Wagner Karl - Kane 4 - Cień Anioła Śmierci.doc

(437 KB) Pobierz
Karl E. Wagner: Kane

Karl E. Wagner

KANE

Cień Anioła Śmierci

 

 

 

A gdy odwróciłem się, nie ujrzałem nikogo,Tylko własny cień,

Cień anioła śmierci.

MIRAŻ

 

Prolog

 

Śmierć kroczyła w blasku popołudniowego słońca. W ciszy, przerywanej jedynie przekleństwami, gromada najemników uciekała zakurzoną, górską drogą. Ponad nimi słońce prażyło okrutnie i niemiłosiernie nawet rzadki las nie chronił przed jego żarem, palącym wynędzniałych zbiegów. Potykając się na rozpalonych kamieniach, wlekli się wciąż dalej i dalej, zdesperowani koniecznością ucieczki. Kurz tłumił ich chrapliwe oddechy, brudem pokrywał ich spocone, pokrwawione ciała.

Pięćdziesięciu bojowników przegranej sprawy. Ludzie, którzy ryzykowali życie dla bękarta - bo przecież Talyvion był nieprawnym bratem Jasseartiona, wykwintnego króla Chrosanthe. Tak, Jasseartion zdołał udowodnić, że mimo całej swojej próżności - nie jest głupcem; miał prywatną armię i szpiegów, działających skrupulatnie i drobiazgowo, a do tego jego poddani byli bardzo lojalni. Doprowadził w końcu do tego, że Talyvion siedział jęcząc w niewielkiej klatce, zwieszającej się z belki tej samej sali tronowej, ku której niegdyś wabiła go ambicja. Teraz rozsypane po kraju resztki jego pobitej armii uciekały przed niezmordowanymi żołnierzami i mściwymi poddanymi Jasseartiona.Za każdego zabitego wyznaczono nagrodę.

Premia za głowę Kane'a była bardzo wysoka. Był on ostatnim oficerem Talyviona, który pozostawał nieuchwytny nawet dla skrupulatnej służby Jasseartiona. Wprawdzie, dopiero niedawno przyłączył się do tajnego stronnictwa, lecz był tam postacią szczególną, o niezwykłym talencie tak do walki otwartej, jak i do ukrytej intrygi. Stąd władza Chrosanthe mniemiał, że Kane jest zdecydowanym, wręcz zaciekłym wrogiem jego poddanych i niego samego. Proklamacja królewska zapewniała zbiegowi pełne przebaczenie i więcej złota, niż Zdołałoby zarobić w ciągu rocznej służby wojskowej. W ten sposób, król chciał wzbudzać wśród zbiegów zaufanie do swej opiewanej sprawiedliwości; faktycznie jednak proklamacja stanowiła tylko kuszącą przynętę.

Kane zdawał sobie z tego sprawę, postanowił, zatem być bardzo ostrożny. Ukrył twarz pod zakrwawionymi bandażami, wypchał brzuch do niezwykłych rozmiarów i okrył się brudnym, obszernym płaszczem. Tak przebrany wmieszał się między uciekających zbiegów mając nadzieję, ze ani ścigający ich żołnierze Jasseartiona, ani jego własna świta nie rozpoznają w brudnym, otyłym piechurze arystokratycznego cudzoziemca, który przyłączył się do Talyviona niedługo przed zesłaną mu przez zmienny los klęską.

Rozgrzane letnie powietrze wypełnił nagle świst lecących strzał. Zasadzka! Oddział armii Jasseartiona zaczaił się wśród drzew i skał, zamykających zakurzony górski trakt.

W furii, czując się jak owca złapana w pułapkę, Kane rozchylił okrycie, jego prawica niezdarnie sięgnęła w wilgotne fałdy płaszcza po miecz. Głęboka rana, jaką odniósł w ostatniej bitwie sprawiała, że wciąż nic władał jeszcze w pełni sprawnie lewą ręką. Normalnie nie przeszkadzało mu to, ale wiedział, że będzie miał problemy w chaotycznej walce, do jakiej za chwilę miał stanąć.

Ostatnia strzała poszybowała w kierunku osaczonych najemników i jednocześnie wypadli na nich żołnierze króla. Wielu z nich już skręciło na rozpaloną górską ścieżkę. Zdesperowani uciekinierzy stanęli twarzą w twarz z napastnikami. Pierwszego wroga, który się zbliżył, Kane odrzucił w tył miażdżącym uderzeniem miecza. Zaraz potem pojawił się następny atak: Kane dostrzegł, jak siekiera napastnika zatacza nad nim świetlisty łuk z impetem uskoczył w bok. Człowiek z siekierą upadł, zaraz jednak zerwał się i ponownie podniósł broń. Kane zaklął w bezsilnej złości. Gdyby mógł swobodnie władać lewą ręką, napastnik już byłby wypatroszony. Kane starał się stanąć przodem do człowieka z siekierą, kiedy z lewej strony wpadł na niego inny żołnierz. Cudem zdołał uniknąć tego nagłego ataku i jednocześnie złapać siekierę na ostrze swego miecza. Szybki ruch dłonią i topór wypadł ze zranionej ręki przeciwnika. Zaraz potem Kane ponowił atak, wpychając mu miecz między żebra.

Sekunda na uwolnienie miecza. Zbyt długo. Kolejny atakujący żołnierz był już o krok. Kane zmusił się, aby lewą ręka pochwycić dłoń przeciwnika. Uczynił to jednak niezdarnie i wrogi miecz wbił się w niego głęboko, przecinając płaszcz i gruchocząc ukrytą pod nim zbroją. Wstrząsnęła nim fala bólu. Upadł, silną dłonią trzymając wciąż ramię żołnierza. Pociągając go za sobą na ziemię, w ostatniej chwili zdołał przebić go mieczem. Poczuł na sobie ciężar umierającego napastnika i w tym samym momęcie nieprawdopodobny cios przygniótł jego czaszkę. W czarnej fali agonii stracił świadomość, nie wiedząc już, czy został celowo ugodzony, czy też kopnięty przypadkiem przez inną parę walczących.

 

I              LAS NOCĄ

 

Kiedy Kane ocknął się, była chłodna noc. Z wysiłkiem zsunął się z ciała innego żołnierza. Ziemia pod nim kołysała się, przed oczami latały rozmazane plamy, huczący ból rozsadzał mu czaszkę. Zagryzając wargi, dźwignął się na kolana. Wokół niego leżeli tylko zabici.

Ostrożnie rozwinął ciężkie bandaże spowijające głowę i delikatnie badał ją palcami. Musiał to być silny cios, lecz opatrunki i gęste włosy Kane'a złagodziły go. Zdołał wstać. Ze wstrętem odrzucił okrywający go płaszcz i szmaty, którymi wypchał brzuch. Okazało się, że pancerz zatrzymał uderzenie miecza, ale siła ataku wgniotła ogniwa zbroi w jego bok, raniąc go boleśnie.

Źle się dzieje wokół - rozmyślał Kane, raz jeszcze przeklinając decyzję uciekania z motłochem, a nie samemu. W tych okolicznościach miał i tak dużo szczęścia, że zdołał uciec po katastrofie konspiracji Talyviona, nie mówiąc już o przeżyciu tej zasadzki. Była pełnia. Księżyc dopiero, co pojawił się na niebie, jasno oświetlając pobojowisko. Kane widział wyraźnie ten niezwykły obraz.

Cisza. Spokój. Śmierć. Zimne światło księżyca padało na dziwną panoramę białych kształtów, porozrzucanych niedbale po czarnej ziemi. Żaden podmuch wiatru nie zakłócał tego bezruchu. Czarne drzewa rzucały cienie na każdego z umarłych czy światło księżycowe może je tworzyć? Obok niego młoda twarz z zastygłym grymasem ust - czy śmierć z rozerwanym brzuchem była dlań upragniona? Ktoś zadał Kane'owi kilka już zapomnianych pytań, gdy nadszedł atak. Czy był to właśnie ten młodzieniec? Być może tak.

Nocna poświata czyniła tą scenę odrealnioną; twarze, które w blasku słońca zdawały się wyraźne, prawdziwe - teraz stały się fantastyczne i puste.

Kane nie był nawet pewien, czy ból w jego umęczonym ciele był realny.

Gdzie teraz jestem? - zastanawiał się, usiłując przywołać jakąś świadomą myśl. - Na ziemiach pogranicza Chrosanthe, w nie zasiedlonym obszarze królestwa. Chrosantyjczycy unikali tego leśnego regionu, dlatego właśnie uciekinierzy podążyli tą drogą. Kolejny zły pomysł - stwierdził Kane. Mściwy Jasseartion ignorował niechęć swych poddanych do tego szczególnego zakątka państwa. Tym bardziej najemnicy Talyviona nienawidzili tych ziem po nieudanym zamachu stanu.

Kiedy zdołał wstać, drzewa zamigotały mu przed oczami. Cieszył go chłód nocy łagodzący ból, za dnia bowiem prażące słońce czyniło śmiertelnym każdy wysiłek. Kane stwierdził, że nie powinien tu zostać. Żołnierze mogliby z nadejściem poranka wrócić po swych zabitych towarzyszy - a już z pewnością po to, by ograbić ciała umarłych. Jedynie zmrok i lęk przed tym regionem powstrzymywały ich od owego swoistego rytuału.

Widma śmierci. Duchy pożerające ludzkie ciała. To było to. Kane przypomniał sobie niezwykłą, przewrotną wojnę prowadzoną przez Chrosantyjczyków ponad dwa wieki temu. Walki podzieliły wówczas te ziemie. Zwycięska klika bezwzględnie wymordowała wielkich panów i ich poddanych. Tak, było to dzieło przodków Jasseartiona. Obszar ten nigdy nie został ponownie zasiedlony. Krążyło wiele dziwnych legend o zwycięzcach wojny, napadających na przybyszów, aby utrzymać władzę – nad nie pogrzebanymi kośćmi pokonanych.

Dziwna rzeź przywabiła tu złowieszcze demony - lub być może uczyniła nimi paru pozostałych przy życiu, głodujących ludzi. Kane rozmyślał nad tym. Tak, miał wszelkie powody, aby opuścić to miejsce jak najszybciej. Gdyby tak mieć konia!

Bardzo zmęczony, odnalazł swój miecz i pokuśtykał wzdłuż białych kształtów, ułożonych na ciemnej ziemi jak dziwny wzór. Czasem stopy jego trafiały na ścieżki, odznaczające się ciemniejszą linią. Przed oczami zjawiła mu się jakaś plama. Drżąc ze strachu i bólu wstrząsnął głową, lecz istniała ona nadal. Wielka skała za drzewami wabiła go; Kane wsparł się na nią, półleżąc jak na jednym z wielu tronów, które fortuna podsuwała mu przez lata i które później zabierała ponownie. Na Thoema! Tak wiele długich lat! Czy jakikolwiek człowiek mógłby znieść ich ciężar?! Przez chwile gorzkie wspomnienia przesunęły się w jego zbolałej głowie, skazanego na wieczną wędrówkę, banitę rodzaju ludzkiego.

Rozmyślania - gdy ucieczka powinna być jego jedynym problemem. Majaki. Nocne głosy chwiały się jak muzyczne kadencje, regularnie rozlegające się - jak uderzenia wewnątrz jego czaszki - ochrypłe huczenie, które czasami ogarniało go całkowicie. Kane zdał sobie sprawę, że cios, jaki otrzymał w bitwie był cięższy niż przypuszczał wcześniej. Być może miał wstrząs mózgu. Co za wspaniały zbieg okoliczności! Za dnia żołnierze Jasseartiona wrócą tu i znajdą go siedzącego lub leżącego, bredzącego bez przytomności o zapomnianych cesarstwach.

Gardło miał wysuszone pragnieniem i zastanawiał się, czy gdzieś między zabitymi nie udałoby się znaleźć trochę wina. Było to głupie, bowiem już podczas ucieczki najemnicy mieli zaledwie dość wody dla siebie samych. Wina smakują jednak bardzo dobrze, a zwłaszcza białe wina pochodzące z Latroxii, choć wielu sądzi, że są one zbyt kwaśne. Jest ono dobre do przemywania ran dzięki oczyszczającym właściwościom. Słona woda działa tak samo, lecz jest bezużyteczna jako napój. Szkoda, że oceany nie są pełne wina. Wielu żeglarzy z rozbitych okrętów przyklasnęłoby takiej zmianie. Zapewne jednak, przeszkadzałaby ona rybom. Jadłem kiedyś ośmiornicę marynowaną w winie - subtelny smak, ale ogólnie to jednak nieudana potrawa.

Ocean wina uniósł Kane'a na swych falach, kołysząc go w górę i w dół, podczas gdy wokół niego ciała marynowanych żeglarzy wirowały w purpurowej toni, a ośmiornice wypełzały ze swych ukrytych w wodorostach nor.

Dźwięk. Ostry trzask. Kane odruchowo otrząsnął się z majaków. Wyraz jego zimnych, niebieskich oczu zmienił się zaskakująco szybko - trzeźwo i podejrzliwie przeszukiwał teraz wzrokiem teren bitwy.

Dźwięk rozległ się ponownie i tym razem Kane rozpoznał go. Był to nieprzyjemny suchy trzask, taki, jaki słychać, gdy zwierzę ogryza kości swej ofiary.

Teraz mógł już rozróżnić widmo pożeracza ciał, zgiętego nad jedzeniem na ciemnej leśnej drodze. Był śmiertelnie blady i przypominał nieco leżące na ziemi trupy. Spomiędzy drzew wyślizgiwały się inne białe, bezkształtne postaci; ich pochylone i powyginane ciała były nędzną parodią ludzkiej formy. Zatem legendy nie kłamały.

Kane wiedział, że widma te nigdy nie atakują uzbrojonego mężczyzny, jednakże było ich tak wiele, a on tak bezbronny - mogło to stać się dla nich zbyt kuszące. Poza tym, najwyraźniej dawno nic nie jadły; zwykle nie ruszają świeżo zabitego ciała, czując do niego wstręt, podobnie jak większość ludzi zwykle nie jada surowego mięsa.

Ostrożnie ukrył się między drzewami. Duchy były teraz zainteresowane wyłącznie rozpoczynającą się ucztą, głód przytłumił ich naturalną ostrożność. Kamień skrzypnął pod butem Kane'a; zamarł i rozejrzał się trwożnie. Kilka par martwych, bladych, lśniących oczu spojrzało w jego kierunku, ale żadna z postaci nie wydawała się chętna do poszukiwań. Zadowolony, że nikt go nie śledzi, wsunął się głębiej w cień lasu. Skoro tylko drzewa i sterczące skały osłoniły go całkowicie, przyśpieszył uciekając od tej oświetlonej księżycem makabrycznej sceny.

Zamiarem Kane'a było iść przez lasy i w ten sposób ominąć pole walki, a później odnaleźć górski trakt. Przy odrobinie szczęścia, do świtu mógł zostawić za sobą ładnych parę mil, a za dnia ukryć się w lesie. Ale ścieżka była pełna nieznanych meandr6w - i kiedy wędrował wśród drzew próbując ją odnaleźć, pnącza majaków ponownie oplątały jego umysł. Obawa przed nagłym niebezpieczeństwem odpychała dotąd zwidy, teraz jednak wróciły one znowu. Minęła godzina i Kane zgubił się całkowicie, z dala od wszelkiej pomocy.

Pod jego butami ziemia drżała i jęczała, lecz marynarski chód był w stanie utrzymać go na każdym pokładzie i Kane nawet w czasie sztormu szedł beztrosko szerokim krokiem.

Nagle zawirowanie otaczających go drzew wzbudziło w nim lęk; został złapany w kosmiczny wir jak w pułapkę. Groty wystających poniżej wapiennych skał rozdziawiały swe kamienne paszcze, ukazując jaskinie pełne grzmotów i trzasków, cuchnące zgniłym, strasznym wyziewem. Pod lśniącym okiem księżyca trwał taniec tysiąca kolosalnych fantomów, gotowych zniszczyć szaleńca, który przekroczyłby ich tajemne kręgi. Długie szpony dosięgały twarzy, sękate pazury bezustannie uderzały i smagały go. Strzeliste cienie zmarłych uśmiechały się do niego w ciemności: szydercze oblicza odwiecznych wrogów, twarze władczyń dawniej łagodne, teraz twarde i kościste. Wirująca fantasmagoria drwiących uśmiechów. Kane nie pamiętał imion nawet połowy z nich.

Błąkając się, znalazł się przypadkowo w ruinach wioski. Przynajmniej tak się zdawało, bo choć wszystkie figury jego torturowanego umysłu znikały i pojawiały się jak mgła w ciemnościach, te pokruszone ściany pozostawały nienaruszone. Mocno uderzył pięścią w kamienie i studiował odczuwanie bólu. Tak, to musi być rzeczywiste. Opuszczona wioska z kamiennymi murami porośniętymi winoroślą, ciągle nosząca zwęglone ślady zapomnianych najazdów i dawnego ognia. Wszystko w tych ruinach - mieszkania bez dachów, zburzone ściany - tworzyło w świadomości majaczącego Kane'a obraz wielkich, monolitycznych czaszek, których oczodołami były mroczne, puste okna, a ustami - framugi drzwi. Pustka była przenikająca. Tylko białe cienie na pół zagrzebanych kości dawały świadectwo, że kiedyś mieszkał tu człowiek - przynajmniej Kane sądził, że widzi te rozrzucone pomiędzy innymi szczątkami ludzkie pozostałości. Czyż nie były osobliwością wąskie ścieżki, wijące się wśród poszycia leśnego? Kane sądził, że od wielu lat nikt żywy nie przechodził przez to miejsce, niegdyś wzniesione ludzką ręką, a teraz tak przerażające.

Księżyc w pełni oświetlał sylwetkę opuszczonego zamku, majaczącego niewyraźnie na stromym wzniesieniu, które górowało nad wioską. W ostatecznej bitwie forteca ta upadła wraz z wsią, która płaciła tak haracz za niewystarczającą opiekę. Fantastyczne góry czarnych kamieni wznoszące się ku księżycowi, zrujnowany zamek, czyniły na Kanie wrażenie spustoszenia, ale także czegoś wzniosłego, niezdobytego. - Tutaj stoi twój żałobny pomnik - zaśmiał się Kane, wskazując palcem na ruiny wartowni, a puste okna kiwnęły potakująco. - O, bogowie! Prawdziwy grobowiec bohatera, prawda?

Wysokie, strzeliste ściany milcząco potwierdzały jego słowa.

W poranionym ciele czuł ostry, tnący ból. Odrętwiały, powoli umierał z wyczerpania. Był bezsilny. Pomiędzy zwalonymi kamieniami Kane dostrzegł zieloną poduszkę mchu. Pełen wdzięczności opadł na to leśne łoże. Do diabła ze wszystkimi żołnierzami tego... jak mu tam... Krótki odpoczynek był najważniejszy. Nikt nie powinien go tutaj znaleźć.

Położywszy głowę na kamieniach, Kane oddychał ciężko, z trudem łapiąc powietrze. Czuł, że zapada się w jakiś czarny obłęd, gdzieś miedzy jawą a snem. Po chwili zobaczył, jak powraca dawna świetność zrujnowanej mieściny. Na kamiennym pustkowiu wyrosły pełne sklepy i piękne, jasne fasady domów; zarośnięte zielskiem ścieżki stały się znów ulicami. Alejami odrodzonego miasteczka chodzili śpiesznie jego mieszkańcy. W większości zajęci własnymi sprawami, nie zwracali uwagi na obcego przybysza, który spoczywał na jedwabnych noszach.

Ale byli i tacy, którzy spostrzegli intruza. Ci nieliczni zgromadzili się wokół niego i wpatrywali się w Kane'a głodnymi, bladymi oczami. Był na wpół przekonany, że otaczają go duchy - pożeracze ciał, lecz nie miało to dla niego znaczenia.

Ostrożnie, jak sępy zataczające coraz niższe kręgi nad umierającym lwem, widma skupiały się ciaśniej wokół Kane'a. Z ich żółtych, zepsutych kłów kapała brudna ślina, gdy lękliwie zbliżali się do swej nieruchomej ofiary.

- W tył! - jej głos smagał jak bicz i duchy cofnęły się z pełnym przerażenia posłuszeństwem. - Idźcie do diabła! Odejść, powiedziałam!

Duchy rzuciły się w tył, uciekając przed jej gniewem. Na mgnienie oka Kane odzyskał pełną świadomość. W tej przerażającej chwili zobaczył pół tuzina bladych, pokręconych postaci, czołgających się w strachu, ściganych przez pełną wściekłości dziwną, niezwykle piękną dziewczynę.

Umysł Kane'a był jasny zaledwie przez ułamki sekund, potem przyszła zupełna niepamięć. Czuł, że zanurza się w nieświadomość, która była wyzwoleniem. Jak przez mgłę usłyszał pełen radości okrzyk dziewczyny:

- Ten człowiek będzie mój!

 

II              PO DRUGIEJ STRONIE LASU

 

- Jak wiele dni tu jestem?

Podstarzały służący starannie odmierzył pięć kropli żółtego płynu do kubka z winem, zanim odpowiedział:

- Och, niezbyt długo, trzy, cztery dni.

Lokaj delikatnie zamieszał eliksir uważając, aby nie opryskać cennej, dziwacznej liberii.

- Czy to coś zmienia?

- Nie, po prostu chciałbym wiedzieć, jak długo byłem nieświadomy. Choć wszystko w nim kipiało, kwestię tę zdołał wypowiedzieć bardzo cierpliwie.

- Ach, tak? - służący podał mu puchar.

Ręka Kane'a drżała nieco, kiedy brał kielich i kilka kropel prysnęło na kosztowną futrzaną narzutę na łóżku, co wywołało grymas na twarzy towarzyszącego mu sługi.

- Jak długo... Doprawdy, to oryginalne. Czyste szaleństwo, interesować się tylko tym: jak długo byłem w tym stanie? lub: gdzie jestem? - i pytać o to za każdym cholernym razem!

- O! Właśnie tak brzmiało drugie pytanie, które chciałem zadać - mruknął Kane i wziął głęboki łyk mikstury. Czuł jej słodki smak, lecz jednocześnie paliła gardło. Zaalarmowany, przestał pić. Pomyślał jednak, że gdyby jego gospodarze chcieli go zabić, mogliby z łatwością uczynić to, gdy spał, zatem już bez obawy wypił mieszaninę do końca. - Ostatnią rzeczą jaką pamięta, było... - szukał w pamięci. - Wydaje mi się, że leżałem w świetle księżyca w ruinach wioski. Były tam widma - pożeracze ludzi. Ich grupa otoczyła ciasno moją nieruchomą postać. Ktoś rozgonił je. Właśnie w chwili, kiedy pogrążałem się w ciemności. Kobieta, jak sądzę.

Lokaj zaśmiał się sucho.

- Ktoś musiał cię solidnie uderzyć w głowę, cudzoziemcze. Leżałeś w opustoszałej wiosce, to fakt. Ale wokół ciebie było tylko kilku parszywych złodziei i kiedy znaleziono cię, moja pani przegoniła ich. Szczęśliwie dla ciebie, tego dnia wraz z myśliwymi nieco później wracała z polowania. Zapewne nie doczekałbyś poranka - przyjął pusty kielich i ostrożnie umieścił delikatne naczynie na srebrnej tacy.

Kane wzruszył ramionami i usiadł. Eliksir przywracał mu siły. Wreszcie rozjaśniło mu się w głowie.

- Zatem, gdzie teraz jestem? - zapytał.

- Być może w Altbur Keep - roześmiał się lokaj. – Czy nie widziałeś zamku, kiedy wchodziłeś?

- Jedyny mijany po drodze zamek, jaki sobie przypominam - rozmyślał głośno Kane - to zbiorowisko omszałych kamieni na wzgórzu nad wioską.

- Zbiorowisko omszałych kamieni? Czy to miejsce naprawdę tak dla ciebie wygląda? - szeroki gest lokaja objął kunsztowne materie na ścianach i bogate umeblowanie pokoje. Dobrze, zgadzam się, być może Altbur Keep nie jest tak wspaniałe, jak w czasach moich przodków, ale mówić o nim "gromada omszałych kamieni"? Rzeczywiście! - zachichotał. -

Chłopcy Jasseartiona musieli uderzyć cię naprawdę porządnie

Oczy Kane'a błysnęły niebezpiecznie, lecz lokaj śmiał się nadal.

- Och, sądzisz, że nie możemy domyślać się, kim jesteś? Wydajesz się być takim głupcem! To jasne, że wiemy o zasadzce. Ach nie, nie obawiaj się! Nie jesteśmy przyjaciółmi Jasseartiona - przyrzekam ci to. Nie, panie, władczyni Altbur Keep z pewnością nie darzy sympatią obecnej władzy oportunistycznych bandytów. Absolutnie nie. Jasseartion nie ma tu przyjaciół, możesz być tego pewien. Moja pani wystąpiła przecież przeciw niemu, otaczając cię opieką. Dziękuj swoim bogom, że przez pomyłkę nie wzięła cię za jednego z jego żołnierzy.

- Kim jest ta twoja pani? Kiedy będę mógł złożyć jej podziękowania za ochronę?- spytał Kane.

- Na imię ma Naichoryss, jeśli to ci cokolwiek mówi. Przyjmie twoje usługi, kiedy nadejdzie właściwy czas. Do tej chwili myśl tylko o tym, aby odzyskać siły - choć zdaje się, że robisz to niezwykle szybko.

Lokaj przykrył tacę i ruszył w stronę drzwi.

- A ty? Czy masz jakieś imię?

- Ja nie pytam o twoje - brzmiała odpowiedź.

Kane przygryzł wargi i opuścił stopy na ziemie.

 

III              ALTBUR KEEP

 

Skoro tak, postanowił Kane, można by zobaczyć, gdzie się podział żar słonecznego dnia. Chłód Altbur Keep, bardzo wyczuwalny, miał w sobie coś dziwnego, choć być może była to tylko sztuczka kapryśnych promieni słońca. Kane zadrżał, siedząc na występie muru i owinął się mocniej płaszczem. Jego własne ubranie i broń zniknęły; odkrył to odzyskiwając świadomość. Ale od wciąż nie znanej mu opiekunki otrzymał w zamian dużo lepsze stroje.

Nie, nie miał zastrzeżeń do sposobu, w jaki go tu traktowano. Wytworne apartamenty, doskonała kuchnia i napoje, służba gotowa na każde jego skinienie. Odnalazł nawet swoją broń. W zasadzie był tu wolny, mógł całymi dniami włóczyć się po zamku. Jednak bramy Altbur Keep były uprzejmie, acz kategorycznie przed nim zamknięte. W zasadzie jednak, sądził Kane, jeśli już musiał być więźniem, to ten rodzaj niewoli bardzo mu odpowiadał.

Kane wychylił się z występu, na którym siedział i począł uważnie obserwować mury zamku. Rzucając się w dół z tej wysokości, można by łatwo zabić się. Dostrzegł także wiele miejsc, które zdawały się być dostatecznie dobre na kryjówki. Zatem, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo, wystarczyło zdobyć linę. Nikt go aktualnie nie pilnował, choć Kane przypuszczał, że niekiedy ktoś ze służby pod pozorem zwykłych, codziennych zajęć, śledzi uważnie ruchy gościa. W tej chwili, w cieniu pobliskiej wieży strażniczej dostrzegł tylko dziewkę kuchenną w objęciach mężczyzny - zdawało się, że są całkowicie pochłonięci sobą. Poza tym nie było nikogo.

Gdyby zaszła taka potrzeba, ewentualna ucieczka nie powinna nastręczać trudności; Kane miał duże zaufanie do swoich możliwości w tej dziedzinie. I być może był zbyt beztroski - "paranoicznie", jak było napisane w niezrozumiałym języku jakiegoś traktatu, który przeczytał dawno temu. Uratowano mu życie, traktowano go tutaj pierwszorzędnie i było pewne, że ma tutaj bezpieczne schronienie, aby nabrać sił i przygotować się do ucieczki z Chrosanthe. Ostrożność, jaka wykazywała służba w kontaktach z obcym najemnikiem, wydawała mu się naturalna. Zadawał sobie wiele pytań, na każde jednak znajdował łatwą odpowiedź. Nie było tu nic niejasnego.

Jednak Kane nie przestawał być niespokojny. Żył już zbyt długo, aby lekceważyć przestrogi swego wewnętrznego głosu. Oczywiście, miał małe możliwości dowiedzenia się, które z obrazów widzianych w majakach były prawdziwe. Z zamku wioska wyglądała na opuszczoną, nie była to jednak ta złowieszcza gmatwanina ruin, jaką widział w nocy. Również Altbur Keep sprawiało wrażenie zapomnianego przez świat, lecz z pewnością nie miało nic wspólnego ze zburzoną fortecą, która ukazała się w jego nocnej wizji. Czy jednak mimo wszystko, zamek taki powinien stać tu, w regionie o złej sławie i - jak wieść niesie - niezamieszkałym od dwóch wieków? Kane wiedział, że można czasem spotkać cienie dawno już wymarłych, dumnych i pełnych chwały rodów; widma te wciąż jeszcze mieszkają pośród ruin minionej świetności.

Nie były to jedyne istoty tam żyjące. Cisza. Chłód. Wydarzenia w zamku sprawiały, że czas zatrzymywał się. Niepamiętne fragmenty snu, w dziwny sposób przywołane z powrotem. Obrazy zamazujące się w poczerniałym ze starości lustrze. Coś niejasnego zdawało się mówić, ze podobnie jak Altbur Keep - pod porastającą je pleśnią jest tylko miraż i więcej nic.

Kane czuł to wszystko wędrując korytarzami zamku. W zasadzie nie było to nic konkretnego - czasami cień, zdawało mu się, jest nie na swoim miejscu, lub też zmienił się jakiś detal zawieszonego na ścianie gobelinu. Sądził, ze nierealność świata Altbur Keep, bardziej zauważalna jest u służby, zupełnie tak, jakby była to jakaś groteskowa sztuka i jej aktorzy. Każdy z nich wspaniale odgrywał swoją role; żaden szczegół, żaden gest nie został zaniedbany w charakteryzacji. Patrzył na roznamiętnioną parę w cieniu i zastanawiał się, jak długo scena ta była ćwiczona. Doskonała służba - wydawało się, że jej niezawodność rodziła się w wielu próbach. Wszystko wygładzone jak setne przedstawienie popularnej sztuki, lecz bardzo kruche i nierealne. To "coś" trudno wciąż było określić.

Zastanawiał się, czy przedstawienie odbywa się także wtedy, gdy nie jest na nim obecny, czy też aktorzy przerywają grę, gdy znika im z oczu.

Na przykład jego lokaj. Albo władczyni Altbur Keep - Naichoryss. Gdzie teraz była? Na jego pytania służba odpowiadała półsłówkami. Naichoryss. Czy była fikcją? Czy też może postacią, która uświetnić miała końcowe akty sztuki? A może to ona stworzyła całą te maskaradę, a teraz stała za kurtyną, obserwując reakcje publiczności? Naichoryss. Władczyni Altbur Keep - czy władczyni zamku-widma?

Kane zszedł z występu muru. Nadszedł czas, kiedy miał znaleźć odpowiedź na niepokojące go pytania.

 

IV              WŁADCZYNI ALTBUR KEEP

 

- Proszę za mną.

Kane odwrócił się, aby zobaczyć swego rozmówce - lokaja, który pojawił się za nim niepostrzeżenie. Wydawało mu się dziwne jego nagłe przybycie - zupełnie, jakby wysunął się spod wiszącego na ścianie gobelinu. - Za tobą?

- Tak. Moja pani, Naichoryss - powiedział oficjalnym tonem - przygotowała skromny obiad w swych apartamentach. Pyta, czy zechcesz jej towarzyszyć.

Więc to tak po prostu...

- Zatem zdecydowała się w końcu rzucić okiem na swoje ,,znalezisko"?

Lokaj wzruszył ramionami i wyrecytował:

 

Umysł kobiety, przyjacielu Eistenallis,

Jest tajemnicą;

Jego przepastne głębie

Są jak niezbadane ścieżki boskiego kaprysu.

 

- Ciekawe, że przytoczyłeś właśnie te słowa. Myślę, że pochodzą z fragmentu o tym, jak Halmonis namówił Eistenallis do schadzki, z której biedny dworzanin nie zdołał powrócić.

- Ach! Zatem znasz dzieło Gambroniego? Jesteś więc oczytany!

- Znam Gambroniego - odparł Kane mając nadzieje, że nie sprowokuje to tego pretensjonalnego głupca do dalszych pytań o jego erudycję.

- Oto doszliśmy - lokaj zakończył rozmowę i zastukał mocno w obite mosiądzem drzwi. Wydawało się, że ze środka słychać cichą odpowiedź. Lokaj pchnął drzwi i odsunął się na bok z pozbawioną wyrazu miną dobrego sługi.

Przywitały Kane'a dwie uśmiechnięte służące, ubrane identycznie: w skórzane stroje z mosiężnymi pasami. Cicho otworzyły następne drzwi, gestem zapraszając go do środka.

Kiedy przechodził przez kotary zasłaniające wejście, piękna dama wstała, aby go przywitać. Jej czerwone wargi rozchyliły się w uśmiechu, ukazując drobne, białe ząbki.

- Nazywam się Naichoryss - głos miała czysty, lecz chłodny i daleki jak we śnie. - Witam cię Altbur Keep.

Długie, białe ramie wysunęło się z tald jej czarnej szaty, ukazując Kane'owi miejsce na sofie przy niskim stole.

- Proszę, usiądź teraz i opowiedz mi coś o sobie. Tak rzadko miewam jakichkolwiek gości!

Dyskretnym gestem skinęła w stronę usługujących dziewcząt, potem usiadła obok niego. Poruszała się ze spokojem i wdziękiem - jak cień.

Kane oparł się wygodnie i przyglądał się, jak służące napełniają winem jego kielich. Przejrzysty, czerwony trunek wyglądał jak rubiny, którymi wysadzany był brzeg pucharu

- Mam na imię Kane - zaczął. Sądził, ze nie ma powodów, aby ukrywać się przed Naichoryss, a był zbyt dumny, aby pozwolić, by brano go za zwykłego najemnika, zwłaszcza, że otaczano go dużym splendorem.

Naichoryss uśmiechała się. W dłoni trzymała kielich wina, a w jej ciemnych oczach odbijała się purpurowa barwa płynu. Pukle czarnych, długich włosów figlarnie otaczały jej bladą twarz o delikatnych rysach. Studiował jej niepokojąca, dziwną piękność, zimną i wyniosłą jak arcydzieło sztuki - wysadzana drogimi kamieniami rzeźba wykuta w żelazie.

- Kane - słowo to zabrzmiało w jej ustach jak pieszczota.

- Myślę, że to okrutne imię. Nie jest ono pospolite.

W jej oczach błysnęło szyderstwo. Kane zorientował się, że Naichoryss wie o nim bardzo wiele.

Nie sposób było pomylić go z kimś innym. Jego rude włosy, uroda i silna, niedźwiedzia sylwetka zdradzały, że nie jest urodzonym mieszkańcem Chrosanthe. Ludzie tutaj byli raczej drobni i ciemnowłosi. Wśród najemników, którzy z zimnych krajów przywędrowali na południe, nie wyróżniał się specjalnie: miał tak samo jak oni szorstkie rysy, tak samo wielkie, muskularne ręce. Lecz oczy jego sprawiały, że brano go za cudzoziemca.

Nikt, kto raz napotkał wzrok Kane'a, nie mógł tego zapomnieć. Zimne, niebieskie spojrzenie urodzonego mordercy, w którym błyszczał obłęd, piekielne ognie zniszczenia i żądza krwi. Oczy, które nosiły w sobie śmierć. Był to jego prawdziwy znak.

Naichoryss przyglądała mu się badawczo. Przyjmował to z udawana obojętnością.

- Skoro nawet tutaj, w Altbur Keep, znane są szczegóły sporu Jasseartiona z Talyvionem, jego opłakanym półbratem, nie będę zanudzał cię starymi wieściami. Jak sama rozumiesz, najszybsza ucieczka przed złością Jasseartiona była dla mnie sprawą wielkiej wagi. Jednakowoż nastąpiło pewne opóźnienie. Być może nie byłem należycie przygotowany na podstępne metody króla i jego ludzi. W każdym razie, żołnierze, którzy napadli na nas, nie rozpoznali mnie i zostawili, myśląc, że nie żyje. Półprzytomny, błądziłem po lesie do chwili, kiedy znalazłaś mnie wśród ruin. Zaczął dziękować jej za opiekę, za troskliwe pielęgnowanie i leczenie.

Jej śmiech brzmiał jak dźwięk srebrnych fletów i dzwonków. Jednak na dnie, pod jasnymi, szczęśliwymi tonami kryło się drżenie.

- Zatem Kane jest tym utalentowanym dworzaninem, tak wychwalanym przez kobiety! Jakże niezwykłe jest, że za tak brutalną siłą kryje się miła, delikatna, układana osobowość! Na każdym kroku dostrzegam w tobie sprzeczności. Kane! Cóż za żywotność! W parę dni wyleczono cię z ran, które mogły zabić lub przynajmniej unieruchomić na wiele tygodni! Jakże się cieszę teraz, że tamtej nocy zwróciłam na ciebie uwagę w mej wiosce!

- Obawiam się, że niewiele z tego pamiętam, mój umysł jest jak czysta karta – rzekł Kane – Twój lokaj wspomniał mi, że jacyś bandyci...

Naichoryss lekceważąco machnęła ręką.

- Bandyci? Istotnie! Banda nikczemnych złodziejaszków i kłusowników, zaledwie kilku, jednak już byli gotowi poderżnąć ci gardło i skraść twoje buty. Zmykali jak szczury, kiedy nadjechałam z myśliwymi! Ale proszę! Wszystkie te oficjalne rozmowy i wyszukane grzeczności są tak nudne! I bez nich życie w Altbur Keep nie jest zbyt ciekawe. Musisz opowiedzieć mi o wszystkich fascynujących rzeczach, które dzieją się w dalekim świecie, albo będę ziewać całą noc! Mów mi o egzotycznych krainach, które odwiedziłeś. Rozpędź moją nudę, a pozostaniesz tutaj, aż Jassea...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin