Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.pdf

(898 KB) Pobierz
Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe
Daniel Defoe
"Przypadki Robinsona Kruzoe"
I
Urodzenie moje. Chęć żeglugi. Rodzice sprzeciwiają się temu .
W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowym we wschodniej Anglii. Miał
się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskimi, ale nie był
szczęśliwy. Z trzech synów ja tylko zostałem w domu: najstarszy brat zaciągnął się do
marynarki królewskiej i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni, puściwszy się przed
dziesięciu laty na morze, przepadł, jak kamień w wodzie, a i ze mnie rodzice nie mogli się
wielkiej spodziewać pociechy, gdyż przyznam się, że byłem próżniakiem i unikałem pracy,
jak zaraźliwej choroby.
Ojciec, pragnąc, abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze
wychowanie. Trzymał nauczyciela, potem do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku
laty został porażony i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego do sklepu; matka
musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się
spod oka ojca, a z matką robiłem, co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi
najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biedna kobieta, drżąc o życie jedynego
syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.
Więc też zamiast iść do szkoły, albo siedzieć nad książką, wymykałem się z domu i
biegałem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo też w porcie było co widzieć:
różne okręty, jednodwui trzymasztowe, ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i
zgrabne łodzie nadbrzeżnych rybaków, różnokolorowe bandery, rozmaite ubiory majtków,
wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata
wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.
Wdaj że się przy tym w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indii albo Ameryki,
który się napatrzył czarnym jak kruk Murzynom, żółtym Chińczykom, albo czerwonym
Amerykanom, co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosły
olbrzymimi drzewami, o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach
swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce
wydziera się w tamte strony! Cóż dopiero, jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakie to
swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie, jakie to wspaniałe miasta na Wschodzie,
jaka żyzność i bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać
złoto, perły, rubiny i diamenty...
Kiedym się nasłuchał tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem. Dom wydawał
mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradna, że nieraz płakałem po
kątach, desperując, że tutaj siedzieć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po
niezmierzonym oceanie.
Nieraz, gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem
się nad pięknością krajów zamorskich, ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego
brata, jednym słowem usta mi zamykał.
– Milcz, mówił, nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego
żywiołu. Gdyby biedny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiej, miałbym w handlu
wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojej starości.
Miałem już blisko lat osiemnaście, a jeszcze nie wiedziałem, czym będę. Ojciec chciał mnie
wykierować na kupca; matka wolałaby, żebym został duchownym; mnie zaś marynarka
zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominanie ojca,
matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem
ze skruchą, płakałem, także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę, ale te
piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z mej głowy, i w parę dni potem broiłem po
dawnemu.
Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smith, kapitan okrętu
kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indii Wschodnich, więcej jak dwie godziny
rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Cejlon, polowaniach na słonie, o bogactwach i
gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez
dłuższego odwlekania zostać marynarzem i po powrocie oświadczyłem to stanowczo mojej
matce.
Biedna kobieta struchlała na te słowa.
– Moje dziecko, zawołała ze łzami, czyż nie wiesz, że obaj twoi bracia na morzu zginęli, że
tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biedne
sieroty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz, żebym umarła.
– Ha, jeśli matka będzie się sprzeciwiała mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od
ojca, to ja się utopię i kwita, zawołałem ze złością. Ja nie chcę siedzieć w tym nudnym
domu, wolę umrzeć, aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy!
Kochana matka, zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na
wszystko, żebym się opamiętał. Czułem, jak jej gorące łzy spadały mi po twarzy, ale ja
niegodziwy nie wzruszyłem się tym wcale. Cierpienie drogiej matki wcale mię nie
obchodziło, upierałem się przy swoim. O jakże mię ciężko Bóg za to później ukarał!
Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu, poszła prosić go za mną.
Starzec, usłyszawszy to, wpadł w gniew niepohamowany i kazał mnie natychmiast
zawołać. Z bijącym sercem wszedłem do pokoju, a ojciec, ujrzawszy mnie, gwałtownie
krzyknął:
– Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie? Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?
Czy myślisz, że cię od razu admirałem zrobią? Chcąc być marynarzem, trzeba znać
matematykę, astronomię i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po
tysięcznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem
okrętowym trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? Bąki zbijać i
gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę za mało. Bez nauki i pracy
człowiek jest zerem i do niczego nie dojdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim
zachciankom, powiedz mi, co będziesz robił na okręcie? Możesz zostać ledwie majtkiem,
skazanym na wspinanie się po masztach i rejach przez całe życie, na nieustanne plagi i
poniewierkę! Na to znowu ja nie przystanę. Wybij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia,
bo nigdy, rozumiesz, nigdy nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz
się uczyć, więc od jutra przestaniesz chodzić do szkoły i wstąpisz do handlu. Pracuj, albo
wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużej żywić próżniaka. A teraz precz!
Ostra przemowa ojca przeraziła mnie nadzwyczajnie; jak żyję, nie widziałem go w takim
uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekty żeglowania na wyspę Cejlon rozpierzchły się,
jak mgła poranna; wiedziałem dobrze, że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani
słówka matce położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem już za kasą w naszym sklepie.
Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem się
jak najlepiej; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniej na mnie spoglądał.
O żegludze, przynajmniej w tym czasie, nie myślałem prawie. Prawda, że nieraz, ważąc
kawę, imbir lub goździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną,
i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za nimi, ale się też na westchnieniach kończyło.
I kto wie, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe
miasto, gdyby wypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi
sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.
Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:
– Dostaliśmy świeży transport towarów. Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je
odebrać. Tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!
Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia; od dwóch miesięcy oprócz kościoła nie
wychodziłem nigdzie, więc też poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości
przez drogę.
Ale humor ten wesoły zniknął w chwili, gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych
okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale,
jak łabędzie, po wód zwierciadle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych
okrzykach majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się
w oczach i załamawszy ręce, mimowolnie w głos zawołałem:
– O mój Boże, mój Boże! Dlaczegóż jestem tak nieszczęśliwy!
– A ty, krecie ziemny, czego tak lamentujesz, zawołał ktoś, uderzając mnie z lekka po
ramieniu.
Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od
czterech lat służył na statku własnego ojca.
– To ty, Wiliamie, zawołałem z radością, nie widzieliśmy się tak dawno!
– Ba, nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich:
byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manili, a nawet w Macao, podczas kiedy ty, ślimaku,
pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.
– Ach, jakżeś ty szczęśliwy, mówiłem ze smutkiem. Cóż bym dał za to, gdybym był na
twoim miejscu.
– A któż tobie broni spróbować lubej włóczęgi? Morze dla każdego otwarte, a na okrętach
miejsca nie braknie.
– Mnie nawet mówić o tym nie wolno, odrzekłem z niechęcią.
– Jak to, zapytał zadziwiony.
Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich
zmartwień, utyskując, że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.
Wiliam, wysłuchawszy mnie, wzruszył ramionami i rzekł:
– I któż ci winien, że sobie radzić nie umiesz? Ja, na twoim miejscu, nic nikomu nie
mówiąc, porzuciłbym od dawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego
porządnego chłopca każdy kapitan z otwartymi rękoma przyjmie, a że nic nie umiesz, jak
powiada twój ojciec, to nic nie znaczy. Nie święci garnki lepią. I ja, wchodząc na okręt, o
niczym nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę patrzeć, jaki ze mnie wyborny marynarz.
– Przyznam ci się, odpowiedziałem, że dawno bym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny.
Ojciec powtarza mi ciągle, że kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy
błogosławić nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci wbrew woli ojca porzuciło dom,
puścili się na morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się
odważyć.
– Niedołęga jesteś, kochaneczku, i kwita, zawołał z pogardą Wiliam. Miliony ludzi puszcza
się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gderać, to już taka ich natura. Teraz
gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia, ale jak powrócisz i przywieziesz huk
pieniędzy, przyjmie cię z otwartymi rękami. Raz trzeba być mężczyzną! Ot, wiesz co, jutro
płyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, wsiadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto,
zakosztujesz marynarskiego życia, a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do
domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane goździki.
– Popłynąłbym z całej duszy, rzekłem wzdychając, ale cóż... kiedy... kiedy...
– Co takiego? Mów do kroćset masztów!
– Oto nie mam pieniędzy... i...
– Głupstwo, zawołał Wiliam, biorę cię na mój koszt tam i na powrót! Czy zgoda?
– Zgoda, zgoda, zawołałem, rzucając mu się naszyję.
– A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj, żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie
będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.
– Niech cię o to głowa nie boli, mówiłem odchodząc. Umiem ja wstawać bardzo rano, kiedy
tego potrzeba.
II
Pierwsza wycieczka na morze i co mnie w niej spotkało.
Rozszedłszy się z Wiliamem, pobiegłem co tchu po towary i zwiozłem je jak najprędzej,
aby nie obudzić podejrzeń ojca. Biedny staruszek pochwalił mnie, mówiąc, iż z radością
przekonuje się, że mi dawne głupstwa wywietrzały z głowy. Mówił to w chwili, kiedy
najczarniejszą gotowałem mu niewdzięczność. Przez cały dzień byłem roztargniony, w
nocy spać nie mogłem, bojąc się chybić na naznaczony termin.
Ciemno jeszcze było, gdy porwałem się na nogi, ubierając śpiesznie. W całym domu
cichuteńko, jak makiem zasiał. Rodzice i domownicy spali. Lękając się obudzić stróża, nie
przez bramę, ale przez parkan wydostałem się na ulicę.
Serce mi biło z bojaźni, to żeby ojciec się nie obudził, to żebym kogo znajomego nie
spotkał, albo wreszcie nie spóźnił się do portu. A chociaż wyrzuty sumienia dręczyły mię
bardzo i rodzice stali ciągle na oczach, nie zważałem na to i biegłem tym prędzej, aby raz
dostawszy się na okręt, przeciąć sobie drogę do powrotu. Wiliam niecierpliwie przechadzał
się po brzegu i poznawszy mnie z daleka, krzyknął:
– Ha, idziesz przecie. Myślałem, że się rozżalisz, rozbeczysz i zostaniesz przy matusi. No,
siadaj prędzej, bo tam ojciec musi niecierpliwić się i kląć szkaradnie, że nas dotąd nie ma.
Wskoczyłem do łodzi.
Silnym pchnięciem wioseł majtkowie odbili od brzegu, a ranny odpływ morza ułatwiał nam
przeprawę. Łódź podskakiwała, pląsała po falach, przechylając się często, a ja, pierwszy
raz w życiu płynąc, zbladłem ze strachu, gdyż mi się zdawało, że lada chwila czółno
wywróci kozła. Lecz nie śmiałem słówka przemówić.
Po przybyciu do okrętu nowy przestrach. Wiliam kazał mi wstępować w górę po jakichś
schodkach czy drabince, zawieszonej nad wodą. Nie wypadało okazywać bojaźni. Krew
uderzyła mi do głowy, ale przecież jakoś wdrapałem się na pokład.
Kapitan zburczał nas, żeśmy się nie pośpieszyli, i natychmiast gwizdnął silnie, co było
znakiem do podniesienia kotwicy. Zawarczał kołowrót i z jego pomocą wyciągnięto ciężką
kotwicę. Majtkowie wdarli się na reje, rozwiązali żagle, które natychmiast wiatr powabnie
wydął, jakby skrzydła jakiego ogromnego ptaka. Zagrzmiały działa, a okręt, pochyliwszy
się nieco, w lekkich pląsach z wdziękiem wybiegł na pełne morze.
Był to piękny trójmasztowiec kupiecki, mający z obu stron po sześć dział i sześćdziesiąt
ludzi obsady, zbudowany silnie i zgrabnie do odległych podróży. Z wysokich masztów
zbiegało ku bokom mnóstwo lin, to przytrzymujących maszty, to tworzących drabinki
sznurowe, a z tyłu wiatr rozdymał wspaniale dumną flagę angielską. Na szczycie masztów
długie szkarłatne chorągiewki wesoło igrały, odbijając się od ciemnego błękitu niebios.
Nie umiem opisać uczuć, jakie mną miotały. Raz przecież dogodziłem najgorętszej chęci
żeglowania, byłem nareszcie na pokładzie okrętu. Wszystko dla mnie było nowością, każda
rzecz zajmowała mię niezmiernie. Dumny moim szczęściem, z pogardą spoglądałem na
niknące wieże rodzinnego miasta. Płynęliśmy nader szybko. Wkrótce już tylko brzegi
Anglii, niby sinawa chmurka, rysowały się w oddaleniu; ale wkrótce i te znikły, a zostały
tylko nieprzejrzane przestwory wód pode mną i niebo nad głową.
Ale zachwycenie moje trwało niedługo. Około jedenastej przed południem zerwał się silny
wiatr zachodni i począł statkiem gwałtownie kołysać. Raptem dostałem nudności, bólu
głowy i mocnych wymiotów. Była to choroba morska, której każdy, pierwszy raz płynący
po morzu, ulec musi. Zaczęło mi się kręcić w głowie, myślałem, że lada chwila okręt
wywróci się i zatonie. Natychmiast przypomnieli mi się biedni, zmartwieni moim
nieposłuszeństwem, rodzice.
Ciężki żal mię ogarnął i począłem gorzko płakać.
Tymczasem wicher srożył się coraz bardziej, morze wzdymało się gwałtownie, bałwany
piętrzyły się, rosły, a mnie się zdawało, iż lada chwila nas pochłoną. Opanowała mnie
śmiertelna trwoga, począłem się modlić i ślubować Panu Bogu, że jeżeli mi tylko pozwoli
dostać się na ląd, nigdy domu rodzicielskiego nie opuszczę i w sklepie jak najusilniej
pracować będę.
O, jakże mój ojciec słusznie robił, gdy mi zabraniał puszczać się na morze, powtarzałem w
duchu. Jakąż miał rację, gdy mi zachwalał ciche i spokojne życie handlowe, a ja, wariat,
nie słuchałem go i samochcąc wpadłem w nieszczęście, z którego już się pewnie nie
wyratuję. I znowu na myśl o śmierci zalałem się łzami.
– A ty czego się mazgaisz, babo jakaś – krzyknął nadbiegający Wiliam. Ślicznie wyglądasz
z tym bekiem i morską chorobą. Ruszaj do kajuty i połóż się na łóżko, a nie rób mi wstydu
przed całą obsadą.
Na czworakach, z wielkim trudem, to popychany przez przebiegających majtków, to
podrzucany chyleniem się statku, zaledwie zdołałem dopełznąć do mego posłania w
kajucie kapitana, gdzie mnie, jako zaproszonego gościa, umieszczono. Ległem na łóżku,
ale długi czas usnąć nie mogłem. Okręt raz wybiegał na szczyt bałwanów, to znów
pogrążał się w przepaści.
Maszty i całe belkowanie przeraźliwie trzeszczały, podrzucane beczki i paki podskakiwały,
robiąc szalony hałas, a cała ta muzyka przerażała mię w najwyższym stopniu.
Na koniec zmordowany chorobą, znękany przestrachem i zmartwieniem, usnąłem.
Na drugi dzień obudziłem się późno. Słońce wesoło zaglądało przez okienko kajuty. Okręt
leciuchno się kołysał.
– A więc burza szczęśliwie minęła, zawołałem zrywając się z łóżka, a że wczoraj nie
rozbierałem się wcale, więc pobiegłem na pokład.
Pierwszą osobą napotkaną tam był Wiliam.
– No, i cóż ty, szczurze ziemny, zawołał wesoło, żyjesz przecie! Myślałem,żeś już umarł ze
strachu. Było się czego trwożyć.
– Pewnie, że było, odpowiedziałem, zniecierpliwiony trochę jego żarcikami. Jak żyję, nie
widziałem podobnej burzy.
– Burzy! Co, burzy? zawołał Wiliam, zanosząc się od śmiechu. Cha! cha! cha! on silny wiatr
burzą nazywa. Ciekawy jestem, co byś powiedział, gdyby prawdziwa burza zaryczała.
Ale bądź spokojny, tchórzu, okręt nasz, silnie zbudowany i kierowany umiejętnie, nie
zlęknie się najgwałtowniejszego huraganu. A teraz pójdź, dam ci lekarstwo, które cię w
mgnieniu oka z morskiej choroby uleczy.
To rzekłszy, zaprowadził mnie do ojcowskiej kajuty i podał potężną szklanicę gorącego
grogu, którego majtek przyniósł całą wazę z kuchni.
– Wypij to, ale do dna – mówił, pijąc sam – to ci dobrze zrobi i przywróci odwagę.
Jak żyję, nie piłem grogu. Rodzice moi nie używali mocnych napojów i oprócz lekkiego
piwa nie znałem nawet smaku innych trunków. Gdybym śmiał, byłbym odmówił Wiliamowi,
ale on nazwałby mnie znów babą lub niedołęgą, a ja chciałem uchodzić za mężczyznę.
Krztusząc się, wypiłem wszystko, lecz czułem od razu, że mi się głowa potężnie zawraca.
Zaledwie też wyszedłem z kajuty, nogi zaczęły mi się plątać, majtkowie, ujrzawszy to,
poczęli się śmiać i szydzić ze mnie. Zawstydzony, zrejterowałem do łóżka, trzymając się
ścian. Tak to pierwszy raz tylko wyłamawszy się spod czujnego oka rodziców, już się
upiłem i zostałem pośmiewiskiem prostaków.
Przez parę dni następnych okręt z powodu przeciwnych wiatrów posuwał się bardzo
powoli. Kapitan mając interes w Yarmouth skierował ku brzegom. Zaledwie upłynęliśmy
parę mil morskich, gdy w oddaleniu na horyzoncie ukazała się czarna linia chmur. Wiatr
wilgotny zaczął podmuchiwać i marszczyć powierzchnię morza, pokrywającą się tu i
ówdzie białawą pianą.
– Źle, będzie burza i to porządna, zawołał kapitan. Zwinąć wielki żagiel! Kieruj ku lądowi!
Dreszcz przebiegł mnie od stóp do głowy na te słowa. Burza i jeszcze kapitan mówi, że
porządna! Ach nieszczęśliwy, teraz już niezawodnie nie wyjdziesz cało, zginiesz w tak
młodym wieku, nie dotkniesz nogą ziemi i nie zobaczysz swoich!
Te i podobne myśli trapiły mię srodze. Tymczasem okręt płynął szybko ku brzegom Anglii i
niedługo ujrzeliśmy port w Yarmouth. Kapitan nie kazał jednak wpływać do portu, ale
zarzucić kotwicę w przystani zasłoniętej wzgórzem,gdzie zdawało mu się, iż okręt, nie
będąc tyle narażony na wściekłość wiatru, szczęśliwie przeczeka nawałnicę.
Zaledwie kotwica dosięgła dna, kiedy nagle zawył wicher tak gwałtowny, iż o mało nie
zerwał nam wszystkich rei i nie zgruchotał masztów. Kapitan kazał natychmiast zwinąć
żagle co do jednego i zarzucić drugą kotwicę, bojąc się, aby lina pierwszej nie pękła, a
wicher nie roztrącił nas o skaliste wybrzeże. Szalony huragan, dmąc z przerażającą siłą,
zginał potężne maszty, które jak giętkie trzciny dotykały prawie szczytami powierzchni
wody. Czarna opona chmur zajęła całe niebo, sprawiając niemal nocne ciemności. Co
chwila ogniste węże piorunowe rozdzierały obłoki, jaskrawym biało fioletowym światłem
oblewając cały widnokrąg, po czym znów robiło się ciemno. Olbrzymie bałwany, niby góry
wodne, pędząc ku lądowi, z taką wściekłością raz po raz uderzały w okręt, że wszystko
trzęsło się, trzeszczało. Statek, to w tę, to w ową stronę miotany, szarpał się jak brytan na
łańcuchu i zdawało się, że lada chwila potarga grube kotwiczne liny i popędzi ku brzegom.
Żagle, reje poszarpane, potrzaskane w kawały odrywały się od masztów; nareszcie
przedni, zgruchotany huraganem, padł, pokrywając siecią lin cały przód okrętu. Kapitan
rozkazał zrąbać wszystko i wrzucić w morze. Lecz przez upadek tamtego, maszt środkowy,
straciwszy punkt oparcia, zaczął się chwiać gwałtownie, zagrażając przewróceniem
okrętu. Trzeba było i ten, jak pierwszy, zwalić. Niezmordowany kapitan nie szczędził
wszystkich usiłowań, aby okręt ocalić, lecz na wybladłej jego twarzy wyraźnie czytać
można było, iż niewiele pozostaje nadziei.
Podówczas siedziałem skurczony przy drzwiach pokładu, trzymając się z całej siły
żelaznego łóżka, za które obie założyłem ręce. Przerażony w najwyższym stopniu, drżałem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin