Latawce - Bolecka Anna.doc

(495 KB) Pobierz
Anna Bolecka

Anna Bolecka

Latawce

ilustrował

Stefan Adamik

książka z pegazem

Warszawa 2002

redakcja i korekta

Liliana Bardijewska, Elżbieta Cichy

opracowanie graficzne

Małgorzata Doraczyńska, Maria Ryli

logo serii

Adam Kilian

projekt okładki              . ••

Ela Waga

rysunki na okładce

Stefan Adamik

skład i łamanie

Mariola Cichy

tekst © copyright by Anna Bolecka ilustracje © copyright by Stefan Adamik

Autorka dziękuje Ministerstwu Kultury

za umożliwienie spokojnej pracy nad książką.

ISBN 83-89133-01-6

Kochanym bliźniętom -Antkowi i Agnieszce

LipCOWy dzień był długi, ale gdy słońce zaszło, szybko zrobiło się ciemno.

Michał stał oparty o rower i cicho pogwizdywał. Z daleka dochodził warkot silników samochodowych. Zjeżdżali się właściciele letnich domków. Każdy piątkowy wieczór pełen był różnych odgłosów i niepokoju. Michałowi to nie przeszkadzało. Im więcej się tu działo, tym lepiej.

Jegle były rozległą osadą położoną nad Bugiem i otoczoną z dwóch stron lasami. Ciągnęły się kilometrami, poprzecinane setkami dróg i dróżek i trzeba było dobrze je znać, żeby nie zabłądzić. Do rzeki szło się co najmniej pół godziny przez rozległe łąki na wschód, a wzdłuż starorzecza na północny zachód. Martwa odnoga Bugu tworzyła rodzaj długiego i wąskiego jeziora z małymi zatoczkami i plażami po stronie Jegli i ciągnącymi się aż do horyzontu łąkami po stronie przeciwnej. Gdziekolwiek się zatem szło, trzeba było pokonywać spore przestrzenie, całkiem puste, bo Jegle były jedyną wsią na tych terenach, a do najbliższej wioski, Wyłogi, było kilka kilometrów.

W mroku, tuż obok zamyślonego Michała, rozległ się dźwięk dzwonka, szelest roweru toczącego się z góry po piasku i zgrzyt ostrego hamowania.

- Kto? - spytał Michał.

- Bartek.

- Fajnie, że już przyjechałeś.              l^"-.?*•.'  •••:•';>'

- O mało co się nie rozłożyłem na tym piasku. W zeszłym roku było tu jakoś inaczej.

- W zeszłym roku moja babcia grała w piłkę nożną... -zaśmiał się Michał.

Ostry błysk latarki przeciął mrok. Snop światła załamał się, latarka upadła w zwały piachu.

- O rany! - ktoś jęknął.

- Ale łamaga! tomonosow?

- Tak. Co za matołek rzucił rower w piach?! Mogłem sobie nogi połamać.

- Ale sobie nie połamałeś - stwierdził Bartek.

- Po co ci była ta przeklęta latarka - powiedział Michał. -Najlepiej widać w ciemnościach. Ktoś bezszelestnie zatrzymał rower obok nich.

- To ja - cicho powiedział Czesiek. - Jest tomonosow?

- Jestem...              -:    51             "•-->••..;

- Byłeś już na Mlekici?              :>   >.>          •...v-

- No nie, przecież wiesz, że miałem anginę. Mamo nie pozwoliła mi się tak od razu kąpać.

- Mama, mama... - burknął Bartek.              :, ,. y

- Daj spokój - powiedział Michał. - Już zaczynasz?     •

- No więc słuchajcie, tam w skarpie jest wielka dziura. Biorą stamtąd piasek. Musieli wywieźć chyba ze sto ciągników -stwierdził Czesiek.

- Po co im? - spytał tomonosow.

- Wszyscy chcą mieć tu domek. Wiesz, ile jest nowych fundamentów?

- No i co z tą dziurą?              .     ,.ł ;          v:;  :,.,,;;,:;.

- Mówię wam, ogromna. Można stanąć na górze i skakać w dół. Strasznie fajnie, tylko te małe bąble też chcą. - Zaśmiał się Czesiek. - Piszczą, krzyczą, przeszkadzają. Musiałem takiemu jednemu z drugim przyłożyć w tyłek, bo nie do wytrzymania...

- Co ty, Czesiek, dzieci bijesz? - parsknął Michał.

- Słuchajcie, czy któryś z was był już w bazie? - Czesiek zmienił temat.

- Ja dopiero przyjechałem - powiedział Bartek.

- My też - dodał Michał. - Byłem dwa tygodnie nad morzem u cioci. Z siostrą, niestety.

- To nie wiecie, że baza jest zagrożona - powiedział cicho Czesiek.

- Dziewczyny się dowiedziały? - spytał Bartek.

- Nie.

- Chłopaki od Mazurów?

- Też nie. Słuchajcie... - Czesiek umilkł i poprzez ciemność czegoś nasłuchiwał.

Dopiero teraz dotarło do Bartka, że wieczorną ciszę zakłóca jakiś nie znany mu dotąd dźwięk. Jednostajny i niepokojący.

- Co to? - spytał.

-  No właśnie, prawdziwe niebezpieczeństwo.

- Ale o co chodzi, Czesiek? Jak coś wiesz, to gadaj - zniecierpliwił się Bartek.

- Rzekę nam zabierają.             

- Jak to? - wykrztusił.

- Gdzieś daleko na rzece stoi podobno wielka barka, na niej są umieszczone pompy, które wyciągają piasek i tym piaskiem zasypują nurt - stwierdził Czesiek.              .

- Coś ty, przecież nie można tak po prostu zasypać rzeki. To jest Bug, a nie jakiś Świder czy Liwiec - zdziwił się Bartek.

- Przypomnij sobie, jak to wygląda na mapie.

- No wiesz, jest ciemno jak u Murzyna... a ty chcesz, żebym sobie spojrzał na mapę.

- W wyobraźni, człowieku. No więc właśnie tam, gdzie teraz kopią, jest przewężenie, dalej rzeka tworzy wielką pętlę, a oni przetną ją w tym najwęższym miejscu.

- A wlot i wylot zasypią. No tak, jasne. Ale co z naszą bazą? -zaniepokoił się Bartek.

- Właściwie jeszcze tam nie byłem - powiedział Czesiek. -Czekałem na was, no i Łomonosow też nie mógł, bo leżał w łóżku. A baza jest tam, gdzie być może już zasypują rzekę.

- To jesteśmy ugotowani. A taka była świetna baza. Lepszego miejsca nie znajdziemy - zmartwił się Michał.

- Nie powiedziałem przecież, że już ją znaleźli. Może jeszcze zdołamy coś odzyskać - powiedział Czesiek.

- Jutro musimy iść i sprawdzić na miejscu - stwierdził Bartek.

Wracał do domu w zupełnych ciemnościach. Znał drogę na pamięć. Gładko przesuwała się pod kołami roweru. Zewsząd okrywał go ciepły mrok. Z ogrodów dobiegał nieustanny dźwięk świerszczy i pachniało waniliowe maciejką. Minął dom dziadka Kasprzyka, dom sołtysa z wysokim stogiem siana na podwórzu, dom Cześka. Drogą ktoś szedł, w powietrzu zatańczył czerwony ognik papierosa.

- Dobry wieczór - rzucił w ciemność, choć zupełnie nie wiedział, kto to może być.

- Dobry... - odpowiedział ktoś niskim głosem.     rr

8

Jest wspaniale - pomyślał Bartek i postanowił, że od jutra wakacje w Jeglach zaczną się naprawdę. Tata obiecał, że zrobią wyprawę łódką na drugą stronę rzeki, wybiorą się na długą wycieczkę na północny wschód, bo jeszcze razem tam nie byli, będą chodzili na ryby.

Przede wszystkim trzeba się dogadać z chłopakami - pomyślał. Może już zapomnieli, kto przewodzi? Jutro poprowadzi ich do bazy. Musi sprawdzić, co się tam dzieje. Niemożliwe, żeby nic z niej nie zostało. Mieli tam swoje najlepsze wakacyjne rzeczy. Wędki, kubełek na ryby, haczyki, skrzynkę kamieni, które pieczołowicie zbierali całe zeszłe lato. Nad Bugiem nie ma kamieni, rzeka niesie je dalej i trudno cokolwiek znaleźć. Sami naznosili ich tyle z dalszej okolicy. Miały służyć do otaczania ogniska, na którym w prawdziwym żeliwnym kociołku chcieli gotować zupę rybną. Nie zdążyli... Wakacje skończyły się tak szybko. A teraz... Może już niczego tam nie ma? Ale dlaczego właściwie zostawili swoje najlepsze haczyki? Nawet jeśli przetrwały, są już pewnie zardzewiałe.

No tak, to był mój własny pomysł - pomyślał Bartek. Nie pytał chłopaków, sam tak zarządził, a oni posłuchali. Jak stado baranów - stwierdził.

- Bart! - zawołał cicho, bo zdawało mu się, że nie słyszy oddechu psa, który jeszcze przed chwilą biegł tuż przy jego nodze. - Bart! - powtórzył i poczuł zimne, mokre dotknięcie psiego nosa na gołej łydce. Uśmiechnął się.

Bart był od dwóch lat jego dumą. Sam go wytresował. Zresztą nie napracował się zbytnio. Wilczur okazał się wyjątkowo pojętny.

- No, piesku, i ty chyba czujesz, że zaczęły się wakacje, prawda? - Nie widział Barta, ale domyślał się, że pies unosi łeb i uważnie słucha. - Obiecuję ci wspaniałe przygody.

Przed domem tonącym w mroku zsiadł z roweru i cicho wszedł na ganek. W drzwiach stała mama i poprzez ciemność poczuł, że głęboko oddycha.

- Ale powietrze - szepnęła. - Stań na chwilę i posłuchaj ciszy.

Usiłował dojrzeć, jaką mama w tej chwili ma twarz i czy żartuje z niego. Jak można słuchać ciszy? - pomyślał i przystanął. Było tak cicho, że aż poczuł lekki zawrót głowy. Jakby chwycił haust świeżego powietrza po przejściu ruchliwej ulicy.

W tej ciszy odezwał się pierwszy wieczorny ptak. Nad Jeglami zapadała noc.

Wyliczanki

l

- Aniołek, fiołek, róża, bez, konwalia, balia, wściekły pies.

- Skucha! Daj teraz mnie.

- Nieprawda, ja tylko leciutko zawadziłam nogą, bo... bo stoisz za blisko i cały czas przeszkadzasz - powiedziała Bogna.

- Będziesz beczeć? - spytała Agata, patrząc wprost w lekko czerwieniejące oczy Bogny.

- No wiesz, jest o co! - Bogna zagryzła dolną wargę, nadając twarzy wyraz naiwnego zdziwienia.

- Lajkonik, raz, dwa, trzy, Żabka, jedna nóżka, druga nóżka, Krzyżyk, raz, dwa, trzy, Egzaminek, Bulwa.

- Teraz Tydzień. Ile razy to robisz? Bo ja sto bez skuchy -powiedziała Bogna, zazdrośnie patrząc na skakankę zręcznie migającą w rękach Agaty.

- Piątek, sobota, niedziela...

- Skucha, skucha! - krzyknęła Bogna i chwyciła Agatę za rękę.

- Co ty dzisiaj jesteś taka? Wiesz, nie bawię się z tobą. Bogna opuściła skakankę i patrzyła, jak Agata, nie oglądając się na nią, odchodzi.

- Zaczekaj! - zawołała.

Agata odwróciła się. Ciemne wijące się włosy opadły jej na policzek, kącik ust uniósł się w lekkim uśmiechu.

- Może zagramy w gumę? - zaczęła niepewnie Bogna.

- Nie mam czasu - powiedziała Agata, ale nie ruszała się z miejsca.

12

- Przepraszam - wyszeptała Bogna i schyliła się szybko, udając, że podnosi coś z ziemi.

Agata uśmiechnęła się całą buzią. W podskokach podbiegła do Bogny.

- Coca-cola, pepsi-cola, oranżada, lemoniada, ekspres.

- Bogna, Bogna! - rozległ się głos mamy.

Dziewczynki, porzucając w trawie gumę i skakankę, pobiegły w stronę małego drewnianego domu z gankiem obrośniętym winoroślą.

- Agatko, pewnie nie jadłaś jeszcze śniadania? - spytała mama Bogny, przechylając się przez poręcz. - Chodź, zjesz z nami.

Dziewczynki wbiegły do pokoju, który był zarazem kuchnią i niekiedy także sypialnią, kiedy do rodziców przyjeżdżali znajomi. Na ścianach wokół stołu wisiały malowane w kaczuszki talerze, niebieskie włocławskie misy, zwiędłe wianki czosnku, zeszłorocznych suszonych grzybów i pęki ziół zebranych na łąkach.

- Michał! - Mama wyszła jeszcze raz na ganek i teraz przywoływała brata Bogny.

Dziewczynki wsunęły się za stół. Usiadły na ławie jedna obok drugiej. Bogna popatrzyła w górę na małe okienko nad stołem, które wpuszczało do wnętrza poranne słońce. Na parapecie stała świeczka. Zapalało się ją, kiedy w Jeglach wyłączano prąd i zapadały całkowite ciemności. Wskazywała drogę wszystkim, którzy szli do wsi od strony łąk.

Mama wpadła do kuchni, żeby w ostatniej chwili chwycić garnek z kipiącym mlekiem.

- Gdzie się podział ten Michał? - zamruczała pod nosem. -Ojca też nie ma.              , ': !;r:,i ; ::

13

- Może poszli na ryby?

- No nie, pierwsze wspólne śniadanie. Mogliby sobie darować spóźnienie. Jeżeli zaraz nie przyjdą, cała jajecznica na nic.

Właśnie do kuchni wbiegł Michał i bez słowa rzucił się na krzesło.

- Ręce! - krzyknęła mama, nawet na niego nie patrząc. Dziewczynki spojrzały na leżące na czystej serwecie dłonie Michała poplamione smarem. Michał zabębnił palcami po stole.

- No, co się tak gapicie, łańcuch mi spadł. To nie jest taka czysta robótka jak te wasze aniołki i fiołki.

Podszedł do miednicy, nalał do niej zimnej wody i zaczął rozmazywać smar - czarne smugi spływały po dopiero co wyjętym z opakowania mydle.

- Agatko, lubisz jajecznicę z boczkiem?  - spytała mama, nakładając dużą porcję. - Tata chyba nic nie dostanie, wciąż go nie ma.              •<•:..-•.,   w ...   W tym momencie do kuchni wbiegł ojciec.       '••'..;•    .: '

- Co, już śniadanie?

Ostatnia usiadła mama. Dla niej nie starczyło jajecznicy. Wzięła kawałek chleba i posmarowała go masłem.

- Mamo, masz, zrobisz sobie kanapkę - powiedziała Bogna i nabrała pełną łyżkę żółtej masy przetykanej kawałkami smakowicie podsmażonego boczku.

- Kochanie, tylko nie nad serwetą! - jęknęła mama, ale już kawałek jajka oderwał się, lądując na obrusie.

Michał zachichotał i położył się prawie na stole, obserwując plamę wsiąkającego tłuszczu. Tata wylizywał talerz po błyskawicznie zjedzonej jajecznicy. Bogna uniosła kolana i oparła

14

je o blat stołu. Mama popatrzyła na nich wzrokiem, który dobrze

znali.              .•.'..-  •••-•: .••;

- No to co, wpuszczamy wieprza pod stół? - spytała.

Tata zamarł z wysuniętym lekko językiem, po czym bezszelestnie odstawił talerzyk. Bogna szybko spuściła nogi, a Michał spróbował usiąść prosto.

Mama postawiła na stole ciemnobrązowy dzbanek z przyjemnie parującym kakao. Nalała każdemu pełen kubek.

- Ja mam kożuch! - Bogna chciała wsadzić palec do kubka, ale w porę spojrzała na mamę i palec nieruchomo zawisł w powietrzu.

Michał włożył do swojego kubka łyżeczkę i zaczął wytrwale mieszać, po czym uznał, że już można pić, i podniósł kubek do ust.

W tym momencie odezwała się mama:

- Czy kakao zamierzasz wypić razem z łyżeczką? Nie radziłabym. Może być potem trudno się jej pozbyć. Michał cicho odstawił kubek.

- Przyznacie, że lepiej wyjmować łyżeczki z kubków niż je łykać. Chyba że wy jesteście innego zdania - zaśmiała się. -Po śniadaniu Michaś sprzątnie ze stołu. Ja idę się opalać -dodała.

- Dlaczego ja? - jęknął Michał, ale mamy już nie było.

Wyciągała właśnie leżak ze skrytki. Po chwili siedziała już w kostiumie, dokładnie pokryta olejkiem do opalania.

Dziewczynki wybiegły na drogę. Michał ślamazarnie zbierał talerze, klnąc pod nosem. Tata chwycił wędkę i szybko oddalił się ogrodową ścieżką.

15

O rany, przecież chłopaki na mnie czekają, mamy iść do bazy -przypomniał sobie Michał i talerze zaczęły znikać ze stołu w zawrotnym tempie.

- Mamo, wrócę na obiad! - krzyknął, chwytając w pośpiechu torbę, w której był scyzoryk, sznur, zapałki, trochę starych gazet.

- Dokąd lecisz? - krzyknęła mama, ale Michał był już na drodze.

Baza

- CzeŚĆ, tomonosow, gdzie chłopaki? -  spytał Michał.

- Czekam na nich, pobiegli po sprzęt i torby. Widzę, że ty wziąłeś co trzeba.

- No, mam zapałki i papier, można będzie r ozpalić ognisko -Michał potrząsnął torbą.

- Straszna susza, nie słyszałeś, że nie wolno palić?

- Co mi tam, zawsze nudzisz, Łomonosow. O, są już chłopaki!

Drogą szli Bartek i Czesiek. Obaj mieli na plecach małe kolorowe plecaki. Bartek trzymał na krótkiej smyczy pięknego czarnego wilczura.

- Bart, przy nodze! - Chłopiec delikatnie przyciągnął do siebie.

- Idziemy? - spytał Czesiek.

- Dobra, chodźmy - odpowiedzieli chłopcy.

Droga do bazy prowadziła przez suchy sosnowy las. Szło się górą. W dole były jegle, jak nazywano fragme nt dzikiego, trudno dostępnego lasu. Rosły tam wielkie świerki., leżały zwalone drzewa, których nikt nie wywoził. Było wilgotno.

Na razie chłopcy szli wesołą drogą przez las. Żółtoszary piach kłębił się pod stopami. Wkrótce jednak pojawiły się wielkie stare świerki, a wraz z nimi roje komarów.

- Chłopaki, bierzcie jakieś gałęzie, bo nie przejdziemy -zawołał Bartek.

18

Szybko nacięli jarzębinowych gałązek. Gromady komarów wznosiły się w górę i opadały rozpędzane szybkimi ruchami gałęzi.

- Dobra, już starczy, przeszliśmy najgorszy odcinek - powiedział Bartek.

Trzymał w ręce dwie gałęzie, jedną dla siebie, drugą dla Barta. Przez gęste, długie futro psa trudno byłoby się dostać komarom, ale Bartek wolał nie narażać przyjaciela na przykre ukąszenia.

Minęli dziki las i nadal szli piaszczystą drogą, która lekko wznosiła się do góry.

- Umieram z ciekawości - powiedział tomonosow.

- Nie umieraj, tylko ruszaj się, ciągle zostajesz w tyle. - Bartek spojrzał z lekką drwiną na Łomonosowa.

- Czego się czepiasz, myśl o sobie - odezwał się Michał.

- Rany kota! - wrzasnął nagle Czesiek. - A co z naszymi wędkami? Miałem zagraniczne haczyki. Wszystko zostawiłem w bazie, bo myślałem...

- Myślałeś? To do ciebie niepodobne. - Bartek przybrał wyraz twarzy człowieka zdziwionego.

- Te, Bartek, coś ty jakiś taki?... - Czesiek spojrzał na niego z niechęcią.

- O co ci chodzi? - Bartek niedbale splunął pod nogi, pociągnął delikatnie za smycz i pobiegł z Bartem do przodu.

Chłopcy wymienili między sobą spojrzenia, przyspieszyli, zrównując się z Bartkiem.

Po jakimś czasie las zaczął się przerzedzać i chłopcy wyszli na Pustą przestrzeń bez drzew, pokrytą tylko trawą i kępami dzikiej tarniny. Nieco z boku zaczynały się zabudowania małej wioski

19

Wyłogi. Wieś składała się właściwie tylko z czterech ubogich gospodarstw, reszta to były domki letnie otoczone małymi ogródkami, gdzie w piaszczystej i niewdzięcznej ziemi usiłowały wegetować rachityczne drzewka owocowe.

Przed nimi wznosił się wysoki piaszczysty brzeg, w dole płynęła leniwie rzeka. Szeroko rozlana i płytka, o czym chłopcy doskonale wiedzieli, zwłaszcza Łomonosow, który zeszłego roku wykonał tu próbę skoku i cudem wyszedł z tego bez szwanku.

Po drugiej stronie rzeki ciągnęły się łąki pełne wikliny, nadrzecznych karłowatych wierzb i małych rozlewisk, w których żyły stada dzikich kaczek i gęsi. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żywej duszy, ani jednego domu - pustka, nostalgia, tajemnica.

Każdy, kto patrzył na te przestrzenie,-doznawał innych uczuć, ale chyba każdy, podobnie jak Bartek, miał wrażenie, że jest jedynym człowiekiem na ziemi. Przestrzeń, monotonna i rozległa, wciągała w siebie. Miało się uczucie, że wszystko odpływa gdzieś w nieznaną przyszłość - rodzice, szkoła, koledzy, kłopoty, strach, nawet radości, wszystko to będzie może kiedyś, ale teraz jest się samemu na ziemi, a wokół tylko woda. Jedyne żywe istoty to ryby, które można chwytać gołą ręką, i przemykające w oddali sarny. Nawet cień ptaka nie mącił spokoju powietrza.

Ciszę przerwał okrzyk Michała: - Tam! Patrzcie!

Spojrzeli w bok, gdzie rzeka skręcała. Zza zakrętu wylewała się ogromna, złota i połyskliwa fala piasku.

- Idziemy! - rzucił Bartek.

Chłopcy jeden za drugim zjechali po sypkim piaszczystym brzegu na dół, nad samą wodę.              -, : i

20

w*

r

W zeszłym roku widać tu było ostre wiry, które porywając drobne gałęzie i tworząc brudnobiałą pianę, wprawiały wodę w nieustanny ruch. Teraz powierzchnia rzeki była gładka i spokojna.

Chłopcy szli gęsiego wąską dróżką wzdłuż rzeki aż do zakrętu.

- Wspaniałe! - westchnął tomonosow.

Na rzece usypano coś w rodzaju wielkiej wyspy. Właściwie była to ogromna piaskowa góra pocięta tunelami krętych dróg. Pod wyspą przepływała betonowym kanałem struga będąca do niedawna jeszcze nurtem wielkiej, dumnej rzeki.

- Aha, więc to tak - Bartek pobiegł kawałek do przodu, chłopcy za nim.

- To już nie jest żywa rzeka tylko martwa odnoga - stwierdził Czesiek.

- A którędy płynie Bug? - spytał Michał.

- Gdzieś tam na łąkach przekopali wąski fragment lądu i odcięli taką jakby pętlę - domyślił się Bartek.

- Chłopaki, a co z naszą bazą? - tomonosow przypomniał sobie nagle cel wycieczki.

- Przecież widzisz, że regulują rzekę, nie będą się cackali z jakimś szałasem - powiedział szorstko Bartek.

Chciał ukryć własny zawód i rozczarowanie. Więc jednak to, co z takim trudem budowali, zniknęło. Stracili najlepsze miejsce wakacyjnych zabaw. Miejsce, gdzie nikt z dorosłych nie mógł ich znaleźć. Bał się, że lada chwila chłopcy zaczną robić mu wyrzuty za pomysł pozostawienia tu „skarbów".

Spuszczony ze smyczy Bart rzucił się pędem przed siebie. Chłopcy obserwowali, jak próbuje dostać się na szczyt piaskowej

22

nory. Jego łapy grzęzły w sypkim piachu, czołgał się, trochę zrywał się do skoków, wreszcie zniknął po drugiej stronie.

- Chodźmyl - krzyknął Michał, który zdążył zdjąć tenisówki i teraz biegł śladami Barta.

Chłopcy w pośpiechu zrzucali buty. Po chwili wszyscy byli już na szczycie góry. Ostatni, lekko dysząc, zjawił się tomonosow.

Po drugiej stronie góry stał mały domek. Zbudowany jakby wprost na piasku, sklecony byle jak z dykty i kawałków papy. Za tę budę wbiegł Bart. Przez chwilę słychać było jego głośne ujadanie. Wreszcie ucichło. Chłopcy zbiegli w dół i stanęli przed drzwiami budy.

- Straciłem orientację, gdzie właściwie była nasza baza? -powiedział Czesiek, bezradnie rozglądając się dookoła.

- Chyba tam! - Michał pokazał na jedyne stojące tu wysokie drzewo.

- Na pewno nie - Bartek powiedział to głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Nie rozróżniasz gatunków drzew. Nasza baza była blisko sosny, a to jest, palancie, wierzba.

- Dobra, dobra, może i masz rację, ale co z tego? - bronił się Michał.

- Moje haczyki! Ktoś je pewnie ukradł! - zajęczał Czesiek.

- Kto tu mówił o kradzieży? - odezwał się nagle niewyraźny ochrypły głos i zza budy wyszedł stary mężczyzna w zniszczonym roboczym ubraniu.

Koło jego nogi trzymał się Bart, a stary drapał go za uchem. Najbardziej zdziwiony tym był Bartek. Znał swojego psa, wiedział, że jest nieufny. To pies obronny, czasem nawet niebez-

23

pieczny, i dlatego Bartek musiał go zawsze trzymać na smyczy albo zakładać mu kaganiec. Poza tym Bart należał tylko do niego.

Bartek już chciał coś powiedzieć, ale spojrzał w górę. Jego wzrok zatrzymał się na twarzy mężczyzny i głos dosłownie uwiązł mu w gardle. Była to twarz ogromna, blada. Stary miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, spod którego wymykały się tłuste, siwe kosmyki. Ale najgorzej wyglądały oczy. Dolne powieki opadały, ukazując czerwone wnętrze, tęczówki były jakby zasnute bielmem. Miał grube wargi, między którymi widać było spróchniałe resztki zębów. Ta twarz była niesamowita. Bartek zrozumiał po chwili, na czym właściwie polegała jej dziwność -oś tej twarzy nie biegła prosto, z góry na dół, lecz ukośnie -w bok.

- Czego tu szukają? - zabełkotał stary.

Bartek spojrzał na Cześka i Michała, którzy cofali się ledwie widocznymi krokami. Byli lekko przestraszeni. Tylko tomonosow uśmiechał się, jak to Bartek określił w myślach: „Jak głupi do kalafiora".

- Czyj pies? - spytał stary groźnie.

- Mój - wyszeptał Bartek, robiąc jednocześnie krok do przodu.

- tadny piesek, mądry piesek - zacharczał mężczyzna, rozciągając w uśmiechu wielkie wargi.

Bart, który nie mógł widzieć tej przerażającej twarzy, zamachał przyjaźnie ogonem.

- To zły pies - odważył się odezwać Bartek.

- Ludzi się boję, nie zwierząt...

- A my tu zostawiliśmy coś w zeszłym roku - powiedział niespodziewanie tomonosow. - Deski, garnek, wędki...

24

_ Wędki - powtórzył głucho mężczyzna. - Może i widziałem tu wędki.

_ Mógłby nam pan powiedzieć, gdzie one sq? - spytał Bartek. -Tak się tu teraz zmieniło.

- A zmieniło się. Wszystko się zmienia, tylko ja swojego życia nie mogę zmienić. Chłopcy popatrzyli na siebie zdziwieni.

- Pan tu pilnuje? - bardziej stwierdził, niż spytał Bartek.

- Pilnuję, żeby każdy znalazł to, czego szuka - powiedział tajemniczo stary.

- A gdzie pan mieszka? - spytał tomonosow.

- Tam - mężczyzna wskazał ręką w bok.

Tam to były łąki i daleka rzeka. Długo trzeba by iść brzegiem, żeby trafić na jakąkolwiek wioskę. Rzeka wiła się zakolami, rozlewała się w starorzecza, odnogi i bagna. Tam nikt nie mieszkał.

- Aha - powiedział bez przekonania tomonosow. Nagle stary odwrócił się, zniknął za budą, a po chwili wyjrzał i powiedział:

- Jeszcze się zobaczymy, hę, hę.

Chłopcy stali w milczeniu. Nagle wszyscy czterej odwrócili się i pędem wbiegli na piaskową górę, a za nimi w podskokach popędził Bart.

25

Babcia

r

Babcia Snopkiewicz mieszkała w domu na skraju łąk, daleko od wsi. Ten dom, teraz bardzo zniszczony, był kiedyś prawdziwym modrzewiowym dworkiem. Zbudował go ojciec babci Snopkiewicz i było P już bardzo dawno temu, bo babcia miała teraz osiemdziesiąt lat, a jej ojciec rozpoczął budowę, kiedy był jeszcze młody. Życie dworku chyliło się ku końcowi, podobnie jak nielekkie życie babci.

Dom otoczony był wysokimi modrzewiami o delikatnych jasno-

lonych igłach i zdziczałymi krzakami bzu. Okna wychodziły jedenastą godzinę, jak w dawnych polskich domach.

Babcia Snopkiewicz byłd koronczarką. Wzory do swoich koro-

•k brała z tego, na co patrzą codziennie przez całe swoje życie. Były to kwiaty z nadbużańskich łąk: margerytki, smółki, wrotycz, macierzanka, nawłoć, dzikie szczawie, ogromne i czerwieniejące pod koniec lata. Kształty motyli przemykających nad wysokimi trawami, wesołe twarze słoneczników, perłowe łuski ryb pływających w rzece, pajęczyny pokryte o świcie kroplami rosy. To właśnie widziała babcia Snopkiewicz dzień za dniem, miesiąc za miesiącem i rok za rokiem-Jej pamięcią byry koronkowe obrazy.

Już z daleka Bogna zobaczyła babcię przed domem. Przykucnąwszy na progu domu, obierała ziemniaki. Bogna chwyciła Agatę za rękę i dziewczynki pobiegły przez łąkę.

- A czego te kozy tak skaczą? - zaśmiała się babcia, kiedy bez tchu zatrzymały się pr^ed progiem.

zie na

nel

27

JL

- Dzień dobry, babciu. Przyjechałyśmy!

- No to chodźcie tu, kozy, i wszystko mi opowiedzcie, jak wam minqł rok? Niech no która poda mi rękę. Jesteście młode, to wam lekko. Nie mogę się podnieść, tak mi zdrętwiały kolana.

Bogna chwyciła babcię za jedną rękę, Agata za drugą i tak, stękającą, postawiły na nogi. Wiklinowy kosz pełen ziemniaków wzięła Agata.

Babcia pchnęła drzwi, które skrzypiąc uchyliły się. Dziewczynki weszły do niskiej ciemnej izby z dużym kaflowym piecem pośrodku. Przez okna o małych szybkach przedostawało się tu niewiele światła, bo parapety zastawione były doniczkami ruty, która pnąc się drobnymi listkami w górę, dawała zielony mroczny cień.

Pod ścianą stało duże drewniane łóżko przykryte kolorową kapą, z ułożonymi wiejskim zwyczajem poduszkami, od największej na spodzie do najmniejszej na wierzchołku.

Dziewczynki nieśmiało stanęły w progu i rozglądały się dookoła. Bogna wypatrywała najciekawszej, jej zdaniem, rzeczy w tym domu.

- Jest, wisi na ścianie - szepnęła do Agaty.    ;:

Był to mały kubełek, z jednej strony wypukły, z drugiej płaski. Płaską stroną przylegał do ściany. Z jego dna zwieszała się długa rurka zakończona obręczą pełną dziurek. Kubełek lśnił połyskiem szlachetnego starego przedmiotu.

„Co to jest, babciu?" - spytała Bogna w zeszłym roku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin