Wiechecki Stefan Wiech - Cafe pod Minoga.rtf

(706 KB) Pobierz
Stefan Wiechecki

Stefan Wiechecki

(WIECH)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Cafe Pod Minogą

 

 

 


I PATRZ, PAN, CO SIĘ ROBI!

 

Pan Stefan Wiechecki z Saskiej Kępy, elegancki, ironicznie uśmiechnięty dżentelmen z dyskretnym wąsikiem, należał do najobrotniejszych dziennikarzy i najsławniejszych pisarzy dwu ważkich epok kultury polskiej. Ściślej: trzech, wliczając lata wojny i okupacji, będące akurat motywem głównym niniejszego tomu Wiecha. Lata po trosze próby, i to zwycięskiej próby, tych cech, tych wartości, z jakich zostały zbudowane postaci literackie wielkiego artysty. Knajacka, z lekka - lub nie z lekka - szemrana populacja jego tekstów, ta szczególna i specyficzna Warsiawka, stała się bowiem tyleż portretem, ile wzorcem wcale niemałej sfery stolicy, nawet dla kogoś, kto jest bardzo daleko od wszelkich Maniusiów Kitajców, cwaniackich Szmulek i praskiego folkloru, jak był zresztą osobiście w swym stylu bycia, życia i kręgów towarzyskich sam autor opowieści. Albowiem cechy i wartości bohaterów Wiecha są uniwersalniejsze, rozleglejsze niż Szmulki, stanowią - śmiem twierdzić - ogólniejszy i znaczący rys całej bez mała naszej niepokorności wobec wszelkiej przemocy i wszelkiego zniewolenia, a sztafaż akurat warszawski - gdzie już dawno w Saskim Ogrodzie przy wodotrysku pan policmajster dostał po pysku - jedynie wzmacnia, podkreśla i daje jeden z możliwych kostiumów sprawie nader rozległej i wiekowej. Taki fryzjer z Lalki Prusa, taki Rzędzian z Trylogii Sienkiewicza, lwowski Tońcio ze Szczepciem, poznańskie bubki frechowne Łosia, wileńskie Kaziuki i krakowskie typy sławnego wodewilu o Krowodrzy - to rodzeni bracia pana Aniołka i całej Cafe pod Minogą. Właśnie w swojej zadziornej niezgodzie na krzywdę, na gwałt zadawany swobodzie i godności. Za wielkie słowa? Wcale nie za duże, gdyż właśnie - na podobieństwo paryskiego gawrosza - zjadliwa ironia ulicy, szyderstwo przechodnia, niczym hyrność podhalańska i twardość śląska, bije we wszelkiego wroga bronią wyjątkowo ostrą i skuteczną, a mianowicie ośmieszeniem go, obezwładnieniem przez celną kpinę. I jeśli Wiech potrafił upiory okupacyjne, uosobione w żandarmerii czy pokrewnych patrolach, nazwać (lub wsławić ich nazwanie autentyczne): blondyni w blaszanych kapeluszach - to ukazał w pełni tę niezniszczalność moralnych zwycięzców, zdolnych do wyszydzenia zagrożeń z wysokości swych racji. Taki niby przelotny epitet, a ileż w nim poczucia siły i wyższości! No, a zdanko pana Piecyka, rzucone mimochodem w roku 1956: „- Jak nam te zachodnie szkopy Warszawę sfajczyli?!... Toż to najzjadliwszy komentarz polityczny! I to właśnie okazało się uniwersalne w naszym narodzie, ponadczasowe, stałe. A niewyobrażalne bez najważniejszej zalety: bez poczucia humoru.

Nieodparty dowcip, pobrany z natury, stanowi naczelny i najskuteczniejszy nośnik literacki, ba! moralizatorski, tych dzieł, tego dorobku, którego Cafe jest typowym przykładem. To rabelaisowska, dickensowska, twainowska, czechowowska i mrożkowska wreszcie linia twórcza w światowym skarbcu kultury. Tędy wiedli swoich bohaterów (nawet bez dosłownego żartowania, ale zawsze z wyczuciem paradoksu) najwięksi, gdyż-jak stwierdził jeden z nich, Joseph Conrad - wszystko stoi na żarcie. Niech Szekspir z Dantem, tym od Boskiej komedii, poświadczą z samego szczytu Parnasu. Jakiego zaś warsztatu komediowego, sposobu technicznego w swoim dowcipie użył Wiech? Po pierwsze użył wiecha, tego, który dostąpił zaszczytu naukowego owej małej litery, znaczącej awans na pojęcie literackie, na zjawisko kulturowe. A więc język, mowa i tryb skojarzeń, oto czym się posługiwał pan Stefan w swoim dziele. Tu bardzo cenną uwagę uczynił pewien autentyczny twórca, wywodzący się z kręgów praskiego folkloru, skądinąd wyborny stolarz i wcale nie gorszy pisarz (autor Opowieści wuja z Zacisza, Iskry 1983), majster Stefan Roguski. Otóż artysta ten, mówiąc kiedyś w prywatnej rozmowie o tworzywie Wiecha, stwierdził, że wszystkie zwroty, sposoby werbalne, zbitki myślowe, słowem cały zespół wyrażeń panów Piecyków i szwagrów Piekutoszczaków jest prawdziwy, taki się spotykało od Zygmuntowskiej po owo tytułowe Zacisze; jednakże w życiu, w mowie tych dzielnic występowało to z rzadka, niczym rodzynki w cieście zwykłego, wspólnego dla wszystkich rodaków języka. Te znakiem tego, te przypuszczam, że wątpię i inne w ząbek czesane ozdóbki, na co dzień rozproszone, zostały przez Wiecha zagęszczone, skondensowane, wzmocnione niejako w postaci dialogów, pyskówek, monologów jego figur literackich. Na tym właśnie polegała prawda i zarazem przetworzenie zjawiska lingwistycznego, a jednocześnie specyfika narracji.

Narracji, która niosła przepyszne sceny, zbitki obrazowe, gęstą i z reguły komiczną fabułę - także wydestylowaną z życia. Nie dziwota, toż pisarz narodził się w miejscu, gdzie samo życie destyluje swoje jaskrawości, swoje intensywne przygody z bliźnimi, czyli w sądzie cywilnym przed wojną. Pan Piecyk wiódł się w prostej linii z tamtej publiczki, jaką tak olśniewająco ukazał Prus w Lalce, odmalowując sale warszawskiego sądu i fascynujące typy tamtejsze. Łącznie z - jakże ważkim naonczas, aż po pierwszy okres twórczości Wiecha-sprawozdawcy - bujnym folklorem żydowskim stolicy! Kwintesencją tego aliażu stał się jeden z ulubionych placów Wiecha, przesławny, nieodżałowany Kiercelak, niepowtarzalny targ, panoptikum typów i typków. Dalekim echem, pozbawionym już bogactwa kupieckiego z pobliskich Nalewek, jest Bazar Różyckiego między Targową a Brzeską, relikt dawności, jakże niestety wyblakłej i sczezłej... Kiedy jednak świeżo w telewizji oglądałem zbiórkę, zrzutkę ze wszystkich kramów na najszczytniejsze cele narodowe (Żeby pomóc temu rządowi - mówiła jakaś nieśmiertelna paniusia, równa tamtej ze strof Tuwima - bo myśmy tu mieli cały czas naszą własną, tajną Solidarność”, cały czas...), odczułem odległy wiew lat odeszłych, a przez Wiecha dokumentowanych. Lat głębokiej wrażliwości na sprawy najpatetyczniejsze, ale przecież podane z wdziękiem i wesołą nonszalancją, właśnie w tym stylu i tym gestem, jakby to uczynił pan Walery Wątróbka. Onże Walery Wątróbka, który dracznie i hecnie, ale przecież uczestniczył via Expressiak w co ważniejszych wydarzeniach kultury, od Lilii Wenecji począwszy, i który się stał dzięki Wiechowi nowym Niemcewiczem w specjalnych, szmulkowskich Śpiewach historycznych powojnia. Tego powojnia, jakie pozbawiało ogół związków z tradycją, z dziejami, z wielką przeszłością. I nie było wcale przypadkiem, że to akurat pan Stefan Wiechecki został prelegentem na pewnym tłumnym zebraniu świata publicystycznego, kiedy po polskim Październiku zaświtała (jakże przelotnie!) nadzieja na okiełznanie cenzury. To właśnie on, Wiech, autor tak znaczącego zwrotu jak pan wiesz, a ja rozumie, czyli mistrz zjadliwej aluzji, wygłosił arcydowcipny referat o wystawianiu cenzury do wiatru. Stamtąd poszła owa walna recepta, by chcąc uchronić przed czerwonym ołówkiem zdanie A, trzeba napisać na przynętę stokroć ostrzejsze zdanie B i wtedy strażnik ustroju rzuci się wykreślać wielkie bluźnierstwo, dzięki czemu to właściwe zda mu się niegroźne, puści je płazem, a o to szło od początku. Bo też od pierwszych felietonów zdruzgotanej i odradzającej się Warszawy Wiech, nie inaczej niż Sienkiewicz, dla pokrzepienia serc mrugał porozumiewawczo okiem - już to pana Piecyka, już to pana Wątróbki czy nawet Gieniuchny - do czytelników i zawsze był po stronie tych, którzy dobrze wiedzieli swoje i którzy nigdy nie porzucili nadziei.

Napadano na Wiecha nieraz, czując w nim dobrze przeciwnika, groźnego przez tę zdolność morderczej kpiny, przeciwnika wszelkiego betonu! Napadano rozmaicie, deprecjonując wartość artystyczną dzieła, pomniejszając znaczenie kulturowe dorobku, a zwłaszcza napadając na rzekome zaśmiecanie języka. Ha! Akurat w dobie, gdy z najwyższych trybun lało się to upiorne: byłoby błyndemmniemać, że Salamon naleje z pustego na hAktary... Potrafił na to odpowiedzieć bez kostiumu a la Piecyk, wprost od siebie, gniewnymi słowy: Moi bohaterowie używają zabawnej gwary, ubarwiającej polszczyznę, ale żaden z nich nie popełnił nigdy błędu w rodzaju idąc od dworca leżały szyny tramwajowe... W zalewie strasznej, odgórnie wzmacnianej brzydoty języka teksty Wiecha stanowiły wzorzec poprawności, folklorem jeno inkrustowanej ku ozdobie. Tymczasem najwięksi uczeni w polszczyźnie byli admiratorami dorobku i znaczenia Wiecha, a jeden z tuzów polonistyki, sławny varsavianista, spec od metodyki języka (i zarazem autor cennego Słownika gwary warszawskiej XIX wieku), profesor Bronisław Wieczorkiewicz, wprowadził właśnie do nazewnictwa naukowego termin wiech jako pojęcie lingwistyczne. Nie umiem powiedzieć, który z pisarzy dostąpił takiego zaszczytu, mimo ogromnych zasług; nie powiadamy jednak, że ktoś pisze strugiem albo stosuje w narracji prusa, tu zaś aż taka nobilitacja!

Toteż obok mnóstwa innych atrakcji czytelniczych delektujemy się w czasie lektury Wiecha - właśnie wiechem. Boy zwracał kiedyś (jako poeta notabene) słusznie uwagę na piękno brzmieniowe u Fredry, wskazując m.in. na Podstolinę, wdówkę tantną, wdówkę gładką. Pan Stefan miał zaś wyjątkowo wyczulone ucho na melodię, na muzykę frazy literackiej, rzecz jasna: łącznie ze zwrotami Piecyków czy Piekutoszczaków. Warto wczuć się, uwrażliwić i na tę urodę prozy Wiecha; otwórzmy książkę na chybił trafił, odczytajmy głośno i wyraźnie dowolny fragment, dajmy na to: „- I patrz, Stasiuchna, chociaż szkopy naokoło, polski starosta w razie zabradziażenia spokoju do polskiego mamra może cię wsadzić! - dodał Maniuś, ocierając zgiętym palcem wskazującym łzę z powieki...

Wiech, często i chętnie występujący na estradach, przed mikrofonami, w wieczorach autorskich (był pierwszym pisarzem inaugurującym cykl osobowości telewizyjnych w pierwszym tejże Telewizji Polskiej programie, gdy do kilku odbiorców odezwał się z - jak to właśnie raz na zawsze nazwał wtedy stylem pana Piecyka - radia z lufcikiem), nie był najlepszym interpretatorem własnych tekstów. Warsiaskie akcentowanie słów i zdań, tak arcymistrzowsko podawane przez wielkich: Grzesiuka i Stępowskiego, nie było mocną stroną Stefana Wiecheckiego, choć nikt lepiej odeń nie wyczuwał niuansów tej mowy. Natomiast, co chcę podkreślić, wyraziście skandował ów wewnętrzny, literacki, muzyczny rytm i puls swej prozy. A jest to cecha warsztatu już staroświeckiego, rzadko dziś zauważana, jeszcze rzadziej stosowana przez współczesnych twórców, cecha w swej staroświeckości piękna urodą zabytku, bo też i zabytkowej łaciny jako chwytu formalnie sięgająca.

Osobnego foliału rozważań wymagałaby analiza obrazowości tego języka, zwłaszcza w warstwie gwarowej, co zresztą po części uczynił prof. Wieczorkiewicz. Dowcipna lapidarność określeń wynalazczych etymologicznie, tak chyba należałoby językiem uczonego określić zjawisko Wiecha i wiecha. To są przecież całe girlandy metafor! ...Wrócę z wojny, ślub się zrobi i wszystko będzie w korekt. Na razie jesteś wolna, ale pamiętaj, że jakbym się dowiedział w wojsku o tobie czegoś nie a propos, na polski urlop przyjadę, fiołków pod temi kochanemi oczkami nasadzę, morduchnę na ciemny mahoń przerobię, tak jakbym był mężem przysięgłem... Fiołki, mahoń, same przenośnie, a to właśnie jest typowością tejże mowy, obrazowej i komizmem podszytej. I to właśnie również Wiech zagęścił na potrzeby swych utworów, temu nadał intensywność stylistyczną większą niż w ustach żywych mieszkańców Starówki, Szmulek czy Woli. Swoiste kłamstwo sztuki stanowi o prawdzie wizji.

Sprawozdawca tedy sądowy, onże antreprener teatralny i obrotny biznesmen stołeczny, z czasem dystyngowany posiadacz ekskluzywnej willi, a zarazem piewca i ulubieniec dzielnic tyle brutalnych, ile zakazanych i jednocześnie poetyckich folklorem miasta, a także patosem emocji w przełomowych chwilach - był Wiech postacią wyjątkowo barwną i wrażliwą. Udzielny pan w swojej dziedzinie literackiej, stworzył osobny i - jak dziś widzimy - niezbędny fragment naszego dorobku kulturowego swoją niepowtarzalnością artystyczną, satyryczną i rodaczą. Fakt, iż nie ma następców, epigonów i naśladowców, jest jednocześnie dowodem tej niedosiężnej dla innych osobności twórczej, a także dowodem, że jedną z trudniejszych dziedzin sztuki jest to, co zwiemy najzwyczajniej prostotą. : Doceniajmy prostotę, najkunsztowniejszą ze sztuk!

 

Szymon Kobyliński grudzień 1989 roku

 


ROZDZIAŁ 1

 

zawierający genezę tytułu całej opowieści i szczegółowy opis przygotowań do uroczystości familijnej w restauracji państwa Aniołków

 

Myliłby się, kto by przypuszczał, że na szyldzie wymienionego w tytule niniejszej opowieści zakładu gastronomicznego przy ulicy Zapiecek widniała dorodna minoga na przybranym zieloną pietruszeczką półmisku. Nic podobnego. Szyld wyglądał banalnie. Na czerwono pomalowanej blasze umieszczony był napis, tchnący powagą urzędowego niemal dokumentu:

RESTAURACJA

III kategorii z wyszynkiem

napojów alkoholowych

wł. Konstanty Aniołek

Koncesja Genowefy Rypalskiej

i Wawrzyńca Śmieciuszki

 

Surowość głównego, umieszczonego nad wejściem znaku łagodziły dwa szyldy boczne, których treść opiewała:

Śniadania, obiady, kolacje oraz Żymne i goronce zakonski.

Wszystkie trzy godła były dziełem powszechnie cenionego na Starówce mistrza sztuki malarskiej, pana Dawida Kapelana (Bonifraterska 18).

Część graficzna reklamy firmy uzupełniały dwie kartki wycięte z brystolu, na których sam pan Aniołek wprawną ręką wypisał: Pieczeń rzemska i Zrazy po nalesońsku z gżypkamy.

Resztę propagandy załatwiały umieszczone na wystawie oryginały, jako to: lśniący pozłocistą skórką dyszek cielęcy, biała kiełbasa garnirowana przysmażoną cebulką lub nacięty w misterną, drobniutką kostkę rumiany boczek pieczony, wszystko to podane na efektownym tle słojów z biało-czerwoną ćwikłą i zielonożółtymi małosolnymi ogórkami. Oczywiście eksponaty zmieniały się odpowiednio do pory roku.

Nie było jednak nigdy w witrynie minóg. Na próżno też szukałby ich ktoś na bufecie. Interpelowany o nie przez gości gospodarz odpowiadał zazwyczaj: - Minoga robak, nie rybka i w porządnym interesie trzeciej kategorii nie ma prawa figurować.

Stali bywalcy lokalu wiedzieli jednak, że nie zawsze tak bywało, że minogi w musztardzie zajmowały kiedyś honorowe miejsce wśród innych zakąsek. Znali też przyczynę znalezienia się ich na indeksie.

Oto przed kilku laty znany na Starówce alkoholik i awanturnik, niejaki Millerek, pogniewawszy się na lokal za odmowę kredytu, zwrócił się do małżonki właściciela z następującą apostrofą: Ach, ty minogo z małem łebkiem, za wieczne ondulacje szarpana, ja cię tu zaraz nauczę szaconku dla gościa! Po czym usiłował przewrócić bufet, co mu się zresztą całkowicie udało.

Obrażeni współbiesiadnicy podnieśli się od stolików, usunęli awanturnika na ulicę, ale orzekli, że:

Właściwie pani Aniołek nie ma się o co obrażać, bo faktycznie na minogie podobna. Długa, mizerna na urodzie, z małą mordką, tylko z tą różnicą, że nogi posiada, ale za bufetem nie widać.

Wywołało to nową awanturę zakończoną wezwaniem pogotowia, ale odtąd lokal, dawniej nazywany Pod Aniołkiem, zdobył nową, błyskawicznie zaakceptowaną przez Krzywe Koło, Nowomiejską, Freta i obydwa Dunaje, nie licząc, rzecz prosta, Zapiecka, firmę: Pod Minogą

Pani Serafina Aniołkowa mimo mizernej urody obdarzona była przez naturę niezwykle metalicznym, donośnym głosem, którym umiała należycie władać, oraz temperamentem, nad którym nie życzyła sobie zbytnio panować.

Te cechy sprawiały, że pan Konstanty był właścicielem przedsiębiorstwa tylko de nomine, na szyldzie. Twarde rządy w domu i w interesie sprawowała jego małżonka. Powyższy układ stosunków politycznych w restauracji spowodował wykluczenie minóg raz na zawsze z menu zakładu. Oczywiście dopomogło to raczej do utrwalenia wśród klientów nowej nazwy firmy. Pan Aniołek protestował przeciwko tej nomenklaturze dość słabo i tylko kiedy żona słyszała, a i wówczas pozwalał sobie na lekkie przymrużenie oka.

Usposobienie miał bowiem jowialne i filozoficzne skłonności, na co w niemałym prawdopodobnie stopniu wpływała waga własna - około 120 kilogramów. Sympatyczna, rumiana jego twarz, ozdobiona staropolskim blond wąsem, zdradzała wielką życzliwość dla bliźnich.

Lekko fiołkowy koniec nosa świadczył o żywym interesowaniu się swego właściciela produkcją wszelkiego typu zakładów rektyfikacyjnych.

Gościnny był pan Konstanty również bardzo. Kiedyś, korzystając z nieobecności żony, którą wybrała się do Gdyni na Święto Morza, sympatyczny restaurator, wypiwszy jako środek zapobiegawczy przeciwko tęsknocie litr czystej wyborowej, wprowadził w barze ciekawą innowację w postaci bezpłatnej konsumpcji dla wszystkich chętnych.

Cafe Pod Minogą przeżyła wówczas okres najwspanialszego swego rozkwitu. Dzień i noc wszystkie stoliki były zajęte. Za oblężonym bufetem królował rozpromieniony pan Aniołek, rozdając na wszystkie strony potrawy i napoje.

Niestety okres ten trwał bardzo krótko. Gdy po trzech dniach pani Serafina wróciła do baru, nie zastała ani jednej pełnej butelki, ani cienia zakąski.

Na środku sklepu w srebrzystej trumnie, obstawiony u wezgłowia zdjętymi z bufetu sztucznymi palmami, spoczywał jej małżonek, obok w trumnie znacznie skromniejszej chrapał pan Celestyn Konfiteor, właściciel sąsiadującego z barem zakładu pogrzebowego.

Jak się odbyło przebudzenie, nie lubi pan Aniołek mówić, faktem jest, że od tej pory pani Serafina nigdzie już nigdy nie wyjeżdżała, ku żalowi uczestników pamiętnego dnia Święta Morza Pod Minogą.

Pan Konstanty nie lubił mówić o owym przebudzeniu, niemniej wspomnienie tego święta hołubił w duszy jako jeden z najbardziej świetlanych obrazów przeszłości.

Dziś, siedząc przy stoliku pod oknem z sąsiadem żałobnikiem, szczególnie żywo przypominał sobie historię z tamtych przepięknych, choć krótkich chwil, dziś bowiem właśnie w lokalu restauracji po zamknięciu odbyć się miało również bezpłatne przyjęcie towarzyskie, tym razem jednak zaaprobowane przez panią Serafinę. Były to zaręczyny ich wychowanicy, a zarazem kelnerki zakładu, panny Sabci. Na uroczystość zaproszeni byli liczni goście spośród przyjaciół i stałych bywalców.

Dwaj starsi panowie robili przegląd listy zaproszonych, dla sprawdzenia, czy kogoś nie pominięto.

Pan Konstanty wodził palcem po zatłuszczonym arkuszu i mówił:

- Szoferaki są wszyscy. Maniuś Kitajec jest, Miecio Pigułoszczak jest, Wacuś Małpa jest... Ciotka Szponderska zapisana...

- Zaraz, zaraz, czekaj sąsiad... Szponderska... która to będzie? Aha, już wiem - mniejsza czwóreczka...

Pan Konfiteor miał szczególną właściwość polegającą na określaniu znajomych za pomocą numeracji przyjętej dla trumien. Świeżo poznaną osobę obrzucał fachowym spojrzeniem, klasyfikował i umieszczał w pamięci pod odpowiednim numerkiem. Dla oznaczenia stopnia zamożności dodawał niekiedy: gładka, z okuciem, z pojedynczą girlandką itp.

Restaurator, nie zwracając uwagi na te dygresje, czytał dalej: - Rypalska obecna... Śmieciuszka figuruje... Tu właśnie medytuję, czy dobrze zrobiłem, że kazałem mu przyjść.

- Po mojemu dobrze. Koncesja na jego nazwisko, do tego inwalida z drewnianą nogą i chłopina przyjemny, da się lubić.             

- No owszem, obleci w tłoku, ale na trzeźwo. Jak mordę zamoczy - mantyka się robi. Sztuczną nogie odkręca i leci grzać panią Rypalskie.

- Dlaczego?             

- Podobnież żal mu serce ściska, że do spółki z nią te koncesje mu dali. Jakbym był sam, mówi, całe dwieście złotych miesięcznie bym od pana, panie gospodarzu, zahaczał, a tak muszę się z tą cholerą, którą nieboszczyk Rypalski kochał jak sól w oku, dzielić, i znowuż panią Rypalskie, ma się rozumieć, nogą z wierzchu.

- Niezgodne wspólnicy. W taki sposób trzeba ich daleko od siebie posadzić. Średnią czwóreczkę tu przy oknie, a ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin