Rice Anne - Dzieje czarownic z rodu Mayfair 01 - Godzina czarownic 4 tomy.doc

(5188 KB) Pobierz
ANNA RICE

ANNA RICE

GODZINA CZAROWNIC

The witching hour

Przełożyła: Anna Czajkowska

Wydanie polskie: 1994

 

 

 

 

 

 

 

 

I deszcz myślą barwiony,

I uderzenie gromu będące przypomnieniem.

Stan Rice

 

Tom 1

1

Doktor ocknął się, przerażony. Znowu przyśnił mu się ten stary dom w Nowym Orleanie. Raz jeszcze ujrzał kobietę w bujanym fotelu i mężczyznę z brązowymi oczami.

I nawet teraz, w cichym pokoju hotelowym, wysoko ponad Nowym Jorkiem, ogarnęły go znane uczucia: niepewność i lęk. Znów rozmawiał z brązowookim mężczyzną. Tak, pomóż jej. Nie, to tylko sen. Chcę się z niego obudzić.

Doktor usiadł na łóżku. Ciszy nie mącił żaden dźwięk oprócz niskiego pomruku klimatyzatora. Dlaczego przyszło mu to do głowy teraz, w pokoju hotelu Parker Meridien? Przez moment nie mógł się otrząsnąć ze wspomnienia tego starego domu. Przed oczami miał tamtą kobietę - jej pochyloną głowę, pusty wzrok. Nieomal słyszał bzyczenie owadów obijających się o siatkę na starym ganku. Zaś mężczyzna o brązowych oczach mówił nie otwierając ust. Niby woskowa lalka obdarzona życiem...

Nie. Przestań.

Doktor wstał z łóżka, bezszelestnie przemierzył dywan i stanąwszy przy nieskazitelnie białych zasłonach, popatrzył na czarne jak sadza dachy domów i światła neonów rozbłyskujące na ceglanych murach. Między chmurami widocznymi ponad przeciwległą ponurą, betonową fasadą prześwitywał już blask wczesnego poranka. Tu nie ma ani morderczego upału, ani usypiającego zapachu róż i gardenii...

Stopniowo zbierał myśli.

Raz jeszcze wrócił myślą do Anglika napotkanego przy barze w hotelowym hallu. To właśnie przywołało wspomnienia - słowa tego człowieka, który rzekł do barmana, iż właśnie przyjechał z Nowego Orleanu, i że to rzeczywiście miasto duchów. Tak, ów Anglik, sympatyczny człowiek, prawdziwy, zdawać by się mogło, dżentelmen ze Starego Świata, w wąskim garniturze w paski, z zegarkiem na złotym łańcuszku przymocowanym do kieszeni kamizelki. Gdzie w naszych czasach można spotkać kogoś podobnego? - o wyraźnej melodyjnej intonacji brytyjskiego aktora i jasnych, młodych oczach.

Wtedy, w hallu, doktor odwrócił się do niego i rzekł:

- Ma pan rację co do Nowego Orleanu. Ja sam widziałem tam ducha i to wcale nie tak dawno temu... - Potem przerwał, zawstydzony i wlepił wzrok w kryształowy kieliszek burbona, na którego dnie ostro załamywało się światło.

Brzęczenie much pośród lata; woń lekarstw. Aż tyle thorazyny? Czy to aby nie pomyłka?

Anglik jednakże wykazał pełne szacunku zaciekawienie. Zaprosił doktora na wspólny obiad. Powiedział, że zbiera takie opowieści. Przez moment doktor walczył z pokusą. Na zjeździe nie działo się nic ciekawego, a ten mężczyzna przypadł mu do gustu, wzbudził natychmiastowe zaufanie. Hall hotelu Parker Meridien był miłym, wesołym, pełnym światła, ruchu i ludzi miejscem, tak odległym od ponurego zakątka Nowego Orleanu, od tego spoczywającego w podzwrotnikowym upale, smutnego, starego miasta przeżartego sekretami.

Doktor jednak nie potrafił opowiedzieć tej historii.

- Jeśli kiedyś zmieni pan zdanie, proszę zadzwonić - rzekł Anglik. - Nazywam się Aaron Lightner. - Potem wręczył doktorowi wizytówkę, na której widniała nazwa jakiejś organizacji. - Zbieramy, jeśli można tak powiedzieć, historie o duchach - naturalnie te prawdziwe.

TALAMASCA

Obserwujemy

Zawsze jesteśmy w pobliżu

Było to osobliwe motto.

Tak, to właśnie przywołało wspomnienia. Aaron Lightner i jego dziwaczna wizytówka z europejskimi numerami telefonów, ten Anglik, człowiek wyruszający jutro na Wybrzeże, żeby się spotkać z mężczyzną z Kalifornii, który niedawno utonął i został przywrócony do życia. Doktor czytał o tej historii w nowojorskich gazetach - chodziło o jednego z tych typów, którzy przeżywają śmierć kliniczną i wracają ujrzawszy „światło”.

O tym topielcu też dyskutowali, doktor z Anglikiem.

- Widzi pan, on twierdzi, że zdobył zdolności parapsychiczne - wyjaśniał rozmówca. - A to nas oczywiście interesuje. Podobno pojawiają mu się obrazy, kiedy dotyka różnych przedmiotów gołymi rękami. My nazywamy to psychometrią.

Doktor był wyraźnie zaciekawiony. Sam słyszał o kilku podobnych pacjentach, zawałowcach, jeśli pamięć go nie zawodzi, którzy wrócili do życia, a jeden z nich twierdził nawet, że poznał przyszłość. „Życie po śmierci”. W pismach naukowych można znaleźć coraz więcej artykułów dotyczących tego fenomenu.

- Tak - potwierdził Lightner. - Ten temat został najlepiej zbadany przez lekarzy, szczególnie kardiologów.

- Był chyba parę lat temu taki film - przypomniał sobie doktor - o kobiecie, która powróciła z umiejętnością uzdrawiania. Bardzo wzruszający.

- Podchodzi pan do tego bez uprzedzeń - powiedział wyraźnie uradowany Anglik. - Na pewno nie chce mi pan opowiedzieć o swoim duchu? Marzę o tym, żeby tego posłuchać. Wylatuję dopiero jutro, przed południem. Ach, co bym dał, żeby usłyszeć pańską opowieść!

Nie, tylko nie to. W żadnym wypadku.

A teraz, samotny w pełnym cieni hotelowym pokoju, doktor znowu odczuwał lęk. Gdzieś tam, w Nowym Orleanie, w zakurzonym korytarzu cyka zegar. Zdawało mu się, że słyszy szuranie stóp swej pacjentki, kiedy pielęgniarka wyprowadza ją na spacer. Znów miał w nozdrzach woń nowoorleańskiego domu w lecie: upał i stare drewno. A tamten mężczyzna mówi do niego...

* * *

Nigdy, aż do owej wiosny w Nowym Orleanie, doktorowi nie zdarzyło się być w środku rezydencji pochodzącej sprzed wojny secesyjnej. Ów stary dom miał od frontu charakterystyczne białe, żłobione kolumienki, wyglądające wspaniale, chociaż farba już z nich obłaziła. Mówiono o tym: styl klasycystyczny - długi fiołkowoszary budynek w mocno zacienionym, prawie ciemnym zakątku Dzielnicy Ogrodów, a przy frontowej bramie, niby strażnicy, dwa olbrzymie dęby. Ogrodzenie z ozdobnych prętów udekorowane było rozetami i girlandami pnączy - fioletowych wisterii, żółtego dzikiego wina i bugenwilli w jaskrawym, ciemnoróżowym kolorze.

Doktor lubił przystawać na marmurowych stopniach i spoglądać w górę, ku doryckim kapitelom, które były wieńczone przez te kwiaty o usypiającym zapachu. Wąskie, pełne kurzu snopy światła przebijały się między splątanymi gałęźmi. Pszczoły brzęczały w gęstwinie jaskrawozielonych liści zwisających pod gzymsem, z którego odpadała farba. Cóż z tego, że było tam ponuro i wilgotno?

Nawet spacer opustoszałymi ulicami zdawał mu się nęcący. Chadzał powoli po spękanych lub wyboistych chodnikach z cegieł układanych w jodełkę lub szarych płyt, pod ciągnącym się nieprzerwanie sklepieniem z dębowych gałęzi, gdzie światło wpadało jak chmara plamek, a niebo było zawsze osnute zielenią. Często zatrzymywał się przy największym drzewie, którego nabrzmiałe korzenie wypchnęły w górę żelazne ogrodzenie. Jego pnia doktor nie zdołałby objąć ramionami, zaś gałęzie sięgały od chodnika aż do samego domu, niby pokrzywione ramiona wczepiające się w okiennice, natomiast liście wplątywały się w kwitnące pnącza.

A jednak niepokoił go panujący tam rozkład. Pająki tkały swe maleńkie skomplikowane siatki na rozetach ogrodzenia. Żelazo miejscami pordzewiało tak, że dotknięte rozsypywało się w proch. Tu i ówdzie w pobliżu balustrad drewniany ganek przegnił na wskroś.

I jeszcze ten stary basen, dalej za ogrodem - duży, wydłużony ośmiokąt obrzeżony kamiennymi płytami, który zmienił się już w bagnisko, pełne czarnej wody i dzikich irysów. Sam zapach był odrażający. W wodzie zalęgły się żaby, których można było słuchać o zmierzchu, kiedy zaczynały swoje zgrzytliwe, okropne śpiewy. Smutek ogarniał na widok stojących po obu stronach basenu malutkich fontann, nadal tryskających strumieniami wody, które łukiem spadały w błoto. Doktor marzył o tym, aby ten basen osuszyć, wyczyścić - gotów był własnymi rękami oskrobywać ściany, gdyby zaszła potrzeba. Pragnął też zreperować złamaną balustradę i powyrywać chwasty z zarośniętych urn.

Nawet stare ciotki jego pacjentki - panna Carla, panna Millie i panna Nancy - miały w sobie coś, co przywodziło na myśl stęchliznę i gnicie. I nie chodzi tu o siwe włosy czy okulary w drucianych oprawach. To była kwestia ich obejścia i zapachu kamfory, którym przesiąkły ich ubrania.

Kiedyś doktor zaszedł przypadkiem do biblioteki i zdjął z półki książkę. Ze szpary wyroiły się małe żuczki. Spłoszony, odstawił książkę z powrotem.

Założenie klimatyzacji wiele zmieniłoby. Ale stary dom był na to zbyt duży - a przynajmniej tak wtedy mówiono. Sufity wznosiły się aż na wysokość czterech metrów. Leniwe powiewy wiatru przynosiły ze sobą zapach pleśni.

Jednak jego pacjentka miała dobrą opiekę. To musiał przyznać. Urocza czarna pielęgniarka o imieniu Viola wyprowadzała ją na osłonięty moskitierą ganek o poranku i zabierała wieczorem.

- Ona nie sprawia żadnych kłopotów, panie doktorze. No, szybciutko, panno Deirdre, proszę pokazać doktorowi, jak panienka chodzi - Viola unosiła kobietę z fotela i popychała ją cierpliwie, krok za krokiem.

- Mija siedem lat, jak się nią opiekuję, panie doktorze, to moja słodka dziewczynka.

Siedem lat w tym stanie. Nic dziwnego, że stopy kobiety zaczynały już wykrzywiać się w kostkach, a ramiona przywierały do klatki piersiowej, chyba że pielęgniarka na siłę ułożyła je na jej kolanach.

Viola oprowadzała kobietę w koło po długim salonie, obok harfy i fortepianu, obu pokrytych kurzem. Później szły do długiej, obszernej jadalni, ozdobionej wyblakłymi freskami, na których widać było omszałe dęby i uprawne pola.

Stopy w kapciach szurające po wytartym dywanie. Ta kobieta miała czterdzieści jeden lat, a wydawała się bardzo stara i młoda zarazem - zgarbione i blade dziecko, którego nie zbrukały troski i namiętności dorosłych. Deirdre, czy miałaś kiedyś kochanka? Czy kiedykolwiek tańczyłaś w tym salonie?

Na półkach biblioteki stały pamiątkowe księgi, z których każda miała na grzbiecie datę wypisaną wyblakłym fioletowym atramentem: 1756, 1757, 1758... Na każdej było też rodowe nazwisko Mayfairów wytłoczone pozłacanymi literami.

Ach, te stare rody z południa, jakżeż on im zazdrościł ich dziedzictwa. To nie musiało się skończyć taką ruiną. I pomyśleć tylko, że on sam nie znał imion swoich pradziadków, ani ich pochodzenia.

Mayfairowie - klasyczna kolonialna rodzina. Na ścianach domu widniały obrazy przestawiające mężczyzn i kobiety w strojach z osiemnastego stulecia; były tam też dagerotypy, ferrotypy i wyblakłe fotografie. W hallu, w brudnych ramkach pożółkła mapa San Domingo - czy to się dalej tak nazywa? I jeszcze poczerniały obraz, a na nim wielka plantatorska rezydencja.

A proszę tylko spojrzeć na klejnoty, które nosi jego pacjentka. Scheda rodzinna, niewątpliwie - ta staromodna oprawa. I cóż to za pomysł, żeby stroić w taką biżuterię kobietę, która od ponad siedmiu lat nie wypowiedziała ani słowa i nie poruszyła się o własnych siłach?

Pielęgniarka powiedziała mu, że nawet wtedy, kiedy kąpie pannę Deirdre, nie zdejmuje łańcuszka ze szmaragdowym wisiorkiem.

- Zdradzę panu pewien sekret, doktorze. Niech pan nigdy tego nie dotyka!

A dlaczego? - miał ochotę zapytać, ale nie powiedział ani słowa. Patrzył z niepokojem, jak pielęgniarka nakłada pacjentce rubinowe kolczyki i pierścionek z diamentem.

Zupełnie jakby ubierała trupa, pomyślał. Na zewnątrz ramiona ciemnych dębów pełzną w stronę zakurzonych okien, i ogród drży w tępym upale.

- A niech pan tylko spojrzy na jej włosy - mówiła opiekunka z lubością. - Widział pan kiedyś tak piękne?

Rzeczywiście były czarne, gęste, faliste i długie. Pielęgniarka uwielbiała je szczotkować, patrzeć, jak loki zsunąwszy się ze szczotki zwijają się na powrót. Oczy kobiety, mimo bezmyślnego wejrzenia, były błękitne i przejrzyste. Ale od czasu do czasu srebrzysta nitka śliny spływała z kącika jej ust, pozostawiając ciemną plamkę na przodzie nocnej koszuli.

- To cud, że nikt nie próbował ukraść tego wszystkiego - powiedział doktor na wpół do siebie. - Ona jest taka bezradna.

Pielęgniarka obdarzyła go uśmiechem wyższości osoby dobrze poinformowanej.

- Nikt, kto pracował w tym domu, nie odważyłby się na coś takiego.

- Ale przecież ona godzinami siedzi na ganku sama. Widać ją z ulicy.

Odpowiedzią był śmiech.

- Niech pan się o to nie martwi, doktorze. Nikt w okolicy nie jest aż tak głupi, żeby wejść przez tę bramę. Staruszek Ronnie kosi trawnik, ale tylko dlatego, że robi to od zawsze, będzie już ze trzydzieści lat. No i przy tym Ronnie nie całkiem dobrze ma w głowie.

- Niemniej jednak... - Doktor sam sobie przerwał. I co ja najlepszego robię, rozmawiając w ten sposób w obecności tej milczącej kobiety, której oczy tylko od czasu do czasu wykonują drobny ruch, ręce leżą dokładnie tam, gdzie umieściła je pielęgniarka, a stopy bezwładnie opierają się o podłogę. Jakże łatwo można się zapomnieć, nie pamiętać o należnym szacunku wobec tej tragicznej istoty. Nikt nie miał pojęcia, czy ta kobieta cokolwiek rozumie.

- Nie zaszkodziłoby czasami wyprowadzać ją na słońce - powiedział. - Jej skóra jest taka blada.

Wiedział jednak, że spacer po ogrodzie nie jest możliwy, nawet daleko od smrodu idącego z basenu. Kępy ciernistych bugenwilli wystrzelały tam spod dzikich wawrzynów. Tłuste cherubinki, pomazane szlamem, wyzierały niby duszki spod rozrośniętej werbeny.

A przecież kiedyś bawiły się tu dzieci.

Jedno z nich, chłopiec lub dziewczynka, wyryło słowo „Lasher” na grubym pniu gigantycznej urokliny, która rosła przy dalekim ogrodzeniu. Głębokie rysy wypłowiały tak, że jaśniały bielą na tle woskowej kory. Cóż to za dziwne słowo. A drewniana huśtawka wciąż wisi na gałęzi odległego dębu.

Doktor podszedł wtedy do owego samotnego drzewa i na chwilę przysiadł na huśtawce. Zardzewiałe łańcuchy skrzypnęły, a następnie poruszyły się, kiedy wepchnął stopę w zgniecioną trawę.

Południowe skrzydło domu wydawało mu się stąd kolosalne i przytłaczająco piękne; zdobiły je kwitnące pnącza, które pięły się, obok okien z zielonymi okiennicami, aż do podwójnego komina ponad drugą kondygnacją. Ciemne bambusy, poruszone wiatrem, postukiwały o otynkowane ściany. Bananowce o błyszczących liściach wyrosły tak wysokie i gęste, że tył ogrodu, aż do ceglanej ściany, zmienił się w dżunglę.

Ta posiadłość przypominała jego pacjentkę - piękna, lecz zapomniana przez czas, przez ludzką niecierpliwość.

Twarz kobiety nadal odznaczałaby się urodą, gdyby nie była tak zupełnie pozbawiona życia. Czy ona dostrzega delikatne fioletowe pęki wisterii, kiedy drżą przy oknach, czy widzi poskręcane sploty innych kwiatów? Czy potrafi sięgnąć wzrokiem między drzewami, aż do białego domu z kolumienkami na drugiej stronie ulicy?

Pewnego razu wraz z nią i pielęgniarką wjechał na piętro dziwaczną, ale wciąż sprawną, małą windą o drzwiach z brązu, wyłożoną wytartym dywanem. Wyraz twarzy Deirdre pozostał nie zmieniony, kiedy niewielka kabina zaczęła się unosić. On sam struchlał, słysząc terkot maszynerii. Nie potrafił jej sobie wyobrazić inaczej, jak tylko jako coś poczerniałego, lepkiego, bardzo starego i pokrytego kurzem.

Oczywiście wypytywał o to wszystko starego lekarza ze szpitala chorób psychicznych.

- Pamiętam, kiedy byłem w pańskim wieku - powiedział mu staruszek - pragnąłem wyleczyć ich wszystkich. Chciałem przemawiać do rozumu paranoikom, schizofrenikom przywrócić poczucie rzeczywistości, obudzić katatoników. Synu, masz jej robić codziennie zastrzyk. I tyle tego. My robimy tylko, co w naszej mocy, żeby się czasami nie rozbrykała - no i jeszcze, wie pan, to podniecenie.

Podniecenie? I stąd te silne narkotyki? Nawet gdyby jutro przerwano zastrzyki, minie miesiąc, zanim całkowicie ustąpi ich działanie. Stężenie było tak duże, że innego pacjenta mogłoby zabić. Do takiej dawki dochodzi się stopniowo.

Czy ktokolwiek zna prawdziwy stan tej kobiety, skoro tak długo podawano jej leki? Gdyby tylko mógł zrobić elektroencefalogram...

Zajmując się tym przypadkiem już od miesiąca, zwrócił się o udostępnienie kart choroby. Prośba była rutynowa. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Doktor spędził całe popołudnie przy swoim biurku w szpitalu zmagając się z gryzmołami innych lekarzy, z niejasnymi i sprzecznymi diagnozami - mania, paranoja, całkowite wyczerpanie, złudzenia, załamanie psychotyczne, depresja, próba samobójstwa. Najwyraźniej zaczęło się to już wtedy, kiedy była nastolatką. Nie, wcześniej nawet. Gdy miała dziesięć lat, ktoś badał ją, podejrzewając obłęd.

Gdzie są fakty w tym zalewie abstrakcji? W jednym miejscu, pod górami pisaniny odkrył informację, że Deirdre w wielu lat osiemnastu urodziła dziecko, musiała je oddać, potem zapadła na „ostrą paranoję”.

Czy właśnie dlatego leczono ją wstrząsami elektrycznymi w jednym zakładzie i szokiem insulinowym w innym? Co takiego zrobiła pielęgniarkom, które jedna po drugiej odchodziły z powodu „fizycznych napaści”?

Któregoś dnia „uciekła”, potem została „oddana do zakładu wbrew swej woli”. Dalej zabrakło stron i powstała luka w dokumentacji obejmująca całe lata. „Nieodwracalne uszkodzenie mózgu” zanotowano w 1976. „Pacjentka odesłana do domu. Przepisano thorazynę, aby zapobiec paraliżowi; obłęd”.

Był to nieciekawy dokument - nie przedstawiał żadnej historii, nie odkrywał prawdy i w rezultacie wzbudził w nim zniechęcenie. Czy całe legiony lekarzy nie przemawiały już do niej tak, jak on teraz, siedząc obok niej na ganku?

- Piękny dzień, prawda, Deirdre? - Ach, ta tutejsza bryza, tak wonna. Zapach gardenii stał się nagle przytłaczający, ale pomimo to doktor uwielbiał go. Na moment przymknął oczy.

Czy ona go nienawidzi, czy też śmieje się z niego, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z jego obecności? Dopiero teraz dostrzegł w jej włosach kilka pasm siwizny. Rękę miała zimną, nieprzyjemną w dotyku.

Weszła pielęgniarka z niebieską kopertą zawierającą fotografię.

- Od twojej córki, Deirdre. Widzisz? Ona ma już 24 lata, Deirdre - Viola uniosła zdjęcie, żeby doktor również mógł popatrzeć. Blondynka na pokładzie wielkiego białego jachtu, włosy rozwiane wiatrem. Ładna, bardzo ładna. - „Zatoka San Francisco, 1983”.

W twarzy kobiety nie zaszła żadna zmiana. Opiekunka odgarnęła jej z czoła czarne włosy i wepchnęła fotografię doktorowi.

- Widzi pan tę dziewczynę? Ona też jest lekarką! - Tu kiwnęła mu głową z wyrazem wyższości. - Studiuje medycynę, kiedyś będzie lekarką zupełnie tak jak pan, to święta prawda.

Czy to możliwe? Czy ta młoda kobieta nigdy nie przyjechała do domu, żeby zobaczyć własną matkę? Nagle poczuł do niej niechęć. Będzie kiedyś lekarką, a jakże.

Ile czasu minęło, odkąd jego pacjentka po raz ostatni miała na sobie suknię lub parę prawdziwych butów? Marzył o tym, żeby jej włączyć radio. Może muzyka sprawi jej przyjemność. Pielęgniarka miała przecież swoje opery mydlane; telewizor grał cały dzień w kuchni na tyłach domu.

W końcu przestał ufać pielęgniarkom, podobnie jak i ciotkom.

Ta wysoka, która wypisywała dla niego czeki - „panna Carla” - wciąż pracowała jako prawniczka, chociaż na pewno przekroczyła siedemdziesiątkę. Do swego biura na ulicy Carondelet i z powrotem jeździła taksówką, bo nie była już w stanie wspinać się na wysokie drewniane stopnie starego tramwaju. Pięćdziesiąt lat - powiedziała mu to kiedyś, gdy ją spotkał przy bramie - jeździła wszędzie tym tramwajem.

- O, tak - rzekła pewnego popołudnia Viola szczotkując włosy panny Deirdre bardzo delikatnie i powoli. - Panna Carla jest tu najmądrzejsza. Pracuje dla sędziego Fleminga. Jedna z pierwszych kobiet, które ukończyły szkołę prawniczą imienia Loyoli. Miała siedemnaście lat, kiedy poszła na studia. Stary sędzia McIntyre to jej ojciec, i ona była z niego taka dumna.

Panna Carla nigdy nie odzywała się do Deirdre, przynajmniej nie w obecności doktora. To ta zażywna ciotka, „panna Nancy”, odnosiła się do niej nieprzyjemnie - a przynajmniej tak mu się wydawało.

- Ludzie mówią, że panna Nancy nigdy nie miała okazji, żeby się uczyć - plotkowała pielęgniarka. - Zawsze siedziała w domu, opiekowała się innymi. Była tu jeszcze kiedyś stara panna Belle.

„Panna Nancy” sprawiała ponure, niemal prostackie wrażenie. Przysadzista, zaniedbana, zawsze w fartuchu, do pielęgniarki zwracała się jednak protekcjonalnym, sztucznym tonem. Kiedy patrzyła na Deirdre, po jej ustach zawsze błądził słaby szyderczy uśmiech.

No i jeszcze panna Millie, najstarsza ze wszystkich, która była ponoć jakąś kuzynką - typowa starsza dama w czarnych koronkach i sznurowanych butach. Pojawiała się i odchodziła, zawsze w wytartych rękawiczkach i małym czarnym słomianym kapelusiku z woalką. Zawsze miała dla doktora wesoły uśmiech i całusa dla Deirdre.

- Moja biedna kochana dziecinka - mówiła wtedy drżącym głosem.

Doktor natknął się kiedyś na pannę Millie stojącą na popękanych płytach przy basenie.

- Nie ma gdzie zaczynać od nowa, panie doktorze - powiedziała mu ze smutkiem.

Nie wypadało mu zaprzeczać, ale coś w nim zadrżało, kiedy usłyszał potwierdzenie tej tragedii.

- Ach, jak Stella lubiła tu pływać - mówiła staruszka. - To ona zbudowała ten basen, miała tyle planów i marzeń. Zainstalowała windę, wie pan. Oto właśnie jedna z tych rzeczy, które lubiła robić. A jakież wydawała przyjęcia. Ach, pamiętam setki ludzi w tym domu, stoły na calutkim trawniku, i tych muzykantów, którzy nam przygrywali. Pan jest za młody, doktorze, żeby pamiętać tę pełną życia muzykę. To Stella kazała uszyć draperie w podwójnym salonie. Teraz są już za stare, żeby je czyścić. Tak przynajmniej mi powiedziano. Rozsypią się, gdyby ktoś próbował je odnowić. I to właśnie Stella kazała tu ułożyć ścieżki z kamiennych płyt, dookoła całego basenu. Widzi pan, tak jak te stare płyty naprzeciwko i wzdłuż ściany... - Przerwała, wskazując w stronę dłuższego boku domu i dalej, ku odległemu patio zarosłemu chwastami. Zdawało się, że nie jest już w stanie powiedzieć ani słowa. Powoli uniosła wzrok w stronę wysokiego okna strychu.

Doktor miał ochotę zapytać, kim była owa dama.

- Biedna kochana Stella.

Doktor wyobraził sobie papierowe lampiony porozwieszane między drzewami.

Może one są po prostu za stare, wszystkie te kobiety. A ta młoda, studentka chyba, przeszło trzy tysiące kilometrów stąd...

Panna Nancy łajała milczącą Deirdre. Miała zwyczaj przyglądać się, jak pielęgniarka prowadza pacjentkę, a potem krzyczeć jej do ucha:

- Podnoś nogi. Wiesz cholernie dobrze, że mogłabyś chodzić sama, gdybyś tylko chciała.

- Panienka Deirdre nie ma żadnych kłopotów ze słuchem - przerywała jej Viola. - Doktor powiedział, że widzi i słyszy znakomicie.

Kiedyś, gdy panna Nancy zamiatała korytarz na górze, próbował z nią porozmawiać, myśląc, że może w złości rzuci nieco światła na całą tę sprawę.

- Czy w jej zachowaniu zaszła kiedyś choćby najmniejsza zmiana? Czy ona kiedykolwiek mówi... chociaż jedno słowo?

Przez dłuższą chwilę kobieta przypatrywała mu się kątem oka. Pot połyskiwał na jej okrągłej twarzy, na nosie czerwienił się ślad ciężkich okularów.

- Powiem panu, co ja chciałabym wiedzieć! - odrzekła. - Kto zajmie się Deirdre, kiedy nas już nie będzie! Myśli pan, że jej rozpieszczona córeczka z Kalifornii będzie się nią opiekować? Ta dziewczyna nie wie nawet, jak jej matka ma na imię. To Ellie Mayfair przysyła te zdjęcia - Nancy prychnęła. - Stopa Ellie nie postała w tym domu od dnia, kiedy urodziło się to dziecko, a ona przyjechała je zabrać. Tylko na dziecku jej zależało, bo sama była bezpłodna i umierała ze strachu, że mąż ją opuści. On jest tam prawnikiem - to gruba ryba. Wie pan, ile Carla zapłaciła Ellie za zabranie dziecka? I za to, żeby dziewczyna nigdy nie wróciła do domu? Ach, tylko ją stąd zabierzcie - mówiła. - Tak to było. Zmusiła Ellie, żeby podpisała jakiś papier. - Kobieta uśmiechnęła się gorzko, wycierając ręce w fartuch. - Wysłali ją do Kalifornii z Ellie i Grahamem, żeby sobie tam mieszkała w pięknym domu nad zatoką San Francisco, oto co się stało z córką Deirdre.

Ach, a więc ta młoda kobieta o niczym nie wie, pomyślał, ale zachował to dla siebie.

- A Carla i Nancy niech zostaną w domu i zajmą się wszystkim! - mówiła dalej kobieta. - Tak to już jest w tej rodzinie. Niech Carla wypisuje czeki, a Nancy niech gotuje i sprząta. Czy Millie zrobiła coś kiedykolwiek, u diabła? Ona tylko chodzi sobie do kościoła i modli się za nas wszystkich. Czy to nie wspaniałe? Z ciotki Millie jeszcze mniej pożytku niż kiedyś z ciotki Belle. Powiem panu, co ciotka Millie potrafi najlepiej. Pielęgnować kwiaty. Przycina czasem róże, te, które dziczeją w ogrodzie.

Nancy wybuchnęła głośnym, nieprzyjemnym śmiechem i minąwszy go, ruszyła do pokoju chorej, ściskając w dłoni zatłuszczony kijek szczotki.

- A wie pan, że pielęgniarki nie można poprosić o zamiecenie podłogi! O nie, do tego to one się nie zniżą. Może mi pan łaskawie wyjaśni, dlaczego pielęgniarka nie może zamieść podłogi?

W sypialni panowała czystość - była to chyba największa sypialnia w domu, wielki, przewiewny pokój z oknami wychodzącymi na północ. Popiół w marmurowym kominku. A na jakim łóżku spała chora! Był to jeden z owych masywnych mebli, jakie wykonywano pod koniec stulecia; wznosił się nad nim baldachim z orzechowego drzewa i pikowanego jedwabiu.

Woń wosku do podłóg i świeżego płótna wydała się doktorowi przyjemna, sam pokój jednak wypełniały okropne dewocjonalia. Na marmurowej serwantce stała kiczowata i odrażająca figurka Dziewicy z nagim czerwonym sercem na piersi. Obok leżał krucyfiks, a na nim pokręcone, wygięte ciało Chrystusa, wszystko w naturalnych kolorach, nawet ciemna krew cieknąca spod wbitych w dłonie gwoździ. Obok uschniętej palmy płonęły świeczki w czerwonych kieliszkach.

- Czy ona dostrzega te religijne cacka?

- Diabła tam! - odparła panna Nancy. Z szuflad serwantki rozszedł się zapach kamfory, kiedy kobieta doprowadzała do porządku ich zawartość. - Nie na wiele się to wszystko przydaje pod tym dachem.

Na mosiężnych...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin