Brooks Terry - Magiczne Krolestwo 01 - Krolestwo Na Sprzedaż.doc

(1438 KB) Pobierz
TERRY BROOKS

 

TERRY BROOKS

 

 

KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ

 

 

W skład cyklu MAGICZNE KRÓLESTWO wchodzą:

KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ

CZARNY JEDNOROŻEC

NADWORNY CZARODZIEJ

KABAŁOWA SZKATUŁKA

NAPAR CZAROWNIC 

 

 

Przełożył Maciej Karpiński

 

 

 

 

 

 

 

Kenardowi, Vernonowi, Billowi, Johnowi i Mikę'owi

 

10

 


 

Coś takiego rzeczywiście się wydarzyło Czarownica z Północy, z pochyloną głową i oczami wbitymi w ziemię, rozmyślała przez chwilę. Wreszcie uniosła głowę i powiedziała:

– Nie wiem, gdzie jest Kansas, nigdy o nim nie słyszałam. Powiedz, czy to kraj cywilizowany?

– Ależ tak – odrzekła Dorota.

– Więc to właśnie dlatego. Jestem przekonana, że w cywilizowanych krajach nie ma już czarownic ani czarowników, ani czarodziejek, ani czarodziejów. Ale Kraina Oza nigdy nie była cywilizowana, bo jesteśmy odcięci od reszty świata. Dlatego też między nami ciągle jeszcze są czarownice i czarodzieje.

L. F. Baum, Czarnoksiężnik ze Szmaragdowego Grodu, tłum. S. Wortman, Nasza Księgarnia, Warszawa 1972.

 

 

BEN

 

W skrzynce leżało specjalne, gwiazdkowe wydanie katalogu domu towarowego Rosen's. Zaadresowane było do Annie.

Ben Holiday, zanim ją otworzył i wyjął broszurę, stał przez chwilę znieruchomiały. Wodził oczami po barwnej, wesołej okładce. Zatrzymał wzrok na białej naklejce z imieniem jego zmarłej żony. W lobby chicagowskiego wysokościowca panowała dziwna cisza. Tonęło ono w pokrywającym wszystko kurzu późnopopołudniowych godzin szczytu. Nie było tu teraz nikogo, prócz niego i strażnika. Na zewnątrz, za sięgającymi od podłogi do sufitu oknami, wychodzącymi na frontową ścianę budynku, jesienny wiatr hulał chłodnymi podmuchami w kanionie Michigan Avenue. Szeptał o zbliżającej się zimie.

Ben powiódł palcem po śliskiej okładce katalogu. Annie uwielbiała robić zakupy, nawet jeśli były to zakupy w wysyłkowym domu towarowym. Rosen's był jednym z jej ulubionych sklepów.

Nagle do oczu nabiegły mu łzy. Nie mógł się pogodzie z jej utratą, choć od tamtej chwili upłynęły przecież już dwa lata. Czasami wydawało mu się, że to wszystko to tylko wytwór jego wyobraźni i że kiedy wróci z pracy do domu, ona będzie tam na niego czekała.

Wziął głęboki oddech, usiłując opanować wzburzenie wywołane tym drobiazgiem – widokiem nalepki z jej imieniem.

Wzburzenie bezsensowne. Przecież nic już mu jej nie wróci.

Nic nie może odmienić tego, co się wydarzyło.

Wzniósł oczy i wpatrzył się w pustą teraz skrzynkę. Pamiętał dokładnie dzień, w którym dowiedział się, że zginęła.

Wrócił właśnie z sądu, z posiedzenia przedprocesowego w sprawie firmy Microlab ze starym Wilsonem Frinkiem i jego synami. Pracował wtedy w biurze. Zastanawiał się nad argumentami, jakimi mógłby przekonać swego adwersarza, prawnika nazwiskiem Bates, że jego rozwiązanie będzie optymalne dla wszystkich stron sporu, gdy zadzwonił telefon.

Annie miała wypadek na Kennedy Avenue. Była w stanie krytycznym w szpitalu St. Jude. Czy może do niej przyjechać...?

Pokręcił głową. Stale słyszał głos doktora, opowiadającego mu o tym, co się wydarzyło. Brzmiał tak chłodno i racjonalnie. Od razu wiedział, że Annie umiera. Poczuł to w jednej chwili. Odeszła, nim dotarł do szpitala. Dziecko również. Była w trzecim miesiącu ciąży.

– Panie Holiday!

Ben rozejrzał się dookoła, spłoszony czyimś głosem. To George, strażnik, spoglądał na niego znad swojego biurka w holu.

– Czy wszystko w porządku?

Ben skinął i z trudem się zdobył na krótki uśmiech.

– Tak, zamyśliłem się...

Zamknął drzwiczki skrzynki, włożył wszystkie przesyłki do kieszeni płaszcza i trzymając oburącz katalog, ruszył w kierunku windy. Nie chciał, by widywano go w takim stanie. Może to siedzący w nim stale prawnik trzymał go w ryzach?

– Chłodny dzisiaj dzień – rzekł George, wyłaniając się z półmroku. – Zanosi się na mroźną zimę. Mówią, że będzie śnieżna. Tak jak parę lat temu.

– Tak, na to wygląda. – Ben ledwie go słyszał, znowu spoglądał na katalog. Annie zawsze sprawiało radość przeglądanie świątecznych katalogów. Czytała mu opisy co dziwaczniejszych ofert. Zwykła była układać historyjki o ludziach, którzy kupują takie rzeczy.

Nacisnął guzik przy drzwiach windy, a te natychmiast się otworzyły.

– Życzę panu miłego wieczoru! – zawołał za nim George.

Windą dojechał do swego apartamentu na najwyższym piętrze wysokościowca, zrzucił płaszcz i wkroczył do holu, wciąż trzymając w ręku katalog. Mieszkanie tonęło w mroku, lecz Ben nie włączył świateł i stał bez ruchu przed oknami wychodzącymi na taras i patrzył na budynki centrum miasta.

Światła migotały w szarości zmierzchu, samotne i odległe, każde z nich niczym źródło życia, oddzielone od wszystkich innych.

Tak wiele czasu spędzamy w samotności, pomyślał. Czy to nie dziwne?

Jeszcze raz spojrzał na katalog. Dlaczego przysłali go Annie? Dlaczego firmy wysyłają zawsze swoje katalogi, reklamówki, próbki Bóg wie czego do ludzi, którzy już od dawna nie żyją? Dlaczego w ten sposób wdzierają się w prywatność?

To afront. Czy nie aktualizują list swoich klientów? A może to dlatego, że nigdy nie mogą pogodzie się z ich utratą?

Opanował gniew i uśmiechnął się gorzko, ironicznie. Może powinien zadzwonić do Andy Rooneya? Niech o tym napisze!

W końcu włączył światła i podszedł do braku, gdzie przyrządził sobie glenliveta z lodem i odrobiną wody. Spróbował odrobinę. Za niecałe dwie godziny miał spotkanie w restauracji. Obiecał Milesowi, że tym razem sam je przygotuje. Miles Bennett był nie tylko jego partnerem w interesach, lecz chyba ostatnim prawdziwym przyjacielem, jaki pozostał mu po śmierci Annie. Wszyscy inni odsunęli się, odeszli dokądś i zniknęli we wrzawie i zamieszaniu życia towarzyskiego. Pary i samotni to chyba nie najlepsze zestawienie; większość jego przyjaciół stanowiły małżeństwa. Sam Ben nie zrobił zresztą wiele, by podtrzymać rozpadające się przyjaźnie. Większość czasu spędzał w pracy lub na samotnym rozpamiętywaniu własnego smutku. Marny był z niego teraz kompan i jedynie Miles miał dosyć cierpliwość i wytrwałości, by z nim trzymać.

Ben łyknął jeszcze szkockiej i przeszedł kilka kroków do otwartych okien. Światła miasta zamigotały do niego. Samotność nie jest taka zła – myślał. Tak po prostu bywa. Zmarszczył brwi. W każdym razie tak się stało w jego wypadku Była to samotność z wyboru. Mógłby znowu znaleźć towarzystwo w jednym z niezliczonych źródeł. Mógł wejść niemal do każdego z kręgów towarzyskich tego miasta. Dysponował odpowiednimi przymiotami. Był młody, w pracy ciągle odnosił sukcesy. Był bogaty – o ile pieniądze mogą się liczyć.

A w tym świecie z pewnością się liczyły. Nie, nie musiał być sam. Sedno problemu leżało jednak w tym, że nie czuł się już do niczego przywiązany.

Myślał o tym przez chwilę – zmusił się, by o tym pomyśleć. Prócz faktu jego własnego wyboru, istniało jeszcze coś, co powodowało, że żył w ten sposób. Była to jego natura. Zawsze czuł, że jest outsiderem. Studia i praktyka prawnicza pomogły walczyć z tą świadomością, dając mu miejsce w życiu, dając grunt, na którym mógł pewnie stanąć. Lecz uczucie „stania obok", „bycia poza", choć tłumione, przetrwało w jakiejś formie. Utrata Annie rozbudziła je na nowo. Znowu intensywniej odczuwał, że wszelkie więzy, które łączyły go z kimkolwiek i czymkolwiek, są wątłe i przemijające. Często zastanawiał się, czy inni ludzie są pod tym względem do niego podobni. Przypuszczał, że tak. Przypuszczał, iż w pewnym stopniu każdy czuje się odrzucony, osamotniony. To uczucie nie mogło być jednak tak silne, jak w jego wypadku.

Nigdy aż tak silne.

Wiedział, że Miles coś z tego rozumie – że pojmuje przynajmniej część z tego, co czuje on sam. Rzecz jasna, Miles nigdy nie znalazł się w takim stanie. Był kwintesencją osoby towarzyskiej, zawsze w otoczeniu bliskich, zawsze dobrze czującej się wśród ludzi. Chciał, by i Ben był taki. Pragnął go wyrwać z tej skorupy, którą tamten wokół siebie tworzył, wciągnąć na powrót w strumień życia. Stawiał sobie to zadanie za punkt honoru. To dlatego tak się upierał w sprawach tych bankietów i spotkań. Chciał, by Ben zapomniał wreszcie o Annie i zaczął żyć własnym życiem.

Ben dokończył szkocką i przyrządził sobie następną. Zdawał sobie sprawę, że pije ostatnio zbyt wiele, że przekracza już granicę rozsądku. Spojrzał na zegarek. Minęło czterdzieści pięć minut. Nim minie drugie tyle, pojawi się tutaj jego niania, czyli Miles we własnej osobie. Pokręcił głową z niesmakiem. Miles nie rozumiał jednak z tego aż tak wiele.

Z kieliszkiem w ręku przeszedł znowu po pokoju. Zatrzymał się przy oknach. Przez chwilę patrzał w dal, potem odwrócił się i zaciągnął zasłony. Powrócił na sofę, zastanawiając się, czy odsłuchać wiadomości z automatycznej sekretarki, i znowu zatrzymał wzrok na katalogu. Nie pamiętał, że tam go położył. Musiał to zrobić bezwiednie. Katalog spoczywał razem z resztą poczty na stoliku przy sofie, a jego okładka błyszczała odbitym światłem lampy.

„Rosen's Ltd. – Katalog Gwiazdkowy".

Siadł i wziął go do ręki. Gwiazdkowy katalog spełnionych snów i marzeń. Widział go nie pierwszy raz. Coroczne wydawnictwo domu towarowego, który z podziwu godną natarczywością usiłował przekonać klientów, że ma coś odpowiedniego dla każdego z nich, przeznaczone było jednak dla ograniczonego grona klientów – dla tych najzasobniejszych.

Mimo wszystko Annie zawsze lubiła go przeglądać.

Powoli zaczął przerzucać stronice, krzyczące reklamami podarków dla najbardziej wybrednych. Był to zbiór jedynych w swoim rodzaju kuriozów, który znaleźć można było jedynie w tym wydawnictwie. Kolacja dla dwojga w prywatnym kalifornijskim apartamencie gwiazdy filmowej z podróżą włącznie. Dziesięciodniowa wyprawa na jachcie z pełną załogą i zaopatrzeniem dla sześćdziesięciu osób. Tydzień na prywatnej wyspie na Karaibach; w koszta wliczone korzystanie z piwnicy win oraz w pełni zaopatrzonej spiżarni. Butelka stupięćdziesięcioletniego wina. Ręcznie dmuchane szkło i projektowane na zamówienie wyroby z diamentów. Złota wykałaczka. Futerka z soboli dla lalek. Szachy z figurami postaci z filmów fantastycznych, rzeźbione w hebanie. Ręcznie tkana makata przedstawiająca podpisanie Deklaracji Niepodległości.

Lista ta ciągnęła się dalej, a każda jej kolejna pozycja była dziwaczniejsza od poprzedniej. Ben pociągnął sporego łyka szkockiej. Czuł niemal wstręt do tych ekstrawagancji, choć z drugiej strony było w tym coś fascynującego. Dotarł do środka katalogu. Reklamowano tam przeźroczystą wannę z żywą złotą rybką. Był srebrny zestaw przyborów do golenia ze złotymi inicjałami właściciela. Dlaczegóż ktokolwiek miałby...?

W pół myśli jego wzrok przyciągnęła inna, zilustrowana efektownym obrazem reklama. Tekst brzmiał następująco:

MAGICZNE KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ Landover – zaczarowana wyspa przygód, ocalona przed bezlitosną rzeką upływającego czasu. Dom rycerzy i rozbójników, smoków i dziewic, czarowników i magów. Magia miesza się tam z rzeczywistością, a prawdziwi bohaterowie żyją w zgodzie z kodeksem rycerskości. W królestwie tym realne staną się wszystkie twoje sny.

Jedynym brakującym w nim elementem jesteś ty sam – jako król i władca. Ucieknij do krainy swych marzeń i narodź się na nowo!

Cena: $1.000.000 Konieczny osobisty wywiad i wykazanie się odpowiednim majątkiem.

Kontakt: Meeks, biuro prywatne.

To wszystko. Barwna ilustracja przedstawiała rycerza na wierzchowcu, walczącego z ziejącym ogniem smokiem, piękną i odzianą w półprzeźroczyste szaty dziewicę, przyglądającą się pojedynkowi z murów zamku, oraz odzianego w czerń maga, wznoszącego ręce w geście tajemnej, przerażającej klątwy. W tle widocznych było parę innych stworzeń – elfów, gnomów, czy czegoś w tym rodzaju. Okna potężnych zamków i wież ziały swymi otworami ku pokrytym kłębami mgły wzgórzom.

Niosło to smak i nastrój opowieści o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu.

– Szaleństwo – mruknął Ben bez zastanowienia.

Gapił się na obrazek z niedowierzaniem, przekonany, że nie zrozumiał, o co tu naprawdę chodzi. Przeczytał raz jeszcze. Przeczytał po raz trzeci. Zirytowany bezsensownością ogłoszenia jednym haustem dokończył szkocką, odcedzając zębami kostki lodu. Milion dolarów za zaczarowane królestwo? To musi być jakiś żart!

Cisnął katalog, zerwał się na równe nogi i podszedł do barku, żeby przygotować sobie kolejnego drinka. Przez chwilę patrzał na swe odbicie w lustrze: człowiek średniego wzrostu, szczupły, zdrowo wyglądający i wysportowany. Twarz raczej pociągła, o wystających kościach policzkowych i wysokim czole. Jastrzębi nos i niebieskie oczy o bystrym spojrzeniu. Był trzydziestodziewięciolatkiem, a jednocześnie człowiekiem, dla którego było jeszcze zbyt wcześnie, by wkraczać w średni wiek.

Ucieknij do krainy swoich marzeń...

Wrócił na sofę, postawił drinka na stoliku i jeszcze raz wziął do ręki katalog. Raz jeszcze przeczytał ogłoszenie o Landover.

Pokręcił głową. Nie, takie miejsce nie może przecież istnieć.

To z pewnością jakiś żart. Za tym musi kryć się coś zupełnie innego. Prawdy trzeba szukać tu gdzieś pomiędzy wierszami. Poczuł w ustach gorycz i przełknął ślinę. Wierszy tych nie było wcale zbyt wiele. Rosen's był przecież poważnym domem towarowym. Niemożliwe, by oferował coś, czego nie będzie w stanie dostarczyć, jeśli tylko znajdzie się nabywca.

Ben uśmiechnął się. O czym myślał? O nabywcy? Komu w ogóle do głowy mogłoby przyjść, żeby...? Rzecz jasna, myślał teraz o sobie samym. To on sam właśnie się teraz nad tym zastanawiał. To on rozważał możliwoślć zakupu. Stał tam tak, popijając szkocką i rozmyślając o swojej alienacji. To on był owym outsiderem, czującym się nieswojo we własnym świecie, zawsze szukającym ucieczki przed sobą samym.

To była jego szansa. Coś w sam raz dla niego.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. To przecież czyste szaleństwo! Zastanawiał się teraz poważnie nad czymś, o czym zdrowy umysłowo człowiek nawet dwa razy by nie pomyślał!

Szkocka powoli zaczęła robić swoje. Ben wstał, żeby się otrząsnąć. Spojrzał na zegarek, myśląc o Milesie. Stracił resztki chęci na umówione spotkanie. Nie miał ochoty iść dokądkolwiek.

Podszedł do telefonu i wykręcił numer przyjaciela.

– Bennett – w słuchawce odezwał się znajomy głos.

– Miles, zdecydowałem, że nie przyjdę dzisiaj. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– Doktorku, czy to ty?

– Tak, ja. – Miles uwielbiał nazywać go „Doktorkiem" od zamierzchłych już czasów sprawy przeciw Wells-Fargo, związanej z wykupem udziałów firmy. Doktor Holiday, rewolwerowiec sal sądowych Bena doprowadzało to do szału. – Słuchaj, pójdziesz tam sam, zgoda?

– Idziemy razem. – Miles był nie do zdarcia. – Obiecałeś, że pójdziesz, no i idziesz – Więc wycofuję się z obietnicy. U prawników to normalne – czytasz przecież gazety.

– Ben, musis2 -oś ze sobą robić. Musisz od czasu do czasu wyjrzeć gdzieś po/a biuro i mieszkanie, niezależnie od tego, jak są wspaniałe. Musisz się pokazywać chociażby po to, żeby ludzie z branży wiedzieli, że jeszcze żyjesz.

– Powiesz im, że żyję. Powiedz, że z pewnością przygotuję następne spotkanie. Powiedz im cokolwiek. Ale nie licz na to, że dzisiaj tam pójdę.

Znowu cisza. Tym razem przez dłuższą chwilę.

– Wszystko z tobą w porządku?

– Tak, ale właśnie zacząłem coś robić. Muszę dokończyć.

Nie chcę teraz przerywać.

– Zbyt wiele pracujesz, Ben.

– A ty to niby nie? Do zobaczenia jutro.

Odłożył słuchawkę, nim Miles zdążył cokolwiek powiedzieć. Stał teraz, patrząc na aparat telefoniczny. Nie skłamał.

Faktycznie zaczął robić coś, co chciał dokończyć Annie zrozumiałaby to Zawsze była w stanie zrozumieć jego fascynacje zagadkami i wszelkiego rodzaju wyzwaniami, którym on stawiał czoła, a które inni woleliby obejść bokiem. W dużym stopniu to właśnie ich łączyło.

Oczywiście, gdyby była tutaj Annie, nic takiego się by nie wydarzyło. Nie myślałby wtedy o ucieczce do krainy snów, która prawdopodobnie w ogóle nie istnieje. Zatrzymał się, zaskoczony własnymi wnioskami Trzymając w dłoni drinka, po raz kolejny podszedł do sofy, podniósł katalog i jeszcze raz zaczął czytać.

Następnego ranka Ben spóźnił się do biura spółki Bennett & Holiday, Ltd. Wyglądało na to, ze jest w nienajlepszym nastroju. Umówił się na wcześniejsze spotkanie w sprawie fuzji przedsiębiorstw. Prosto z domu ruszył do budynku sądu tylko po to, by stwierdzić, że dziwnym zbiegiem okoliczności sprawy, w których miał brać udział, zniknęły z rozkładówki.

Urzędnicy nie mieli pojęcia, jak to się stało, a swych sądowych oponentów nigdzie nie mógł znaleźć. Przewodniczący składu sędziowskiego powiedział mu jedynie, że po prostu musi umówić się jeszcze raz. Ponieważ bardzo zależało mu na czasie, poprosił o możliwie wczesne terminy. Dowiedział się jednak, że spotkania najwcześniej mogą nastąpić za miesiąc. Niezbyt uprzejmi urzędnicy oznajmili, że to normalne pod koniec roku. Wyjaśnienie to nie zaskoczyło go. W tym miesiącu słyszał je chyba po raz dwudziesty Zażądał więc umówienia go w sprawie nakazów sądowych tylko po to, by się dowiedzieć, że zajmujący się tym sędzia wyjechał na miesiąc na narty do Colorado i jeszcze nie zdecydował, kto ma przejąć sprawy w czasie jego nieobecności. Decyzję podejmie prawdopodobnie pod koniec tygodnia i wtedy należy się o to dowiadywać.

Spojrzenia urzędników i sędziów sugerowały, że to normalny bieg rzeczy w branży prawniczej, i że on – szczególnie ktoś taki, jak on – powinien był sobie już dawno z tego zdać sprawę.

Ben nie zamierzał jednak się z tym pogodzić. Nie zamierzał uznawać takiej sytuacji za normalną. Miał już po prostu wszystkiego tego powyżej uszu. Ponieważ jednak i tak nic nie mógł na to poradzić, sfrustrowany i zły poszedł do biura.

Dziewczyny w recepcji pozdrowił wymamrotanym „dzień dobry". Odsłuchał wiadomości z automatycznej sekretarki 1 zaszył się gdzieś na zapleczu swego biura, by zwalczyć wzbierający w nim gniew. Walczył jednak nie więcej niż pięć minut, bowiem w drzwiach pojawił się Miles.

– No, no, nie bądź od rana taki naburmuszony! Choć odrobina uśmiechu! – świergotał radośnie – Dobra, dobra . – odpowiedział, kołysząc się na krześle. Niech śmieje się cały świat.

– Czy coś poszło nie tak z przesłuchaniami?

– W ogóle nie poszło Ktoś zdjął mnie z rozkładówki. Powiedzieli mi, że da się to zorganizować dopiero, gdy na jabłoniach wyrosną gruszki, a krowy zaśpiewają słowiczym głosem – Pokręcił głową – Co za życie' – Ano życie. Swoją drogą, cały świat tak właśnie funkcjonuje. Najpierw spiesz się, na łeb, na szyję, a potem – czekaj.

Czasu masz pod dostatkiem.

– Mam już tego naprawdę dosyć!

Miles podszedł bliżej i przysiadł na jednym ze stojących przed wielkim, dębowym biurkiem foteli dla klientów. Był wielkim facetem o ciężkiej budowie. Gęste, ciemne włosy i wąsy dodawały powagi jego twarzy cherubina.

Jego wiecznie wpół przymknięte oczy zamrugały powoli.

– Wiesz, na czym polega twoje nieszczęście, Ben?

– Chyba powinienem. Wszak nie raz mi to już wyjaśniałeś.

– Dlaczego więc mnie nie posłuchasz? Dlaczego tracisz czas, próbując zmienić coś, czego zmienić się nie da?

– Miles...

– Annie nie żyje, ale system prawny funkcjonuje dalej. Tego nie da się zmienić. Ani teraz, ani nigdy. Nie bądź takim don Kichotem. Marnujesz swoje życie! Przecież wiesz!

Ben gestem dłoni zdał się odpychać argumenty Milesa.

– Nie, właśnie że nie wiem. Poza tym, coś się nie zgadza w tym twoim równaniu. Wiem, że Annie nie wróci, i pogodziłem się z tym. Ale może nie jest zbyt późno, by zmienić system prawniczy – system wymierzania sprawiedliwości, do którego przywykliśmy, który podtrzymujemy przy życiu swoją pracą.

– Powinieneś od czasu do czasu posłuchać siebie samego! – westchnął Miles. – W moim równaniu wszystko się zgadza, szefie. Moje równanie jest boleśnie dokładne. Nie pogodziłeś się ze śmiercią Annie. Żyjesz w tej swojej cholernej skorupie, bo nie chcesz się pogodzić z tym, co się wydarzyło.

Tak, jak gdyby takie życie mogło cokolwiek zmienić. Jestem twoim przyjacielem – być może jedynym, jaki ci pozostał. To dlatego mówię ci to wszystko. Dlatego, że nie możesz sobie pozwolić, by utracić moją przyjaźń.

Wielkolud pochylił się nieco do przodu.

– Te wszystkie gówno warte historie o tym, jak to dawniej w prawniczej praktyce bywało, brzmią jak opowieści mego ojca o przedzieraniu się pieszo pięć mil przez zaspy do szkoły. Czy i ja mam sprzedać swój wóz i zacząć przychodzić do pracy pieszo z Barrington? Nie można zawrócić biegu czasu, choćbyś nawet najbardziej tego pragnął. Musisz nauczyć się akceptować świat takim, jakim jest.

Tym razem Ben pozwolił mu skończyć, nie przerywając.

Miles co do jednego z pewnością miał rację: tylko on mógł do niego mówić w ten sposób, i to dlatego, że był jego przyjacielem. Lecz sposób na życie Milesa zawsze bardzo różnił się od tego, do czego dążył Ben. Zawsze wolał wtapiać się w otoczenie, niż je kształtować, zawsze skłonny był do ugody. Nie rozumiał, że w życiu są pewne rzeczy, z którymi po prostu nie wolno się pogodzić.

– Zapomnij na chwilę o Annie. – Ben zrobił znaczącą przerwę, nim znowu zaczął mówić. – Pozwól mi zauważyć, że zmiana to normalny element w życiu człowieka, że to normalny, nieustanny proces, napędzany przez niezadowolonych ze swej sytuacji ludzi, i że, w gruncie rzeczy, jest to zjawisko pozytywne. Pozwól mi zauważyć, że zmiana jest często wynikiem tego, czego się nauczyliśmy, a nie tylko tego, cośmy sobie wyobrazili i zaplanowali na przyszłość. Wydarzenia przeszłości odgrywają w tym swoją ważną rolę. Dlatego to, co działo się kiedyś i było dobre, nie powinno być odkładane na bok jako po prostu jeszcze jedna zapełniona kartka pamiętnika.

Miles wzniósł rękę.

– Nie, przecież nie chciałem powiedzieć, że...

– Czy możesz z czystym sumieniem powiedzieć mi, że jesteś zadowolony z kształtu, jakiego nabiera praktyka prawnicza w tym kraju? Czy możesz powiedzieć mi, że jest teraz choć tak dobrze, jak było, powiedzmy, piętnaście lat temu, kiedy zaczynaliśmy? Przecież widzisz, na litość boską, co się dzieje! Nurzamy się w oceanie przepisów i ustaleń prawnych, który rozciąga się stąd aż po Chiny. Nawet prawnicy nie pojmują połowy z tego! Mówiliśmy kiedyś o sobie, że prowadzimy praktykę ogólną, a teraz jest dobrze, jeśli czujemy się kompetentni w jednej czy dwóch dziedzinach. Nie nadążamy z zapoznawaniem się z nowymi przepisami. Sądy są zbyt powolne i przeciążone pracą. Sędziowie to nazbyt często przeciętni prawnicy, którzy zajęli swe stanowiska dzięki układom politycznym. Świeżo upieczeni prawnicy patrzą na swą profesję jako na sposób robienia wielkich pieniędzy Przede wszystkim dbają o to, żeby ich nazwiska jak najczęściej figurowały w gazetach. Zapomnieli, ze ich zadaniem jest przede wszystkim pomoc ludziom. Podobnie jak naziści, mamy teraz fatalną prasę. Reklamujemy się – tak, reklamujemy! Niczym sprzedawcy używanych samochodów czy sklepy meblowe. Nie dbamy wystarczająco o stan naszej wiedzy. Nie pilnujemy się tak, jak by należało. Po prostu przedzieramy się przez sprawy – aby do przodu.

Miles spojrzał na niego, z zadowoleniem kiwając głową.

– Skończyłeś?

Ben przytaknął nieco speszony.

– Chyba tak. Czy o czymś zapomniałem?

Miles wzruszył ramionami.

– Myślę, ze wyczerpałeś temat. Czy teraz ci lżej?

– O, tak, znacznie Dzięki!

– To świetnie. Jeszcze tylko jeden drobiazg Słuchałem każdego twojego słowa, starałem się wszystko zapamiętać, i – co więcej – z prawie wszystkim się zgadzam. Jednak muszę zapytać: i co z tego? Było tysiące przemówień i wystąpień, powstawało tysiące komitetów, pisano tysiące artykułów dotyczących problemów, które tak elokwentnie przedstawiłeś w swej tyradzie. I czy cokolwiek to zmieniło?

– Niewiele – westchnął Ben.

– I oto sedno sprawy. Skoro tak to wygląda, to co właściwie zamierzasz zmieniać?

– Nie wiem. Ale nie to jest sednem sprawy.

– A więc co nim jest, do licha? Jeśli zamierzasz sam wypowiedzieć wojnę systemowi, by to zmienić, to w porządku. Ale trochę umiarkowania nie zaszkodziłoby tobie i twemu zaangażowaniu. Od czasu do czasu wolny dzień, czy jakieś relaksujące zajęcia mogłyby pozwolić ci spojrzeć na to z odmiennej perspektywy, uchronić przed wypaleniem się do dna.

– Zgoda, w porządku. Ale umiarkowanie nie jest moją najsilniejszą stroną.

Miles uśmiechnął się.

– I mi to mówisz? Choć raz porozmawiajmy o czymś innym. Opowiem ci o wczorajszym wieczorze Wierz mi lub nie, ale parę osób pytało o ciebie w czasie spotkania. Mówili, że chcieliby cię zobaczyć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin