James Fenimore Cooper - Sokole Oko 03 - Tropiciel śladów.pdf

(1979 KB) Pobierz
James Fenimore Cooper - Sokole Oko 03 - Tropiciel śladów
JAMES FENIMORE COOPER
TROPICIEL ŚLADÓW
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ołtarzem — zieleń pachnącej murawy,
Świątynią, Panie — twój przestwór
łaskawy,
Mą kadzielnicą — wonie, co z gór płyną,
A ciche myśli — modlitwą jedyną.
MOORE
Wzniosłość, która cechuje widok rozległych przestrzeni, dobrze jest znana kaŜdemu. Najgłębsze,
najbardziej dalekosięŜne, a być moŜe i najszlachetniejsze myśli przepełniają wyobraźnię poety, kiedy
spogląda w otchłań bezkresnego pustkowia. Rzadko się zdarza, by nowicjusz patrzał obojętnie na
przestwór oceanu, a umysł, nawet wśród mroku nocy, odnajduje w sobie odpowiednik owej wielkości
nieodłącznej od obrazów, których zmysłami objąć nie sposób.
Z uczuciem pokrewnym podziwowi i grozie — dziecięciu wzniosłości — spoglądały osoby
otwierające akcję niniejszego opowiadania na widok, który się przed nimi roztaczał. Było ich razem
czworo — dwóch męŜczyzn i dwie kobiety — a wspięli się ma stos pni drzewnych wyrwanych przez
burzę, chcąc objąć wzrokiem okolicę.
Do dziś istnieje w naszym kraju zwyczaj nazywania takich miejsc pokosami. Wpuszczając światło
dnia do ciemnych i wilgotnych ostępów, tworzą one coś na kształt oaz w uroczystym mroku
dziewiczych lasów Ameryki. Pokos, o którym tu mowa, znajdował się na szczycie łagodnego
wzniesienia i choć niewielki, otwierał rozległy widok — rzecz nader rzadką dla podróŜnika w puszczy
— tym, co zdołali wydostać się na jego górny skraj. Nauka nie określiła dotąd, czym jest siła, która tak
często czyni podobne spustoszenia; jedni je przypisują trąbom powietrznym wzbijającym słupy wody
na oceanie, inni znów — nagłym i gwałtownym strumieniom elektrycznego fluidu. JednakŜe ich skutki
w lasach są wszystkim dobrze znane.
Przy wyŜszym skraju owej przesieki niewidzialna moc spiętrzyła drzewo na drzewie w taki sposób,
Ŝe dwaj męŜczyźni nie tylko mogli wspiąć się na wysokość około trzydziestu stóp nad poziom ziemi,
lecz takŜe, przy odrobinie starania i zachęty, nakłonić mniej śmiałe towarzyszki, by poszły za ich
przykładem. Olbrzymie pnie, złamane i uniesione potęgą wichru, leŜały jeden na drugim niby słomiane
kukły, a ich gałęzie, wciąŜ jeszcze wydzielające woń zwiędłych liści, splątane były z sobą tak, iŜ
stanowiły wystarczające oparcie. Jedno z drzew wyrwane zostało z korzeniami i jego dolny koniec,
oblepiony ziemią, sterczał w górę, tworząc coś w rodzaju platformy dla czworga poszukiwaczy
przygód.
W opisie wyglądu owej grupki czytelnik nie powinien spodziewać się Ŝadnych znamion ludzi lepszej
kondycji. Byli to wędrowcy po puszczy; choćby zaś nawet nimi nie byli, ani ich dawniejsze obyczaje,
ani obecna pozycja społeczna nie mogłyby w nich wyrobić przyzwyczajenia do rozlicznych zbytków
wyŜszego stanu. Dwie bowiem z owych osób, męŜczyzna i kobieta, naleŜały do naturalnych właścicieli
tych ziem, będąc Indianami ze słynnego plemienia Tuskarorów, towarzyszyli im zaś: męŜczyzna,
którego cechowały osobliwości właściwe człowiekowi, co strawił Ŝycie na oceanie, a którego ranga nie
przekraczała najprawdopodobniej stopnia prostego marynarza, oraz dziewczyna nie naleŜąca do wiele
wyŜszej sfery, aczkolwiek młodość, słodycz lica i skromny, choć bystry wyraz przydawały jej owej
inteligencji i subtelności, tak pomnaŜającej urodę osób płci pięknej. W tej chwili duŜe, błękitne oczy
dziewczęcia odzwierciedlały uczucie wzniosłości, jakie w śnieg budził widok, a miła twarz promieniała
zadumą, którą wszelkie głębokie wzruszenia — choćby przynosiły najwyŜszą przyjemność —
ocieniają oblicza istot niewinnych i myślących.
A zaprawdę widok mógł wywrzeć głębokie wraŜenie na wyobraźni patrzącego. Ku zachodowi, w
którym to kierunku zwrócone były twarze wszystkich czworga, wzrok obejmował ocean liści,
przepyszny i bogaty róŜnorodną, Ŝywą zielenią bujnej roślinności, mieniący się soczystymi barwami,
spotykanymi pod czterdziestym drugim stopniem szerokości geograficznej. Wiązy o wdzięcznych
płaczących koronach, przebogate odmiany klonów, rozliczne gatunki szlachetnych dębów
amerykańskiej puszczy wraz z szerokolistnymi lipami splatały społem górne konary, tworząc jeden
- 1 -
ogromny, rzekłbyś nieskończony kobierzec listowia, który rozciągał się hen ku zachodzącemu słońcu,
aŜ po horyzont, gdzie stapiał się z obłokami, podobnie jak fale i niebo stykają się u podstaw sklepienia
niebieskiego. Tu i ówdzie, na skutek działania burz czy tez kaprysu natury, otwierała się pośród
olbrzymów boru niewielka szczelina pozwalająca jakiemuś pomniejszemu drzewu wspiąć się ku
światłu i wznieść swą skromną głowę niemal do równego poziomu z dookolną powierzchnią zieleni.
Do tych naleŜała brzoza, drzewo szacowne w mniej uprzywilejowanych stronach, drŜąca osika,
róŜnorodne 'bujne orzechy i wiele innych, a wszystkie przypominały hołysza i prostaka, którego
okoliczności postawiły wobec osób dostojnych i wielkich. Gdzieniegdzie wysoki, prosty pień sosny
przebijał się wskroś tego olbrzymiego łamu, wystrzelając nadeń wysoko, niby jakiś wspaniały pomnik
kunsztownie wzniesiony na równinie z liści.
Właśnie owa rozległość widoku, prawie nieprzerwana powierzchnia zieleni, zawierała w sobie
cechę wielkości. Piękno moŜna było wyśledzić w delikatnych barwach, podkreślonych stopniowaniem
światła i cienia, natomiast uroczysty spokój budził uczucie pokrewne grozie.
— Wuju — rzekła zdumiona, lecz zachwycona dziewczyna do swego towarzysza, którego ramienia
lekko dotykała, aŜeby utrzymać w równowadze swą drobną postać. — To przypomina widok oceanu,
który tak bardzo miłujesz.
— CóŜ za głupstwo i imaginacja dziewczęca, Magnesku! — odparł marynarz zwracając się do niej
czułym przezwiskiem, którego często uŜywał jako aluzji do powabów swej siostrzenicy. — Jedynie
dzieciakowi przyjść moŜe do głowy, aby tę garść liści przyrównywać do prawdziwego Atlantyku.
MoŜna by przypiąć wszystkie te korony drzew do kurty Neptuna, a nie byłyby niczym więcej jak
bukiecikiem na jego piersi.
— Sądzę, Ŝe więcej w tym fantazji niŜ prawdy, wujaszku. Spójrz tylko: to musi się ciągnąć całymi
milami, a przecie nie widzimy nic prócz liści. CóŜ więcej moŜna by ujrzeć, gdyby się spoglądało na
ocean?
— Co więcej? — odparował wuj czyniąc niecierpliwy ruch łokciem, którego dotykała dziewczyna,
ręce miał bowiem skrzyŜowane na piersiach, a dłonie wsunięte w zanadrze kamizeli z czerwonego
sukna, jaką noszono w owych czasach. — Co więcej, Magnesku? JuŜ raczej powiedz: co mniej.
GdzieŜ masz grzywiaste bałwany, błękitną toń, bujowiska, kipiele, gdzie wieloryby i wodne bryzgi,
gdzie nieskończony ruch na tym skrawku lasu, dziecino?
— A gdzieŜ są na oceanie korony drzew, solenna 'Cisza, gdzie wonne liście i .cudna zieleń,
wujaszku?
— Ech, Magnesku! Gdybyś się rozumiała na rzeczy, wiedziałabyś, Ŝe zielona woda to zmora
marynarzy. Niewiele mniej mu jest miły ten, kto ma zielono w głowie.
— AleŜ zielone drzewa to coś zupełnie innego. Tss. Ten odgłos to wiatr wzdychający wśród liści...
— Trzeba ci słyszeć, jak dyszy północnozachodni wicher, dziewczyno, jeŜeli lubisz wiatr. A gdzie
masz sztormy i huragany, gdzie pasaty, wiatry lewantyńskie i tym podobne, nad tym (kawałkiem lasu?
I jakieŜ to ryby pływają pod ową potulną powierzchnią?
— śe bywały tu burze, na to wyraźnie wskazują oznaki, które widzimy dokoła, a jeśli nie ryby, to w
kaŜdym razie zwierzęta kryją się pod tymi liśćmi.
— O tym nic mi nie wiadomo — odparł wuj z iście marynarską pewnością siebie. — W Albany
naopowiadali nam tyle historii o dzikich bestiach, na które się natkniemy, a przecie jeszcze nie
widzieliśmy nic, co by mogło przestraszyć choćby fokę. Wątpię, czy któryś z lądowych zwierzaków
moŜe się równać z podzwrotnikowym rekinem.
— Patrz! — wykrzyknęła siostrzenica, bardziej zajęta wzniosłością i pięknem bezkresnego boru niŜ
dowodzeniem wuja. — O, tam dym wije się nad szczytami drzew; czy to moŜliwe, Ŝeby dobywał się z
jakiegoś domu?
— Aha, w tym dymie jest coś ludzkiego — odparł stary marynarz — co warte jest tysiąc drzew.
Muszę go pokazać Grotowi Strzały, bo a nuŜ omija port nic o tym nie wiedząc. Gdzie dym, tam moŜe
być i kambuz.
To rzekłszy wuj dziewczyny wyciągnął rękę zza pazuchy i lekko [dotknąwszy ramienia stojącego
obok Indianina wskazał mu cienką smugę dymu, która w odległości około mili wymykała się
spomiędzy liściastego pustkowia i rozsnuwała niemal niedostrzegalnymi nitkami oparu w lekko
drgającym powietrzu.
Tuskarora naleŜał do owych wojowników o szlachetnej postawie, których przed wiekiem częściej
niŜ dzisiaj spotykało się pośród krajowców tego kontynentu, i chociaŜ tyle obcował z kolonistami, Ŝe
poznał ich obyczaje, a nawet język, przecieŜ niewiele utracił z dzikiej wyniosłości oraz pełnego
- 2 -
prostoty dostojeństwa wodza. Jego stosunki ze starym Ŝeglarzem ułoŜyły się dobrze, ale nie bez
dystansu, gdyŜ Indianin nazbyt .przywykł do przestawania z oficerami róŜnych placówek wojskowych,
które nawiedzał, by nie zmiarkować, iŜ jego obecny towarzysz jest tylko podwładnym. Spokojna, pełna
wyŜszości rezerwa Tuskarory była w samej rzeczy tak imponująca, Ŝe Charles Cap (to bowiem
nazwisko nosił marynarz) (nawet w momentach największej pewności siebie czy Ŝartobliwego nastroju
nie pozwalał sobie na poufałość w obcowaniu z nim, które trwało juŜ od tygodnia z górą. JednakŜe
widok wijącego się dymu zaskoczył marynarza niczym nagłe pojawienie się Ŝagla na morzu, toteŜ po
raz pierwszy, odkąd zawarli znajomość, powaŜył się, jak juŜ wspomniano, dotknąć ramienia
wojownika.
Bystre oko Tuskarory natychmiast dostrzegło dym; przez całą minutę stał, lekko się wspiąwszy na
palce, z rozszerzonymi nozdrzami niby kozioł wietrzący swąd w powietrzu, ze wzrokiem nieruchomym
jak wyćwiczony wyŜeł, który oczekuje strzału swojego pana. Potem znów opadł na pięty i wydał ledwie
dosłyszalny, stłumiony okrzyk owym miękkim głosem, który u indiańskich wojowników stanowi tak
osobliwy kontrast z chrapliwymi wrzaskami; poza tym nie pokazał po sobie Ŝadnego wzruszenia.
Oblicze jego było spokojne, a orle oczy, ciemne i przenikliwe, przesuwały się po liściastej panoramie,
jak gdyby jednym spojrzeniem chciały ogarnąć kaŜdy szczegół mogący oświecić umysł. Zarówno wuj,
jak i siostrzenica wiedzieli doskonale, Ŝe podjętej przez nich długiej wędrówce wskroś szerokiego
pierścienia puszczy musi towarzyszyć niebezpieczeństwo; atoli Ŝadne z nich nie mogło od razu
rozstrzygnąć, czy znak, Ŝe w pobliŜu znajdują się inni ludzie, jest zwiastunem dobra czy sta.
— Niedaleko muszą być Oneidowie albo Tuskarorowie, Grocie Strzały — rzekł Cap zwracając się
do swego indiańskiego towarzysza nadanym mu przez Anglików imieniem. — Czy nie byłoby dobrze
przyłączyć się do nich i dostać na noc wygodną koję w wigwamie?
— Tam nie ma wigwam — odrzekł nieporuszony Grot Strzały. — Za duŜo drzew.
— AleŜ muszą tam być Indianie; moŜe jacy starzy twoi kompana, mości Grocie.
— Nie Tuskarora, nie Oneida, nie Mohawk — ogień bladych twarzy.
— Do diabła! No, Magnesku, to juŜ przekracza granice mądrości marynarza; my, stare wilki
morskie, potrafimy odróŜnić barłóg prostego majtka od hamaka oficera, ale nie sadzę, Ŝeby najstarszy
admirał we flocie jego królewskiej mości umiał odróŜnić dym króla od dymu węglarza.
Myśl, Ŝe pośród owego oceanu puszczy przebywają w pobliŜu ludzkie istoty, pogłębiła rumieniec na
kwitnących policzkach i rozjaśniła oko nadobnej dziewczyny, która obróciła się ku wujowi z wyrazem
zaskoczenia i powiedziała niepewnie, jako Ŝe oboje nieraz juŜ podziwiali mądrość, by nie rzec: instynkt
Tuskarory.
— Ogień bladych twarzy! Chyba tego on wiedzieć nie moŜe, wujaszku?
— Dziesięć dni temu gotów byłbym przysięgać, Ŝe nie, ale teraz sam nie wiem, czego się trzymać.
Czy wolno mi spytać, Grocie, dlaczego sądzisz, Ŝe to dym bladych twarzy, a tnie czerwonoskórych?
— Mokre drzewo — odparł wojownik ze spokojem nauczyciela, który wyjaśnia zdziwionemu
uczniowi matematyczne zadanie. — DuŜo wilgoci — duŜo dymu; duŜo wody — czarny dym.
— Wybacz mi, Grocie, ale dym nie jest czarny, nie ma go teŜ wiele. Dla mnie jest on równie
zwiewny i kapryśny jak ten, który dobywa się z kapitańskiego czajnika, kiedy juŜ nie ma czym podsycić
ognia prócz (paru wiórów z dna statku.
— Za duŜo wody — odrzekł Grot Strzały lekko kiwając głową. — Tuskarora za chytry, Ŝeby robić
ogień z wody. Blada twarz za duŜo ksiąŜek i palić byle co; duŜo ksiąŜek, mało wiedzieć.
— Co racja, to racja, przyznaję — powiedział Cap, który nie był zwolennikiem nauki. — Ma to być
aluzja do twego czytania, Magnesku, bo wódz posiada na swój sposób (rozsądne poglądy. A
powiedzŜe mi, Grocie, jak daleko, według twoich obliczeń, jesteśmy od tego kawałka sadzawki, który
zowiecie Wielkim Jeziorem, a na który od tylu juŜ dni wzięliśmy kurs?
Tuskarora patrząc na marynarza ze spokojną wyŜszością odpowiedział:
— Ontario jak niebo; jedno słońce, a wielki podróŜnik je pozna.
— No cóŜ, nie mogę zaprzeczyć, Ŝe byłem wielkim podróŜnikiem, ale ze wszystkich mych rejsów
ten jest najdłuŜszy, najmniej korzystny i najdalej wiedzie w głąb lądu. Jeśli owa kałuŜa słodkiej wody
jest juŜ tak blisko i taka wielka, moŜna by mniemać, Ŝe dwoje dobrych oczu potrafi ją wypatrzyć, skoro
z tego punktu obserwacyjnego podobno widzi się wszystko na trzydzieści mil wokoło.
— Patrz — rzekł Grot Strzały wyciągając ze spokojnym wdziękiem ramię przed siebie — Ontario.
— Wujku, przywykłeś do okrzyku: „ziemia", ale nie „woda", toteŜ nie widzisz jej zgoła! — zawołała
siostrzenica śmiejąc się, jak zwykły się śmiać dziewczęta ze swoich własnych, płochych konceptów.
- 3 -
— JakŜe to, Magnesku? Czy sądzisz, Ŝe nie rozpoznałbym omego rodzimego Ŝywiołu, gdyby go
było widać?
— AleŜ Ontario nie jest twoim rodzimym Ŝywiołem, wujaszku drogi, boć przede pochodzisz ze
słonej wody, a ta jest słodka.
— To moŜe sprawiać jakąś róŜnicę młodemu marynarzowi, ale nie staremu. Poznałbym wodę,
dziecko, choćbym miał ujrzeć ją w Chinach.
— Ontario! — powtórzył z naciskiem Grot Strzały, ponownie wyciągając rękę ku północnemu
zachodowi.
Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Cap popatrzył na Tuskarorę nieco pogardliwie, jakkolwiek nie
omieszkał podąŜyć wzrokiem za jego spojrzeniem i ręką, które zwrócone były w stronę punktu
znajdującego się na nieboskłonie, tuŜ ponad powierzchnią listowia.
— Tak, tak; tegom się właśnie spodziewał, gdy opuszczałem wybrzeŜe w poszukiwaniu
słodkowodnej sadzawki — zawyrokował Cap wzruszając ramionami jak .człowiek, który wyrobił juŜ
sobie zdanie i nie uwaŜa, by naleŜało coś dopowiedzieć. — Ontario moŜe sobie być tam, a na 'dobrą
sprawę moŜe być takŜe i w mojej kieszeni. CóŜ, ufam, Ŝe znajdzie się na nim dość miejsca, abyśmy
mogli manewrować czółnem, gdy tam dotrzemy. Ale, Grocie Strzały, jeŜeli niedaleko są blade twarze,
wyznaję, iŜ chętnie bym się do nich przybliŜył.
Tuskarora spokojnie skinął głową i wszyscy w milczeniu zeszli z korzeni obalonego drzewa. Gdy juŜ
stanęli na ziemi, Grot Strzały oświadczył, Ŝe chciałby podejść do ogniska i przekonać się, kto je
rozniecił; natomiast swej Ŝonie i dwojgu pozostałym doradził, by wrócili do łodzi, którą pozostawiono
na pobliskiej rzece, i tam oczekiwali jego powrotu.
— AleŜ, wodzu, to byłoby dobre na płyciznach albo na wodach przybrzeŜnych, gdzie zna się kanały
— odparł stary Cap — natomiast uwaŜam, Ŝe w takich nie znanych stronach jest rzeczą
niebezpieczną pozwalać pilotowi, aby sam jeden zbytnio oddalał się od statku. Przeto, za twoim
pozwoleniem, nie rozstaniemy się ze sobą.
— Czego chcieć mój brat? — zapytał Indianin z powagą, choć bez urazy za ową dosyć wyraźną
nieufność.
— Twojego towarzystwa, mości Grocie, niczego więcej. Pójdę z tobą i pogadam z tymi
nieznajomymi.
Tuskarora przystał na to bez trudności i ponownie kazał wrócić do czółna cierpliwej i uległej
małŜonce, w której duŜych, czarnych oczach — ilekroć je nań zwracała — malował się wyraz zarówno
uszanowania, jak obawy i miłości. Tu jednak zaprotestowała Mabel. Jakikolwiek dzielna i obdarzona
niepospolitą energią w chwilach krytycznych, była tylko niewiastą, i myśl, Ŝe obaj opiekunowie mogą ją
pozostawić samotną wśród puszczy, która, jak jej dopiero co powiedziały oczy, ciągnęła się rzekłbyś w
nieskończoność — sprawiała dziewczynie tak dojmującą przykrość, Ŝe Mabel wyraziła chęć
towarzyszenia wujowi.
— Odrobina ruchu będzie mi ulgą, wuju kochany, po tak długim siedzeniu w czółnie — dodała, a
bujna krew z wolna zaczęła napływać do policzków pobladłych na przekór wysiłkom, jakie dziewczyna
czyniła, aby zachować spokój. — Zresztą moŜe wśród tych nieznajomych są takŜe i kobiety.
— Chodź zatem, moje dziecię; nie dalej to niŜ o kabel , a wrócimy na godzinę przed zachodem
słońca.
Uzyskawszy to zezwolenie, dziewczyna, której prawdziwe nazwisko brzmiało Mabel Dunham, jęła
gotować się do odejścia, gdy tymczasem Czerwcowa Rosa, jak zwała się małŜonka Grota Strzały,
biernie ruszyła w stronę czółna, zbyt bowiem przywykła do posłuszeństwa, samotności i leśnego
mroku, aby odczuwać obawę.
Troje tych, co zostali na pokosie, zaczęło teraz torować sobie drogę poprzez jego zawikłany labirynt
i dotarło do skraju boru. Kilka spojrzeń wystarczyło Grotowi Strzały, natomiast stary marynarz
dokładnie nastawił kieszonkowy kompas na dym, po czym dopiero odwaŜył się wejść w cień drzew.
— To sterowanie na węch, Magnesku, moŜe być dobre dla Indianina, ale rasowy marynarz zna
zalety igły — powiedział wlokąc się tuŜ za stąpającym lekko Tuskarorą. — Wierz mi na słowo, Ŝe
Ameryka przenigdy nie zostałaby odkryta, gdyby Kolumb miał tylko nozdrza. Przyjacielu Grocie,
widziałŜeś kiedy taką machinę?
Indianin obrócił się, rzucił okiem na kompas, który Cap trzymał tak, by się według niego kierować, i
odrzekł z powagą:
- 4 -
— Oko bladej twarzy. Tuskarora mieć swoje w głowie. Słona Woda — tak bowiem nazywał Indianin
swojego towarzysza — teraz całe oczy, nie język. — On chce przez to powiedzieć, wuju, Ŝe musimy
być cicho; zdaje się, Ŝe nie ufa tym, z którymi mamy się spotkać.
— Tak, to indiańska moda podpływania. UwaŜ, Ŝe sprawdził proch na panewce swej strzelby;
myślę, Ŝe dobrze będzie uczynić to samo z moimi pistoletami.
Mabel, nie zdradzając zaniepokojenia tymi przygotowaniami, do których przyzwyczaiła ją długa
wędrówka przez puszczę, szła dalej krokiem równie elastycznym jak Indianin, trzymając się tuŜ za
swoimi towarzyszami. Przez pierwsze pół mili nie zachowywali innych środków ostroŜności prócz
bezwzględnego milczenia, natomiast gdy poczęli się zbliŜać do miejsca, gdzie powinno było płonąć
ognisko, stała się niezbędna o .wiele większa czujność.
W lesie, jako zazwyczaj, nieomal nic nie przesłaniało widoku poniŜej kanarów prócz śmigłych
prostych pni drzew. Cała roślinność pięła się ku światłu, toteŜ pod baldachimem liści szło się niby pod
olbrzymim naturalnym sklepieniem, podtrzymywanym przez milion drzewnych 'kolumn. JednakŜe owe
kolumny częstokroć słuŜyły za ochronę awanturnikowi, łowcy albo wrogowi, toteŜ w miarę jak Grot
Strzały szybko się zbliŜał do miejsca, gdzie — jak mu mówiły doświadczone i nieomylne zmysły —
powinni byli znajdować się obcy, jego krok stawał się coraz lŜejszy, oko czujniejsze, a ciało staranniej
szukało osłony.
— Patrz, Słona Wodo! — wyrzekł z tryumfem, wskazując poprzez lukę między drzewami. — Ogień
bladych twarzy!
— Na Boga, chłop ma słuszność! — mruknął Cap. — Rzeczywiście siedzą tu i pałaszują strawę tak
spokojnie, jak gdyby byli w kabinie trójpokładowca!
— Grot Strzały ma jeno na poły rację — szepnęła Mabel — boć jest tam dwóch Indian, a tylko jeden
biały.
— Blade twarze — rzekł Tuskarora podnosząc dwa palce. — Czerwony człowiek — tu podniósł
jeden.
— No — odparł Cap — trudno orzec, co słuszne, a co nie. Jeden jest całkiem biały, a i gładki chłop
z niego, na porządnego człeka wygląda, drugi jest Indianinem, to widać jasno po jego skórze d farbie,
którą się pomalował; natomiast trzeci ma nijaki takielunek , bo to ni bryg, ni szkuner.
— Blade twarze — powtórzył Grot Strzały, podnosząc znowu dwa palce. — Czerwony człowiek —
podniósł jeden.
— On musi mieć rację, wujaszku, bo oko nigdy go nie zawodzi. Ale teraz trzeba się jak najprędzej
wywiedzieć, czy napotkaliśmy przyjaciół, czy wrogów. Mogą to być Francuzi.
— Jedno krzyknięcie rychło nas o tym przekona — odrzucił Cap. — Stań no za tym drzewem,
Magnesku, na wypadek gdyby tym frantom przyszło do głowy dać salwę całą burtą bez Ŝadnych
wstępów. Ja zaś wprędce zmiarkuję, pod jaką flagą płyną.
Cap podniósł do ust obie dłonie złoŜone w trąbkę i juŜ miał wydać zapowiedziany okrzyk, gdy
szybki ruch ręki Grota Strzały udaremnił jego zamiar, psując ów instrument.
— Czerwony człowiek: Mohikanin — powiedział Tuskarora. — Dobry. Blade twarze: Jengizi .
— Cudowna wieść — szepnęła Mabel, którą niezbyt zachwycała perspektywa śmiertelnego starcia
w owym zapadłym pustkowiu. — Podejdźmy zaraz, drogi wujaszku, i obwieśćmy, Ŝeśmy przyjaciele.
— Dobrze — powiedział Tuskarora. — Czerwony człowiek spokojny i wiedzieć, blade twarze
prędkie i strzelać. Niech idzie squaw.
— Co? — rzekł zdumiony Cap. — Posyłać na zwiady małego Magneska, gdy tymczasem dwa takie
chłopy na schwał jak ty i ja zdryfują i patrzeć będą, czy jej się uda szczęśliwie podpłynąć do brzegu?
JeŜeli na to pozwolę, niech mnie...
— Tak będzie najroztropniej, wuju — przerwała mu dzielna dziewczyna — a ja się nie obawiam.
śaden chrześcijanin widząc podchodzącą samotnie kobietę nie strzeli do niej, a moja obecność
stanowi rękojmię pokoju. Pozwól mi iść naprzód, jak tego chce Grot Strzały, a wszystko będzie
dobrze. Dotychczas nas nie widzą, toteŜ ta niespodzianka nie zaniepokoi ich zbytnio.
— Dobrze — rzekł Grot Strzały, który nie ukrywał swego uznania dla dzielności Mabel.
— To jakoś nie po marynarsku — odpowiedział Cap — ale poniewaŜ jesteśmy w lesie, nikt się na
tym nie pozna. Skoro przypuszczasz, Mabel...
— Wuju, ja wiem. Nie mam powodu do obaw, a zresztą przez cały czas będziesz blisko, by mnie
obronić.
— Zatem weź jeden z pistoletów...
- 5 -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin