Kydryński Lucjan - Przejazdem przez życie. Kroniki rodzinne.pdf

(2066 KB) Pobierz
1044610823.001.png
Lucjan Kydryński
Przejazdem przez życie...
Kroniki rodzinne
Wydawnictwo Literackie
1044610823.002.png
Pewnego dnia wybraliśmy się we czwórkę na wieś, do Marcina, aby zasadzić dąb —
symbol więzi rodziny Kydryńskich. Zaczęliśmy od wykopywania dołu pod drzewo —
dyrygował Marcin. Trzyletni Staś wybrał trzy łopaty ziemi, sześcioletni Franio wybrał
sześć. Na mnie przypadało siedemdziesiąt pięć, ale nie udźwignąłem zadania, zresztą aż
tyle nie było już potrzeba. Dąb stanął. Obok my, ustawieni do pamiątkowego zdjęcia:
Staś, Franio, Marcin i ja. Wszyscy Kydryńscy świata.
A oto nasza historia...
Z Marcinem, Franiem
i Stasiem po zasadzeniu dębu,
11 września 2004.
Rozdział pierwszy
Mój nauczyciel dziennikarstwa, Marian Eile, twórca „Przekroju", miał zwyczaj, że
przyjmując tekst do druku, od razu, w ciemno, skreślał pierwszy akapit. "Twierdził, na
ogół nie bez racji, że jest to na pewno niepotrzebny wstęp, niczego nie wnoszący do
właściwej treści. A jeśli już nie mógł z jakichś względów dokonać tak radykalnego
cięcia, dawał przynajmniej nadtytuł: „Początek nudny, ale potem bardzo ciekawe".
Myślę, że to dobry nadtytuł także dla tej książki: zaczynając czytanie, nie należy się
zniechęcać, lecz patrzeć w przyszłość z optymizmem. Początek zawsze jest trudny.
Dla mnie wszystko zaczęło się w Tarnobrzegu. Dawnym, małym Tarnobrzegu,
zdominowanym w połowie przez żydowskie sklepiki z pokarmem dla ciała, w połowie
przez olbrzymi klasztor Dominikanów z pokarmem dla duszy. Między te dwa światy
wciśnięty był niewielki domek, skryty w cieniu stuletniej lipy. Domek moich dziadków;
bezpieczna przystań młodych lat, zawsze pełna miłości i wyrozumiałości, zawsze
gościnna — w dzieciństwie i młodości spędzałem tam niemal wszystkie wakacje. To
zresztą właściwie nie był domek dziadków, lecz „służbowe mieszkanie" przydzielone
przez hrabiego Tarnowskiego dziadkowi, on bowiem w browarze hrabiego opiekował się
kotłami parowymi i rozmaitą browarnianą maszynerią.
Dziadek, Antoni Usarowski, był zacnym, szanowanym w miasteczku obywatelem,
jednym z paru zaledwie dostępujących zaszczytu trzymania podczas procesji baldachimu
nad Przenajświętszym Sakramentem. Miał wspaniałą żonę Marię, moją babcię, równie
pobożną jak on — jej głos wyśpiewujący godzinki budził mnie o świcie ze snu. Mieli
syna, który w 1914 roku, walcząc w Dolomitach, nabawił się gruźlicy i zmarł wkrótce po
wojnie (tej pierwszej, oczywiście), i mieli córkę Aleksandrę, moją matkę.
Matka ukończyła zaledwie dwadzieścia jeden lat, gdy poznała dyrektora
tarnobrzeskiego gimnazjum, Juliusza Kydryńskiego. Pokochali się, jak sądzę, i pobrali w
roku 1917. On, starszy od niej o czternaście lat, był mężczyzną z przeszłością: z dwiema
córkami. Czy wdowiec, czy po rozwodzie — tego nie wiem, a w ogóle widzę teraz, że o
moim ojcu wiem bardzo niewiele. Właściwie nic. Może dlatego, że umarł, kiedy byłem
dzieckiem, i nie zdążyłem zadać mu pytań, jakie zwykle syn zadaje ojcu. Jego rodziny
nie znałem, nie utrzymywaliśmy z nią żadnych kontaktów — dla mnie więc ród
Kydryńskich wywodzi się dopiero od ojca, czyli mam raczej niewielkie drzewo
genealogiczne. Domyślam się natomiast, że jego pierwsza żona była cudzoziemką,
prawdopodobnie wiedenką poznaną na studiach, córki miały bowiem obce imiona:
Ingeborga i Melitta. Gdy ojciec ożenił się z moją matką, obie jakoś zniknęły z jego życia,
chociaż z jedną z nich, Ingą, utrzymywaliśmy potem bardzo serdeczne kontakty aż do jej
śmierci. Zamieszkała w Wiedniu i wyszła za mąż za pastora.
Do Tarnobrzega skierowało ojca Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia
Publicznego (tak to się wtedy nazywało); był profesorem filologii klasycznej oraz języka
niemieckiego i ministerstwo przerzucało go z miasta do miasta, tam gdzie właśnie
potrzebowano specjalisty od tych przedmiotów. Po studiach we Lwowie i Wiedniu
pierwszą posadę uzyskał w Kołomyi (tam urodziła się Inga), stamtąd przeszedł do Rawy
Ruskiej (Melitta) i z Rawy do Tarnobrzega (tam ślub z moją matką i narodziny mego
brata, Juliusza). Na Tarnobrzegu wędrówki ojca się nie zakończyły: przeniesiono go na
Pomorze, do Gniewa (moja siostra Maria), a z Gniewa do Grudziądza, który stał się
moim rodzinnym miastem. Na Pomorzu istniał zwyczaj, że dziecko przynosiło sobie na
świat imię — ja przyniosłem sobie od razu trzy: Kacper, Melchior i Baltazar. Na
szczęście matka nie uległa szpitalnym zakonnicom, choć nalegały, by pozostała wierna
tradycji, ale poszła i tak na pewien kompromis, godząc się dla świętego spokoju nazwać
mnie, według następnej kartki kalendarza, Lucjanem. Zawsze to trochę lepsze niż
Baltazar.
Miałem zaledwie rok, gdy przeprowadziliśmy się z całą rodziną do Krakowa, i tu już
nie urodził się nikt, co uważam za słuszne: pięcioro dzieci, każde z innego miasta, to i tak
był pewien rekord. Z moich dziecięcych krakowskich lat, czyli z początku lat
trzydziestych, niewiele pamiętam, lecz to, co pamiętam, wspominam bardzo miło: ojciec
został mianowany wizytatorem, a potem dyrektorem Gimnazjum im. św. Jacka, matka
była nauczycielką w szkole powszechnej, powodziło nam się całkiem nieźle. Mieliśmy
wspaniałe służbowe mieszkanie obok gimnazjum, przy ul. Starowiśl-nej: całe piętro
jednopiętrowego budynku. Tam zyskałem pierwszego przyjaciela — syna fryzjera z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin