A. Maclean - Śluza.pdf

(874 KB) Pobierz
111910004 UNPDF
ALISTAIR MACLEAN
ŚLUZA
Przełożył Jarosław Kotarski
Agencja Praw Autorskich i Wydawnictwo „INTERART”
Warszawa 1993
111910004.001.png
WSTĘP
Dwa dziwne i w sumie podobne zdarzenia, jakie miały miejsce nocą trzeciego lutego,
dotyczyły magazynów wojskowych i nie miały ze sobą żadnych wyraźnych związków.
Wydarzenie w De Doorns w Holandii było tajemnicze, widowiskowe i tragiczne
zarazem, to drugie w Metnitz w RFN było o wiele mniej tajemnicze, zgoła nie widowiskowe,
a nawet odrobiną komiczne.
Na warcie przy znajdującym się w bunkrze holenderskim magazynie amunicji, o
półtora kilometra na północ od De Doorns, znajdowało się trzech ludzi. Dwaj mieszkańcy
wioski, którzy owej nocy cierpieli na bezsenność, zameldowali o strzelaninie z broni
maszynowej - potem okazało się, że strażnicy byli uzbrojeni w takie pistolety - a następnie o
potężnym wybuchu. Na miejscu okazało się, że krater miał sześćdziesiąt metrów szerokości i
dwanaście głębokości. Domy w wiosce zostały mocno uszkodzone, ale nikt z mieszkańców
nie zginął.
Najprawdopodobniej strażnicy otworzyli ogień do napastników i jakaś zbłąkana kula
spowodowała eksplozję. Nie znaleziono żadnych śladów po strażnikach czy ewentualnych
napastnikach.
W RFN - Frakcja Czerwonej Armii - dobrze znana i doskonale zorganizowana grupa
terrorystyczna oświadczyła, że to ona jest odpowiedzialna za atak na bazę w Metnitz i to jej
członkowie bezproblemowo załatwili dwóch strażników przy magazynie amunicyjnym. Obaj
żołnierze mieli być nietrzeźwi i kiedy intruzi wychodzili, podobno nakryli ich jeszcze kocami,
bo noc była chłodna. NATO zaprzeczyło oświadczeniu o pijaństwie swoich żołnierzy, ale nic
nie powiedziano o kocach. Intruzi oświadczyli, że zabrali z magazynu pokaźną ilość broni - w
tym też niektóre jej rodzaje znajdujące się na utajnionych spisach broni NATO. Armia USA
zaprzeczyła temu oświadczeniu.
Prasa niemiecka zaczęła roztrząsać całą sprawę. Jeśli chodzi o kwestię infiltracji baz
wojskowych, Frakcja Czerwonej Armii była rekordzistą.
A jeśli idzie o ochronę baz, armia amerykańska też jest rekordzistą, tyle że
nieudolności: jej bazy są najłatwiejszymi do opanowania.
Frakcja Czerwonej Armii chlubi się swoimi, drobiazgowo przeprowadzanymi,
akcjami. Tym razem podała do publicznej wiadomości dokładną listę broni skradzionej z
Metnitz. Detale, jakie podano w liście a dotyczące tajnej broni, nie zostały jednak nigdy
opublikowane. Stwierdzono, że jeśli oświadczenie było prawdą, armia amerykańska
bezpośrednio lub też poprzez rząd niemiecki wydała po prostu natychmiastowy zakaz
publikacji tych informacji na łamach prasy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- To oczywiste, że jest to robota jakiegoś szaleńca - Jon de Jong, wysoki, szczupły i
szpakowaty, ascetyczny dyrektor lotniska Schiphol wyglądał dość żałośnie, w jego słowach
brzmiała nuta goryczy. Jednak okoliczności, towarzyszące sytuacji, w jakiej się obecnie
znajdował, usprawiedliwiały w stu procentach jego zachowanie. - To czyste szaleństwo. Ten
ktoś musi być wariatem, szaleńcem i maniakiem, by robić coś tak obłędnego, idiotycznego i
bezsensownego.
Niczym zasuszony profesor, którego do złudzenia przypominał, de Jong miał słabość
do pedanterii oraz do nadmiernej tautologii w swych długich i obrazowych wypowiedziach.
- To wariat.
- Można przyznać temu rację - odparł de Graaf.
Pułkownik de Graaf był barczystym mężczyzną słusznej wagi o mocno pomarszczonej
smagłej twarzy, która dodawała mu powagi i idealnie pasowała do funkcji komisarza policji
stolicy Holandii. - Rozumiem i zgadzam się z tobą, ale jedynie do pewnego stopnia z
oczywistych względów. Wiem, jak się czujesz, przyjacielu. Twoje ukochane lotnisko - jedno
z najlepszych w Europie...
- Lotnisko w Amsterdamie jest najlepsze w Europie - uciął de Jong, wpatrując się w
przestrzeń. - To znaczy było.
- I będzie. Odpowiedzialny za to przestępca z pewnością nie jest normalny, ale to
jeszcze nie znaczy, że jest wariatem. Być może on cię nie lubi, czuje do ciebie jakąś urazę.
Może to były pracownik, zwolniony z pracy z jakiegoś powodu, który nie chce się pogodzić
ze swoim losem. Może to jeden z mieszkańców przedmieść Amsterdamu, który doszedł do
wniosku, że poziom decybeli, jaki powodują przelatujące samoloty, jest nie do zniesienia.
Możliwe również, że to jakiś miłośnik przyrody, który słusznie zauważył, że spaliny z
silników odrzutowców zanieczyszczają atmosferę, tyle że wybrał nieortodoksyjną metodę
protestu. W naszym kraju jest cała masa miłośników przyrody.
A może po prostu nie podoba mu się polityka naszego rządu. - De Graaf przeczesał
dłonią swoje szpakowate włosy. - Powodów może być wiele. Przypuszczam jednak, że ten
człowiek jest równie normalny jak ty czy ja.
- Proszę się rozejrzeć, pułkowniku - rzekł de Jong zaciskając i rozluźniając pięści oraz
drżąc na całym ciele. Reakcje były odruchowe, choć spowodowane dwoma odmiennymi
rzeczami: frustracją i gniewem, jakie go ogarnęły, oraz powiewami lodowatego wiatru
wiejącego z północnego wschodu, znad Ijsselmeer (a wcześniej znad Syberii). Na dachu
głównego budynku lotniska Schiphol z całą pewnością odczuwało się to jeszcze bardziej
przejmująco niż gdziekolwiek indziej.
- Normalny człowiek? Tak jak ty czy ja? Czy ty lub ja moglibyśmy być
odpowiedzialni za tę okropność? Proszę spojrzeć, pułkowniku.
De Graaf rozejrzał się wokoło. Gdyby był dyrektorem lotniska, z całą pewnością
trudno byłoby mu patrzeć, nie czując żalu ściskającego go za serce. Lotnisko Schiphol po
prostu znikło, skryło się pod powierzchnią lekko falującego jeziora, rozciągającego się aż po
horyzont. Źródło powodzi można było dostrzec bez trudu: blisko olbrzymich zbiorników
paliwa, w tamie ochronnej leżącego na południu kanału widniała szeroka wyrwa. Szlam, muł
i kamienie pokrywające powierzchnię grobli po obu stronach krawędzi wyrwy nie pozwalały
wątpić, że uszkodzenie śluzy nie nastąpiło z przyczyn naturalnych czy przypadkowych.
Woda, która wlała się przez ową wyrwę miała równie widowiskowe jak niszczące
skutki. Budynki lotniska wytrzymały powódź niemal bez szwanku, choć zalane zostały
piwnice. Uszkodzenia jednakże urządzeń elektrycznych i elektronicznych okazały się dość
poważne. Koszty przywrócenia budynku do stanu pełnej używalności na pewno będą wynosić
miliony guldenów - pomyślał de Graaf. Same budynki, choć zatopione, pozostały jednak
nietknięte. Lotnisko Schiphol zbudowano solidnie i mocno zakotwiczono w terenie.
Samoloty, niestety, kiedy nie latają, są bardzo delikatnymi maszynami i, rzecz jasna,
nie bywają w żaden sposób przymocowywane do podłoża. De Graaf na moment przymknął
oczy, by nie patrzeć na ten ściskający serce widok. To, co działo się na płycie lotniska, mogło
przypominać scenę z koszmarnego snu. Małe samoloty dryfowały na północ. Niektóre z nich,
wciąż jeszcze utrzymując się na wodzie, kręciły się w kółko. Kilka znikło całkowicie w
odmętach fal. Tuż ponad powierzchnię wody wystawały dwa stateczniki należące
najwyraźniej do małych, jednosilnikowych maszyn, które pod wpływem naporu wody
przechyliły się do przodu opierając obciążonymi przez silniki dziobami o płytę lotniska. Kilka
dwusilnikowych odrzutowców pasażerskich - 737 i DC 9 oraz trzysilnikowych Trident 3 i 727
zostało rozrzuconych po całej płycie lotniska; ich dzioby wskazywały wszystkie strony
świata. Dwie maszyny przechyliły się na bok, dwie inne zostały częściowo zatopione - nad
wodę wystawały jedynie górne fragmenty kadłubów, jako że ich podwozia nie wytrzymały
naporu wody. Olbrzymie 747, tri stary i DC 10 znajdowały się wciąż na swoich miejscach, co
zawdzięczały jedynie swojej wadze, gdyż z zapasem paliwa ważyły od trzystu do czterystu
ton. Dwa z nich przewróciły się na bok, bo prawdopodobnie potężna fala w mgnieniu oka
oderwała ich podwozia. Nie trzeba było być specjalistą, by wiedzieć, że nadawały się tylko do
kasacji: prawe skrzydła były wygięte w górę pod kątem jakichś dwudziestu stopni, z lewych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin