Hans Hellmut Kirst
Skandal w miasteczku
Mężczyzna mrużył oczy w jaskrawym blasku słońca. Nazywał się Mutsch. Przewieszony przez ramię ciężki płaszcz dotykał żwirowanej drogi. Obok siebie postawił walizkę.
Pociąg, który go przywiózł do Wahlheimu nad Panzą, zagwizdał przeraźliwie, ale jeszcze nie odjeżdżał. Wydawało się, że cierpliwie czeka na mężczyznę nazwiskiem Mutsch, który jak gdyby się zastanawiał, czy ma przejść przez barierę dworca, czy w ogóle nie zatrzymywać się w tym mieście.
Mutsch z wysiłkiem wpatrywał się w słońce. Mrużył mocno oczy; powietrze migotało. Ziemia, na której stał, zdawała się gotować. Czuł, że nadchodzi burza. To go ucieszyło. Podniósł walizkę, ujął mocniej płaszcz i ruszył.
Kontroler przy barierce spojrzał na niego uważnie. Rozchylił szeroko kołnierz, było mu gorąco. Potem posłał syna, który wałęsał się po peronie, do naczelnika stacji. — Powiedz mu, żeby wyjrzał przez okno, bo warto.
Chłopak popatrzył na Mutscha, ale nie zauważył nic ciekawego w mężczyźnie, który zbliżał się do bariery. Chłopak wszedł do budynku stacji i stanął przy oknie. Uznał, że zawiadamianie naczelnika to strata czasu; nie chciał, aby cokolwiek uszło jego uwagi, bo życie w Wahlheimie nad Panzą nie obfitowało w sensacje.
Kontroler zdobył się na przyjazny uśmiech; w jego oczach malowała się ciekawość, w głosie brzmiała życzliwość. — Czyżby to Mutsch? — zapytał.
— Od kiedy to jesteśmy na ty? — zabrzmiała odpowiedź.
Kolejarz rzucił uważne spojrzenie na okno budynku stacyjnego, a ponieważ nie widział tam naczelnika, uznał, że zachowywanie służbowej godności nie jest konieczne. — Już pan odsiedział wyrok? — zapytał. — Dostał pan przecież cztery lata.
— Można być zwolnionym wcześniej albo zwiać — odparł Mutsch.
Kontroler pobieżnie sprawdził bilet, który mu podał; był to bilet trzeciej klasy z Buchenberga do Wahlheimu. W Bu-chenbergu mieściło się więzienie okręgowe. A przed trzema laty „Goniec Wahlheimski" podał na pierwszej stronie: „Bandyta Mutsch odstawiony do Buchenbergu".
— W jakim charakterze jest pan właściwie zatrudnionyna kolei? — zapytał Mutsch spokojnie. — Jako kontrolerbiletów, sędzia śledczy czy zapora komunikacyjna?
Kolejarz odsunął barierkę. Rozsądek nakazywał mu spokój; był bowiem mocno przekonany, że po wszystkim, co wówczas zaszło, ten Mutsch zdolny byłby zdemolować pół Wahlheimu!
Mutsch minął go, nie patrząc więcej w jego stronę. Przeszedł przez halę dworcową, wyszedł na plac przed dworcem i tam się zatrzymał. Znów ogarnęło go gorące pragnienie, aby po prostu zawrócić. Ale nie zawrócił. Poszedł do miasta.
W
ciągu ostatnich trzech lat miasto prawie się nie zmieniło. Drzemało jakby osłabione w popołudniowym słońcu. Domy były tu niewielkie, na zewnątrz sprawiały wrażenie czystych. Wahlheim leżało na uboczu wielkich arterii komunikacyjnych i na szczęście nie budziło zainteresowania żadnego rządu. Było to miasto, na którego widok tętniąca teraźniejszość zaczynała okropnie ziewać. Nawet wojna wymigała się od Wahlheimu. Było to miasto, w którym nic się nie działo. Nie było tu nawet koszar. Ani więzienia. Ulice
wymagały tak samo naprawy jak przed trzema laty; wydawało się, jak gdyby przez ten czas prawie ich nie używano. Tylko na kościele lśnił nowy złoty kogut; spoglądał dumnie z góry na mały Wahlheim. A dalej, na horyzoncie, po drugiej stronie Panzy, wielki komin fabryki sukna wyrzucał w niebo smrodliwy dym.
Mutsch szedł niedbałym krokiem ulicą Dworcową, minął plac Jahna i podążał do ulicy Głównej, która prowadziła prosto do rynku. Spotkał po drodze niewielu ludzi, w tym kilku, którzy udali, że go nie znają. Kilkakrotnie odsuwano zasłony, a raz nawet zawołano do domu bawiące się na dworze dzieci.
Rynek drzemał w słońcu. W miejscu, gdzie stał pomnik ku czci poległych żołnierzy, znajdowała się teraz cementowa płyta — miała zaledwie sześć lat. Wyzwoliciele usunęli orła, a cokół polecili wyszlifować, co oczywiście mocno rozgniewało lokalne siły narodowe, zwłaszcza że orła, który z uwagą spoglądał na zachód, wystarczyłoby tylko lekko obrócić i patrzyłby na wschód.
Młody człowiek, który kręcił się najwyraźniej bez celu w pobliżu ratusza, podszedł do Mutscha. Szedł trochę sztywnym krokiem, jak ktoś, kto ma za sobą długą jazdę motocyklem. — Jestem Flammer — rzekł i dotknął czoła, gdzie na ogół odgnieciony jest ślad furażerki. — Czy pan nazywa się Mutsch?
Mutsch spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Czy my się znamy?
— Właśnie się poznaliśmy — rzekł Flammer. — Pracuję tu w „Gońcu Wahlheimskim", jedynym dzienniku w tym mieście. Jestem tu dopiero od roku. Zawarłem układ z tym bykiem kontrolerem na dworcu; on zawsze melduje mi, kiedy przybywają ciekawi ludzie, a ja za to wymieniam jego nazwisko, ilekroć jest coś nowego do powiedzenia na temat tutejszej kolei. Chce zostać naczelnikem stacji i ja go w tym popieram.
— A czego pan chce ode mnie?
— Słyszałem, że wraca pan z więzienia? — Młody człowiek powiedział to tak spokojnie, jak gdyby pytał o stan barometru. — To mnie interesuje, może uda się coś dać do
7
gazety. Zawsze potrzebuję świeżych wiadomości. A teraz mamy martwy sezon.
Mutsch spojrzał ostro na Flammera, ale ten uśmiechał się niewinnie. — Po co to panu? — zapytał Mutsch — ledwie zdążyłem wrócić, a już mnie nagabują.
— Jeśli pan nie chce ze mną rozmawiać, to zwrócę się do innych o informacje. Tylko że ci powiedzą mi na pewno więcej, niż było naprawdę. A wolałbym trzymać się źródła.
— Człowieku — rzekł Mutsch — chcę mieć spokój. Mam za sobą trzy lata więzienia. A więc przeszłość, o której wolałbym zapomnieć.
— Właśnie tutaj, w Wahlheimie?
— Tutaj mi tę przeszłość doczepiono — tu pragnę się jej pozbyć. Siedziałem za wymuszenie zeznań świadków, za szantaż podczas zeznań i za pobicie.
Flammer spojrzał na niego rozpromieniony: — Panie — rzekł — ależ to arcyciekawe. Ilu pobić dopuścił się pan w Wahlheimie?
— Na razie jednego — rzekł Mutsch z namysłem — jednego, ale podobno bardzo cennego.
— I po co pan tu wrócił?
— Niech pan zgadnie — rzekł Mutsch, mrugając do niego.
Flammer był zachwycony. — A może chce pan jeszcze raz...?
— Kto wie — rzekł Mutsch zamyślony, po czym zostawiłzdumionego młodzieńca i ruszył dalej.
C
zarno-Biały Byk" był to największy i najelegantszy zajazd w miasteczku. Miał sześć pokoi, w każdym bieżącą wodę; podczas rozpraw sądowych, targów bydła lub różnych uroczystości, wszystkie były zawsze zajęte. Ściany restauracji wyłożono boazerią, wisiały na nich poroża.
Zajazd był jedynym obok kościoła miejscem w Wahlheimie, gdzie obywatele, niezależnie od wieku, zasobności
8
portfeli czy poglądów, zwykli się spotykać. Nawet nieprzejednani wrogowie często tutaj wspólnie przesiadywali, choć przy oddzielnych stolikach i w różnych kątach, ale pod tym samym sufitem z belek; a czasami stali zgodnie obok siebie w nowo urządzonym pisuarze, gdzie mieściło się dziesięć osób jednocześnie.
Elementem jednoczącym wszystkich w „Czarno-Białym Byku" były rozliczne i różnorodne zalety jego właścicielki. Pani Krampus, wdowa w kwiecie wieku i o posągowych kształtach, była magnesem, który wszystkich przyciągał. Miała na imię Irena i była Francuzką.
Podczas okupacji niemieckiej poznała we Francji strzelca Krampusa, który okazał się dżentelmenem. A że oprócz zalet ciała miał również dobre serce i w dodatku prowadził magazyn z prowiantem dla wojska, czynił wszystko, co było w jego mocy, by podnieść standard życiowy okupowanych Francuzów, czym przywrócił uśmiech na twarzy Ireny.
Tak więc Irena z Orleanu została żoną Krampusa i była szczerze zdziwiona, kiedy stwierdziła, że do okazałego Krampusa należał równie okazały zajazd, który w przyszłości miał odziedziczyć, gdy ojciec jego spocznie na pięknym wahlheimskim cmentarzu. Irenie spodobało się być gospodynią zajazdu. Ledwo stanęła za ladą, obroty się potroiły; teść Krampus z dumą i życzliwością spoglądał na wojenną żonę swego syna. Z równą życzliwością spoglądali na nią i na jej wdzięki wszyscy goście.
Echa wielkich bitew szybko i gwałtownie dały o sobie znać i bezpośrednio dotknęły Irenę z Orleanu. W ciągu tygodnia została wdową i właścicielką zajazdu. Krampus senior podczas wyprawy do stolicy landu po coroczne wielkie zakupy padł ofiarą nalotu bombowego; wiadomość ta nie dotarła już do Krampusa syna, który walczył w Rosji z partyzantami i podczas odpoczynku usiadł na minie.
Irena godnie nosiła żałobę i z zapałem przejęła „Czarno--Białego Byka". Szturm mężczyzn na lokal stał się większy niż dotąd, ponieważ do powszechnej radości z samego widoku gospodyni doszła jeszcze perspektywa zdobycia jej wdzięków — a może nawet okazałego zajazdu. Irena była
9
dostatecznie mądra, by nie burzyć tych nadziei; była jak wielka obietnica, co do której nie było wiadomo, kiedy i wobec kogo się spełni. Zajazd przypominał twierdzę, którą uporczywie oblegano, ale która nigdy nie miała zamiaru się poddać.
Mutsch wszedł do „Czarno-Białego Byka". Odstawił walizkę i zawiesił palto na wieszaku. Podszedł do barmana Weinbergera, który był tu zarazem portierem i stał z kwaśną miną za ladą, przeglądając skąpe ogłoszenia w „Gońcu Wahlheimskim". Spojrzał zrazu przelotnie na wchodzącego, potem zdumiony odsunął gazetę i wlepił wzrok w Mu-tscha.
— Nie do wiary — rzekł przeciągle — więc pan znowu tutaj? — A ponieważ Mutsch nie miał zamiaru odpowiedzieć, dodał: — Że też pan ma odwagę się tutaj pokazać, no, no!
— Potrzebny mi pokój, na razie na trzy dni.
Weinberger spojrzał na niego ze zdziwieniem i niechęcią. — U nas? — rzekł, jakby nie wierzył własnym uszom. — Jesteśmy tu najlepszym hotelem.
— Do tego niewiele potrzeba — rzekł Mutsch. — Dostanę pokój czy nie?
Weinberger, zmieszany, podrapał się w głowę. — Nie wiem — rzekł. Sytuacja była przykra. Nie można było bowiem przewidzieć, co szefowa, pani Krampus, na to powie. Oczywiście zawsze lubiła zarobić, ale nie znosiła przykrości. Przede wszystkim spoglądała na kiesę gościa, potem na jego zachowanie, nigdy jednak nie prosiła o zaświadczenie z policji.
— Co się z panem dzieje? — zapytał Mutsch.
— Chwileczkę — rzekł Weinberger, robiąc nieokreślony ruch ręką. Potem wszedł na schody; nawet dość skwapliwie, ale to wyłącznie z powodów osobistych; sprawiało mu bowiem przyjemność spoglądanie w ciemne oczy szefowej, nawet wtedy, kiedy z gniewu stawały się zielone. Mogłaby go nawet uderzyć, i tak sprawiłoby mu to tylko przyjemność.
Mutsch stał oparty o bufet i rozglądał się. Był sam w restauracji; goście, którzy jedli obiad, już poszli, a pierwsi
10
wieczorni goście nie zjawiali się przed piątą. Nic się tu nie zmieniło. W Wahlheimie czas jakby stanął w miejscu.
Pomieszczenia zajazdu były jasne, stoły wyszorowane do białości, podłoga lśniła. Przez czyste szyby widać było rynek i ową cementową płytę; stał na niej kiedyś cokół z orłem, którego można było odwrócić w każdym kierunku. Kościół rzucał na płytę długi cień.
— Niebo ma dobre zamiary — rzekł Mutsch — ale kto tozauważy! — Potem wyprostował się; usłyszał kroki.
Irena Krampus zeszła na dół i zbliżyła się do niego. Była przyzwyczajona do skierowanych na siebie spojrzeń. Miała na sobie cienką jedwabną suknię; była luźna i niewiele zasłaniała. Mutsch poczuł zapach perfum, kiedy się do niego zbliżyła; był to słodki, ciężki zapach. I nagle oblała go obronna fala zapachów ostatnich lat: smród kibla, spleśniałego chleba i zmurszałego drewna. Teraz zmusił się do wdychania zapachu tej kobiety, po czym się uśmiechnął.
— Dzień dobry — powiedziała Irena.
— Ten pan chce wynająć pokój — wtrącił Weinberger. —- To niech mu pan wynajmmie — odparła Irena. Mężczyzna się cofnął.
— Nazywam się Mutsch — rzekł przybysz ostrzegawczo. Kobieta skinęła głową, oczy jej były ciemnoniebieskie.
— Bardzo mi miło — rzekła. — Ja nazywam się Irena Krampus.
Mutsch potrząsnął głową. — Wracam z Buchenbergu. Siedziałem tam w więzieniu między innymi za pobicie. Dziś rano zostałem zwolniony.
— Słyszałam o tym. Na pewno potrzebuje pan szczególnie wygodnego pokoju. Weinberger, proszę dać panu Mu-tschowi pokój numer jeden.
— Tak jest, łaskawa pani — rzekł barman ze zdziwieniem, ale służbiście. W jego głowie kłębiły się dziwne myśli na temat Ireny Krampus; była to kobieta nieobliczalna, całkowicie nieobliczalna. Trudno było ją zrozumieć.
Weinberger nie mógł się pogodzić z tym, że szefowa przyjęła tego typa i w dodatku dała mu najlepszy pokój. Ważył klucz z numerem jeden w ręku i miał uczucie, że ten klucz jest czymś ważnym. Otworzył tak zwany książęcy
pokój, gdzie nocował kiedyś nawet prawdziwy generał, choć w cywilu.
— Czy coś jest nie w porządku? — zapytała IrenaWeinberger pospiesznie zaprzeczył i przesunął po ladzie duże kółko, na którym był klucz z numerem jeden.Z wielkim trudem zdołał ukryć, że sprawia mu to przykrość.
— Jeszcze chwileczką — rzekł Mutsch i spojrzał na Irenę z niedowierzaniem i wdzięcznością. — Pani jest dla mnie bardzo miła, ale właśnie dlatego nie chciałbym, aby miała pani z mojego powodu jakiekolwiek kłopoty. Aby pani wiedziała, co i jak, przyznam się pani, że to ja przed czterema laty pobiłem dyrektora Seebauma. Kiedy mnie stąd zabierali, przyrzekłem sobie, że zdemoluję pół miasta.
— Mon dieu — rzekła Irena, lekceważąco machnąwszy ręką — to stara historia. Cóż mnie ona obchodzi? Jest pan tutaj gościem. Pan płaci, a ja chcę, aby się pan dobrze czuł. Reszta mnie nie interesuje.
— Dziękuję pani — rzekł Mutsch.
Irena podała mu rękę: — Witam serdecznie — rzekła z uśmiechem.
Dyrektor Seebaum, „król Wahlheimu", którego willa położona była na drugim brzegu Panzy, tuż obok jego fabryki sukna, przyjął wiadomość o powrocie Mutscha z godnością. Twarz mu nawet nie drgnęła, trochę tylko zadrżały mu kolana. Opadł na fotel i wyciągnął przed siebie nogi.
Willibald Seebaum był najdostojniejszym obywatelem miasta Wahlheim. Dysponował większą sumą pieniędzy, niż była potrzebna, aby wykupić w okręgu wszystko, co było do wykupienia. Był nie tylko właścicielem fabryki sukna, należało do niego także kino, dobra wiejskie zaopatrujące miasto, dwie linie autobusowe, osiedle robotnicze, siedem kamienic czynszowych, drukarnia „Gońca Wahlheimskiego" i udziały w blisko dwunastu przedsiębiorstwach.
12
Występował także w roli dobroczyńcy. Tuż po wojnie ufundował dla kościoła złotego koguta, pozwolił mieszkańcom bezpłatnie i bezterminowo korzystać z placu sportowego i wspierał Narodowo-Liberalny Blok Obywatelski kwotami, które przes...
dkwiecinski1