panu mniej zajmować się nami i tym, co się z panem stanie, natomiast
więcej myśleć o sobie." 5 K. nie zrozumiał znaczenia wypowiedzi nadzorcy. Nie dostrzegał,
że cały problem tkwi w nim samym, że jest on jedynym człowiekiem, który może siebie
ocalić, i fakt, iż nie mógł pójść za radą nadzorcy, dowodził jego ostatecznej porażki.
Tę pierwszą scenę powieści zamyka inne oświadczenie nadzorcy, które rzuca wiele
światła na naturę oskarżenia oraz aresztowania. “Przypuszczam, że zechce pan teraz
pójść do banku.
- Do banku? - spytał K. - Sądziłem, że jestem aresztowany... Jak mogę pójść do banku,
skoro jestem aresztowany?
- Ach tak - rzekł nadzorca już w drzwiach - pan mnie źle zrozumiał. Pan jest aresztowany,
pewnie, ale nie powinno to panu przeszkadzać w wykonywaniu zawodu. I nie powinno to
również wpłynąć na codzienny tryb pańskiego życia.
- W takim razie nie jest tak straszną rzeczą być aresztowanym - powiedział K. i przystąpił
blisko do nadzorcy.
- Nigdy nie byłem innego zdania - odpowiedział on.
- Wobec tego zdaje mi się, że i zawiadomienie mnie o uwięzieniu nie było tak bardzo
konieczne - rzekł K. i podszedł jeszcze bliżej." 6
W realnym życiu nie mogłoby się to chyba przytrafić. Jeśli człowiek jest aresztowany,
nie wolno mu prowadzić nadal zwykłym trybem swych spraw urzędowych ani też
kontynuować, jak, zobaczymy później, żadnej ze swych codziennych czynności. To
osobliwe zarządzenie wyrażało w sposób symboliczny fakt, iż jego czynności urzędowe
oraz wszelkie inne poczynania były tego rodzaju, że zaaresztowanie go jako istoty ludzkiej
nie wpłynęło właściwie na ich przebieg. Z ludzkiego punktu widzenia był on niemal martwy,
lecz mógł mimo to wieść nadal życie urzędnika bankowego, ponieważ działalność ta nie
miała nic wspólnego z jego człowieczą egzystencją.
K. miał mglistą świadomość tego, iż trwoni swe życie i ulega szybkiemu wewnętrznemu
rozpadowi. Odtąd już cała powieść traktuje o jego reakcji na tę świadomość i o staraniach,
jakie podejmuje, aby obronić i ocalić samego siebie. Wynik okazał się tragiczny; chociaż
K. słyszał głos swego sumienia, nie rozumiał go jednak. Zamiast pokusić się o zrozumie-
nie prawdziwej przyczyny swego aresztowania, przejawiał skłonność do ucieczki od
wszelkiej świadomości. Zamiast pomóc samemu sobie w jedyny możliwy sposób - uznając
prawdę i próbując się zmienić - szukał pomocy tam, gdzie nie można jej było znaleźć-- na
zewnątrz; szukał wsparcia u innych, u sprytnych adwokatów, u kobiet, których koneksje
mógł wykorzystać, zapewniając zawsze uroczyście o swej niewinności i zagłuszając głos
mówiący mu, iż jest winny.
Być może mógłby to jakoś rozwiązać, gdyby nie fakt, iż jego zmysł moralny popadł w
niejakie pomieszanie. Znał on tylko jednego rodzaju prawo moralne: zasadę ścisłego
autorytetu, którego zasadnicze przykazanie brzmiało: “Musisz być posłuszny." Znał jedynie
“sumienie autorytatywne", dla którego posłuszeństwo jest największą cnotą,
nieposłuszeństwo zaś największą zbrodnią. Nie bardzo wiedział, że istnieje innego rodzaju
sumienie - sumienie humanistyczne - które jest naszym własnym głosem, przywołującym
nas z powrotem do samych siebie. 7
W powieści tej znajdują symboliczny wyraz oba rodzaje sumienia: sumienie
humanistyczne reprezentuje nadzorca, później zaś ksiądz; sumienie autorytatywne
uosabia sąd, sędziowie, strażnicy, nieuczciwi adwokaci oraz wszyscy inni związani ze
sprawą. Tragiczna pomyłka K. polegała na tym, że chociaż słyszał on głos swego
sumienia humanistycznego, brał go błędnie za głos sumienia autorytatywnego i bronił się
przed zarzutami ze strony władz, częściowo się poddając, częściowo zaś buntując,
podczas gdy powinien walczyć o siebie w imię swego sumienia humanistycznego.
Sąd jest tu przedstawiony jako organ despotyczny, sprzedajny i niegodziwy; jego
procedura nie opiera się na rozumnym argumentowaniu czy też sprawiedliwości. Księgi
prawnicze, jakich używali sędziowie (pokazane mu przez żonę woźnego), stanowiły sym-
boliczny, wyraz tej korupcji. Były to stare książki o pozaginanych rogach, jedna okładka
była w połowie prawie złamana, strzępy trzymały się tylko na nitce.
“- Jak brudno tu wszędzie - rzekł K. potrząsając głową.
Nim zdążył wziąć książki, kobieta powierzchownie starła fartuchem kurz. K. otworzył
pierwszą książkę, ukazał się nieprzyzwoity obrazek. Mężczyzna i kobieta siedzieli nadzy
5 F. Kafka, Proces, s. 8, 17.
6 Tamże, s. 19-20.
7 Por. rozdział o sumieniu humanistycznym i autorytatywnym w: Man for Himself, cyt. wyd.
419780457.002.png
na kanapie; lubieżna intencja rysownika występowała wyraźnie, ale jego nieudolność była
tak wielka, że ostatecznie widać było tylko mężczyznę i kobietę, którzy wyłaniali się z
obrazu nazbyt cieleśnie, siedzieli nadmiernie sztywno i wskutek złej perspektywy z trudem
zwracali się do siebie. K. nie kartkował już dalej, tylko otworzył jeszcze kartę tytułową
drugiej książki. Była to powieść pod tytułem: Plagi, jakie musiała znosić Małgosia od swe-
go męża Jasia.
- Oto księgi ustaw, które się tu studiuje - rzekł K. - i tacy ludzie mają mnie sądzić." 8
Jeszcze jednym dowodem tej korupcji był fakt, iż żona woźnego zaspokajała seksualne
potrzeby jednego z sędziów i jednego ze studentów prawa i że ani jej, ani też jej mężowi
nie wolno było się sprzeciwić. Postawa K. wobec sądu zawiera pewien element
buntowniczości; głęboką sympatię budzi też woźny sądowy, który “spojrzał na K. pełnym
zaufania wzrokiem, jakim dotychczas, mimo całej swej uprzejmości, nie patrzał", a potem
dodał: “Więc zawsze się buntujemy." Ale ta buntowniczość przeplatała się z uległością.
Nigdy nie zaświtała mu w głowie myśl, że reprezentantem prawa moralnego nie jest
autorytatywny sąd, lecz jego własne sumienie.
Stwierdzenie, iż ta idea nigdy nie świta mu w głowie, nie byłoby całkiem poprawne. Raz
jeden, pod koniec swej wędrówki, dane mu było tak bardzo zbliżyć się do prawdy, jak nie
zdarzyło mu się to nigdy. Posłyszał głos swego sumienia humanistycznego, wyrażał je
ksiądz spotkany w katedrze. K. udał się tam, aby spotkać się z pewnym klientem banku,
którego miał oprowadzić po mieście, ale człowiek ten nie dotrzymał umówionego terminu i
K. znalazł się w katedrze samotny, trochę opuszczony i zakłopotany, gdy usłyszał
jednoznaczne i nie dopuszczające nawet myśli o ucieczce wołanie: “Józefie K.!"
“K. stanął jak wryty i patrzał przed siebie na ziemię. Na razie był jeszcze wolny, mógł iść
dalej i wymknąć się przez jedne z trzech małych drzwi drewnianych, które były niedaleko
przed nim. Znaczyłoby to, że nie rozumiał albo że zrozumiał wprawdzie, lecz nie troszczy
się o to. W razie gdyby jednak się odwrócił, byłby schwytany, bo przyznałby się tym
samym, że dobrze zrozumiał, że rzeczywiście jest tym wzywanym i że chce usłuchać.
Gdyby ksiądz jeszcze raz zawołał, K. byłby na pewno wyszedł, ale ponieważ mimo
wyczekiwania wszędzie panowała cisza, odwrócił trochę głowę, gdyż chciał zobaczyć, co
teraz ksiądz robi. Stał spokojnie na ambonie jak poprzednio, było jednak wyraźnie widać,
że zauważył zwrot jego głowy. Wyglądałoby to na dziecinną ciuciubabkę, gdyby się K.
teraz całkowicie nie odwrócił. Odwrócił się i ksiądz dał kiwnięciem palca znak, by się zbli-
żył. A że teraz już mogło się dziać wszystko otwarcie, więc pobiegł - zrobił to z ciekawości,
a także, by skończyć z tą sytuacją - długimi lotnymi krokami do ambony. Przy pierwszych
ławkach zatrzymał się, lecz księdzu wydała się ta odległość jeszcze za wielka, wyciągnął
rękę i surowym gestem wskazał palcem miejsce tuż przed amboną. K. i tym razem
posłuchał. Musiał z tego miejsca przeginać głowę daleko wstecz, aby jeszcze widzieć
księdza.
- Tyś jest Józef K. - powiedział ksiądz i podniósł jedną rękę z poręczy jakimś
nieokreślonym gestem.
- Tak jest - powiedział K., pomyślał przy tym, jak śmiało zawsze wymawiał dawniej swoje
nazwisko, ale od jakiegoś czasu stało mu się ono ciężarem; znali teraz jego nazwisko
nawet ludzie, z którymi stykał się po raz pierwszy. Jak pięknie to było przedstawić się
najpierw i tak dopiero dać się poznać.
- Jesteś oskarżony - powiedział ksiądz niezwykle cicho.
- Tak - rzekł K. - powiadomiono mnie o tym.
- Więc jesteś tym, którego szukam - rzekł ksiądz. - Jestem kapelanem więziennym.
- Ach tak - powiedział K.
- Nie wiedziałem tego - rzekł K. - przyszedłem tu, aby jakiemuś Włochowi pokazać
katedrę.
- Zostaw wszystko, co uboczne - powiedział ksiądz. - Co trzymasz w ręku? Czy to
modlitewnik?
- Nie - odpowiedział K. - to album osobliwości tego miasta.
- Odłóż go - rzekł ksiądz. K. odrzucił go tak gwałtownie, że otworzył się i ze zmiętymi
kartkami potoczył się po ziemi.
- Czy wiesz, że twój proces wygląda źle? - spytał ksiądz.
- Tak i mnie się zdaje - powiedział K. - Zadałem sobie wiele trudu, ale dotychczas bez
powodzenia. Zresztą nie mam jeszcze gotowego podania.
- Jak sobie wyobrażasz koniec? - spytał duchowny.
- Przedtem myślałem, że wszystko musi się dobrze skończyć - rzekł K. - Teraz sam w to
nieraz wątpię. Nie wiem, jak to się skończy. Czy ty wiesz?
8 F. Kafka, Proces, s. 59.
- Nie - powiedział duchowny - lecz obawiam się, że skończy się źle. Uważają cię za
winnego. Twój proces może nawet nie wyjdzie poza niższy sąd. Jak dotychczas, uważa
się twoją winę za udowodnioną.
- ludźmi, jeden jak drugi.
- Słusznie - powiedział duchowny - ale tak zwykli mówić winni.
- Czy także ty masz uprzedzenie do mnie?
- Ja nie mam żadnego uprzedzenia do ciebie - rzekł ksiądz.
- Dziękuję ci - powiedział K. - Ale wszyscy inni, którzy biorą udział w postępowaniu
sądowym, mają do mnie uprzedzenie. Wpajają je także w nie-zainteresowanych. Moja
sytuacja staje się coraz cięższa.
- Źle rozumiesz fakty - powiedział ksiądz. - Wyrok nie zapada nagle, samo postępowanie
przechodzi powoli w wyrok.
- Więc to tak - powiedział K. i schylił głowę. - Chcę jeszcze szukać pomocy - powiedział i
podniósł głowę, by zobaczyć, co o tym sądzi ksiądz. - Są jeszcze pewne możliwości,
których nie wyzyskałem.
- Szukasz za wiele obcej pomocy - powiedział ksiądz z przyganą - a zwłaszcza u kobiet.
Czy nie widzisz, że to nie jest prawdziwa pomoc?
- Nieraz i nawet często mógłbym ci przyznać rację - powiedział K. - ale nie zawsze.
Kobiety mają wielką moc. Gdybym mógł kilka kobiet, które znam, do tego skłonić, by dla
mnie wspólnie coś zrobiły, musiałbym dopiąć swego. Zwłaszcza w tym sądzie, który
składa się prawie tylko z samych kobieciarzy. Pokaż z daleka kobietę sędziemu
śledczemu, a obali on stół trybunału i oskarżonego, byle tylko do niej na czas zdążyć.
Ksiądz schylił głowę na balustradę, teraz bodaj dopiero przytłoczyło go sklepienie
ambony. Co za słota musiała rozpętać się na dworze! To nie był już pochmurny dzień, to
była głęboka noc. Żaden witraż wielkich okien nie był w stanie przerwać ciemnej ściany
bodaj najsłabszym połyskiem. I właśnie teraz zaczął zakrystian gasić na wielkim ołtarzu
świece jedna za drugą.
- Gniewasz się na mnie? - spytał K. księdza. - Może nie wiesz, jakiemu sądowi służysz.
Nie dostał żadnej odpowiedzi.
- Są to przecież tylko moje doświadczenia - po wiedział.
Na górze wciąż jeszcze panowało milczenie.
- Nie chciałem cię obrazić - powiedział K. Wówczas krzyknął ksiądz do K.:
- Czyż nie widzisz nic na dwa kroki od siebie? Krzyknął to w gniewie, ale równocześnie
jak ktoś,
kto widzi czyjś upadek, a ponieważ sam się przestraszył, nieostrożnie, mimo woli podnosi
krzyk." 9
Ksiądz wiedział, o co właściwie oskarżono K., i wiedział także, iż cała ta sprawa skończy
się źle. W tym momencie K. miał sposobność wejrzenia w siebie samego i stwierdzenia,
co mu się właściwie zarzuca, lecz trzymając się konsekwentnie swej uprzedniej orientacji,
interesował się jedynie ustaleniem, skąd może oczekiwać większego wsparcia. Kiedy
kapłan powiedział z przyganą, że “szuka za wiele obcej pomocy", jedyną reakcją K. była
obawa, że ksiądz się gniewa. Teraz ksiądz rzeczywiście wpadł w gniew, ale był to gniew
zrodzony z miłości, odczuwany przez człowieka, który widzi czyjś upadek, wiedząc, że
jednostka ta może się spodziewać pomocy tylko od samej siebie, że nie można jej pomóc
z zewnątrz. Niewiele już ponadto mógł mu kapłan powiedzieć. Gdy K. podążył w kierunku
drzwi wejściowych, ksiądz zapytał go: “Czy chcesz już odejść?
Mimo, że K. nie myślał o tym właśnie w tej chwili, odpowiedział natychmiast:
- Oczywiście, muszę odejść, jestem prokurentem banku, czekają na mnie, przyszedłem tu
tylko, b; pokazać zagranicznemu klientowi katedrę.
- Wobec tego - powiedział ksiądz i podał K. rękę - idź.
- Nie mogę się jednak w ciemności sam zorientować - rzekł K." 10
W przypadku K. był to istotnie tragiczny dylemat osoby, która nie może się sama
zorientować w ciemności i która obstaje przy tym, iż tylko inni mogą ją poprowadzić.
Szukał pomocy, lecz odrzucił jedyną pomoc, jaką ksiądz mógł mu ofiarować. Pochłonięty
własnym dylematem K. nie potrafił zrozumieć księdza. Spytał: “Czy nie chcesz jeszcze
czego ode mnie?
- Nie - rzekł ksiądz.
- Przedtem byłeś dla mnie taki dobry - powiedział K. - i wszystko mi wyjaśniłeś, a teraz
pozwalasz mi odejść, jakby ci nic na mnie nie zależało.
- Musisz przecież odejść - powiedział ksiądz.
9 Tamże, s. 230-233
10 Tamże, s. 243.
- No, tak - rzekł K. - chciej to zrozumieć.
- Zrozum ty wpierw, kim ja jestem - powiedział ksiądz.
- Ty jesteś kapelanem więziennym - rzekł K. i podszedł bliżej do księdza; jego
natychmiastowy powrót do banku nie był tak konieczny, jak to przedstawił, mógł całkiem
dobrze jeszcze tu zostać.
- Należę tedy do sądu - powiedział ksiądz. - Dlaczego więc miałbym czegoś chcieć od
ciebie. Sąd niczego od ciebie nie chce. Przyjmuje cię, gdy przychodzisz, wypuszcza, gdy
odchodzisz." 11
Kapłan najwyraźniej dał do zrozumienia, że jego postawa jest obca postawie
autorytatywnej. Chociaż chciał pomóc K. przez wzgląd na miłość bliźniego, sam w wynik
sprawy się nie angażował. Problem K. - zdaniem księdza - był wyłącznie jego własną
sprawą. Jeśli nie chciał przejrzeć, musi pozostać ślepy, ponieważ nikt nie dostrzeże
prawdy poza nim samym.
W opowieści tej myli brak stwierdzenia, iż prawo moralne reprezentowane przez księdza i
prawo reprezentowane przez sąd różnią się od siebie. W jawnej warstwie powieści ksiądz,
będący kapelanem więziennym, jest nawet częścią systemu sądowego. Ale ta plątanina
wątków symbolizuje chaos panujący w sercu K. Dla niego te dwie zasady stanowią
jedność i właśnie dlatego, że nie potrafi ich rozróżnić, daje się uwikłać w walkę z
sumieniem autorytatywnym i nie może zrozumieć samego siebie.
Rok już upłynął od czasu, jak w świadomości K. zakiełkowało pierwsze niejasne
podejrzenie, iż jest aresztowany. Był właśnie wieczór poprzedzający jego trzydzieste
pierwsze urodziny i sprawa była przegrana. Przybyli dwaj mężczyźni, aby poprowadzić go
na stracenie. Pomimo szaleńczych starań, nie zadał stosownego pytania. Nie wykrył, o co
go oskarżano, kto go oskarżał i jakim sposobem mógłby się ocalić.
Opowieść kończy się, jak wiele marzeń sennych, dręczącym koszmarem. Ale podczas
gdy oprawcy odbywali groteskowe ceremonie przygotowując noże, K. zyskał po raz
pierwszy wgląd w swój własny problem. “Zawsze pragnąłem dwudziestoma rękami naraz
chwytać świat, i to nawet dla niesłusznego celu. To było mylne; czy mam teraz pokazać,
że nawet jednoroczny proces nie zdołał mnie niczego nauczyć? Czy mam odejść jak
człowiek niepojętny? Czy mam pozwolić, by mówiono o mnie, że na początku procesu
chciałem go ukończyć, a teraz, na jego końcu, znowu go zacząć? Nie chcę, by tak
mówiono." 12 P o raz pierwszy K. zdał sobie sprawę ze swej zachłanności i z jałowości
swego życia. Po raz pierwszy mógł dostrzec możliwość przyjaźni i ludzkiej solidarności:
“Jego wzrok padł na najwyższe piętro graniczącego z kamieniołomem domu. Jak błyska
światło, tak rozwarły się skrzydła jakiegoś okna: jakiś człowiek, słaby i nikły w tym
oddaleniu i na tej wysokości, wychylił się jednym rzutem daleko przez okno i wyciągnął
jeszcze dalej ramiona. Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś,
kto chciał pomóc? Byłże to ktoś jeden? Czy byli to wszyscy? Byłaż jeszcze możliwa
pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno istniały. Logika
wprawdzie jest niewzruszona, ale człowiekowi, który chce żyć, nie może się ona oprzeć.
Gdzie był sędzia, którego nigdy nie widział? Gdzie był wysoki sąd, do którego nigdy nie
doszedł? Podniósł ręce i rozwarł wszystkie palce." 13
Chociaż przez całe swe życie K. próbował znaleźć owe odpowiedzi czy też raczej
usłyszeć je od innych, w tym momencie zadawał on pytania, i to właściwe pytania. Dopiero
w obliczu śmierci przerażenie wlało w niego moc pozwalającą mu uświadomić sobie mo-
żliwość przyjaźni i miłości, i - co paradoksalne - w chwili śmierci po raz pierwszy uwierzył
w życie.
Erich Fromm, „Proces” Kafki , [w:] tegoż, Zapomniany język , tłum. J. Marzęcki.
11 Tamże, s. 244
12 Tamże, s. 247.
13 Tamże, s. 249-250.
419780457.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin