Alfred Cookman obmyty we krwi baranka.rtf

(29 KB) Pobierz

Alfred Cookman

 

OBMYTY WE KRWI

BARANKA

 

 

 

 

"Zamieć wszystko na trzy stopy wokół krzyża Jezusa, a zbierzesz to, co było Alfredem Cookmanem", napisał De Witt Talmage, po śmierci tego dob­rego człowieka. Nie zawsze tak było z tym utalentowanym i oddanym kaz­nodzieją. Mając dwadzieścia lat, podczas konferencji duchownych, Alfred Cookman doświadczył duchowego upadku, angażując się w pustą i niepoważną rozmowę. Ta utrata łaski trwała przez dziesięć długich lat, lecz lek­cje, których nauczył się dzięki temu, były środkami, których Bóg użył do przekształcenia tego przeciętnego chrześcijanina w prawdziwego świętego, który później wypisał na swych rękach, stopach i wargach - "Poświęcony Jezusowi".

 

 

Jego ojciec, George Cookman, mieszkaniec Yorkshire, nawrócił się ma­jąc osiemnaście lat. Kiedy podjął się pewnego zajęcia, które sprowadziło go do Ameryki, Bóg powołał go, aby powrócił do tego kraju jako kaznodzieja ewangelii. Po pewnym czasie wrócił do Anglii po swą oblubienicę, Sarę Barton, mieszkającą w Doncaster. Sara była wierna swej nowo znalezionej wierze, przez co doświadczyła prześladowań ze strony swej ciotki. Z radoś­cią zrezygnowała z życia w dostatku, aby w lutym 1827 roku, razem ze swym mężem, odważnie ruszyć naprzód i dzielić z nim trudy pobytu w no­wym kraju.

 

 

Alfred urodził się w Columbii, w stanie Pennsylvania w styczniu 1828 roku. Świadomość jego rodziców, co do ich duchowej odpowiedzialności, spowodowała, że najstarsze z szóstki ich dzieci w szczególny sposób po­wierzyli Bogu.

 

 

"Nigdy nie przestanę być wdzięcznym za wskazówki i przykład wierne­go ojca i miłującej matki", napisał później Alfred. "Nawet w najwcześniej­szym dzieciństwie nie przypominam sobie takiego okresu w moim życiu, w którym nie miałbym przed oczami bojaźni Bożej. Kiedy miałem około siedmiu lat, przekonałem rodziców, aby pozwolili mi pójść na nocne czu­wanie w kościele. Mój ojciec głosił na temat Powtórnego Przyjścia Chrystusa. Myśląc, że koniec świata jest prawdopodobnie kwestią najbliższej przyszłoś­ci, po raz pierwszy uświadomiłem sobie swój brak przygotowania na Sąd Ostateczny i przeraziłem się na myśl o tym. Od tego czasu datuje się moje przebudzenie".

 

 

Będąc jedenastoletnim chłopcem, Alfred brał udział w nabożeństwie swego ojca, na którym miejsce przeznaczone dla pokutujących grzeszni­ków zatłoczone było ludźmi, szukającymi zbawienia. Jego serce również zostało poruszone przez Ducha Świętego. Ponieważ nie było już dla niego miejsca z przodu, poszedł do kąta w kościele. Tam, płacząc, modlił się gorliwie: "Drogi Zbawicielu, zbawiasz innych; czy nie mógłbyś zbawić mnie?"

 

 

Później w taki sposób opisał swoje przeżycie w tym czasie:

 

"Kiedy tak modliłem się, płakałem i wołałem, jakaś uprzejma ręka spo­częła na mojej głowie. Otworzyłem oczy i spostrzegłem, że był to jeden ze starszych Kościoła Prezbiteriańskiego. Zauważył moje zainteresowanie i bę­dąc posłusznym swego rodzaju odczuciu, mając współczujące, chrześcijań­skie serce, przyszedł mnie zachęcić i pomóc mi. Pamiętam, jak wspaniale odkrył przede mną naturę wiary i plan zbawienia. Powiedziałem: 'będę wierzyć, ja wierzę; wierzę teraz, że Jezus jest moim Zbawicielem; że On mnie teraz zbawia i natychmiast

 

'Otwarte niebo wokół mnie lśniło Promieniami świętego szczęścia; A Jezus pokazał mi Swą miłość I wyszeptał, że należę do Niego.' "

 

 

Wraz z nadejściem duchowego życia, rozwinęło się w nim pragnienie, aby pomagać innym. Rozpoczął nabożeństwa modlitewne za chłopców w jego wieku, z których kilku nawróciło się.

 

W tym samym roku jego ojciec został przeniesiony do Wesley Chapel w Washington, D.C., skąd wybrano go na kapelana Senatu Stanów Zjedno­czonych. W 1841 roku odczuł, że jego obowiązkiem jest odwiedzić swego starego ojca w Anglii. Spytał Alfreda, czy chciałby mu towarzyszyć w podróży, lecz ten, czując się odpowiedzialnym za matkę i młodszych członków ro­dziny podczas nieobecności ojca, zrezygnował. George Cookman wypłynął z Nowego Jorku do Liverpool, lecz statek nigdy nie dotarł do miejsca swego przeznaczenia, a jego los pozostał nieznany. Tragedia, prawie przygniatają­ca swym ciężarem owdowiałą panią Cookman, wydobyła z Alfreda wszyst­kie najlepsze cechy jego charakteru. Odważnie zajął miejsce ojca, a jego matka powiedziała, że jedynie wieczność może objawić to wszystko, kim był jako syn i brat dla pogrążonej w smutku rodziny.

 

 

Śmierć ojca i męża spowodowała zmianę miejsca zamieszkania. Nowy dom państwa Cookman znajdował się w mieście Baltimore. Zanim skończył piętnaście lat, Alfred został nauczycielem Szkółki Niedzielnej. Następnego roku, wraz z kilkoma młodymi ludźmi, zorganizował misję działającą wśród żeglarzy i biednych dzieci, które często przebywały w dokach portu w Zatoce Chesapeake. Wynajęli pokój, który nazwali "Miasto Betel" i tam prowadzili nabożeństwa.

 

 

Ponieważ Alfred, choć był najmłodszym członkiem grupy, posiadał wy­bitne zdolności krasomówcze, a na jego życiu spoczywało Boże dotknięcie, przyjaciele zaczęli rozpoznawać, że Bóg powołuje go do służby. Jego pierw­szym poważnym osiągnięciem w tym kierunku było wygłoszenie kazania na temat "Śmierć jest zyskiem" na pogrzebie wierzącego przyjaciela.

 

 

Wypadki tak się potoczyły, że w wieku osiemnastu lat Alfred Cookman pożegnał się ze swą rodziną i rozpoczął swą karierę kaznodziei. Pośród pożegnalnych słów jego matki, było napomnienie: "Mój synu, jeśli chcesz być bezgranicznie szczęśliwy lub bardzo użyteczny w swej służbie, musisz być całkowicie uświęconym sługą Jezusa''. To napomnienie wywarło bar­dzo głęboki wpływ na jego serce i umysł.

 

"Często odczuwałem, że coś mnie skłania, abym poddał się Bogu i mod­lił się o łaskę całkowitego uświęcenia. Lecz wtedy doświadczenie wznosiło się w moich oczach jako góra chwały i mówiłem, To nie dla mnie. W żaden sposób nie mógłbym wspiąć się na ten lśniący szczyt. A gdybym mógł, moje otoczenie i doświadczenia są takie, że nie mógłbym utrzymać tak wzniosłej pozycji"

 

 

Ponieważ często podróżował, odwiedzał różne miejsca. W jednym z nich spotkał Biskupa Hamline'a z żoną, którzy przyjechali na poświęcenie nowego kościoła. Ten święty człowiek pozostał tam przez tydzień, wygła­szając kilka namaszczonych Duchem kazań. Rozmawiał również z Cookmanem na temat jego potrzeby uświęcenia. Rady, których mu udzielił, miały dobroczynny wpływ na młodego kaznodzieję i skłoniły go do gorliwej modlitwy. Oto jego słowa:

 

 

"Klęcząc w samotności, przyniosłem całe swoje poświęcenie do Chrystu­sa. Zawarłem przymierze z moim własnym sercem i z moim Ojcem niebies­kim, że moja niegodna ofiara pozostanie na ołtarzu i odtąd będę się podo­bał Bogu wierząc, że ołtarz (Chrystus) uświęca dar. Spytacie, jaki był na­tychmiastowy rezultat? Odpowiadam, pokój - szeroki, głęboki, pełny, wystar­czający i święty pokój. Było to wynikiem nie tylko świadectwa czystego sumienia przed Bogiem, lecz także obecności i pracy Ducha w moim sercu. Wciąż jednak nie mogłem powiedzieć, że byłem całkowicie uświęcony, z wyjątkiem tego, że poświęciłem się lub oddzieliłem dla Boga.

 

 

Następnego dnia, znalazłszy Biskupa i panią Hamline, opowiedziałem im o moim poświęceniu i wierze w Jezusa, i w tym wyznaniu uświadomiłem sobie wzmacniające światło i siłę. Chwilę później pani Hamline zapropono­wała, abyśmy spędzili jakiś czas w modlitwie. Leżąc na twarzy przed Bo­giem, modliliśmy się po kolei. Kiedy przyszła moja kolej, Bóg, poprzez Chry­stusa dał mi Ducha Świętego, gdyż nigdy wcześniej go nie przyjąłem, tak że musiałem wyznać

 

'Wykonało się! Zachowaj tę chwilę, Błogosław pełnym zbawieniem; Poprzez Twą krew mam odkupienie, Nienaganną miłość i pokój'.

 

 

Wspaniałe dzieło uświęcenia, o które tak często modliłem się i które mia­łem nadzieję osiągnąć, dokonało się we mnie. Nie mogłem w to wątpić. W moim przypadku dowód był tak bezpośredni i nie ulegający wątpliwości, jak świadectwo synostwa otrzymane w chwili mojej adopcji do Niebiańskiej rodziny. Och, było to cudowne, bosko cudowne!

 

 

Czy muszę mówić, że doświadczenie uświęcenia zainaugurowało w moim życiu religijnym nową epokę? Cóż za błogosławione odpocznienie w Jezusie! Cóż za trwałe doświadczenie czystości poprzez krew Baranka! Cóż za świadome zjednoczenie i ciągła społeczność z Bogiem! O ileż więk­sza moc, by czynić wolę Ojca mojego w niebie i cierpieć dla Niego! Jaka rozkosz w służbie Mistrza! Jaka obawa przed zasmuceniem Ducha Święte­go! Jaka miłość i pragnienie przebywania z całkowicie uświęconymi! Jaka radość w rozmowach na tematy religijne! Jakie zaufanie w modlitwie! Jakie oświecenie podczas czytanie świętego Słowa! O ileż większe namaszczenie do wykonywania publicznych obowiązków!"

 

 

To święte doświadczenie zostało jednak zmącone, kiedy Cookman, bę­dąc po raz pierwszy na konferencji Kościoła Metodystów, razem z innymi kaznodziejami wdał się w rozmowę, która zagasiła Ducha Świętego. Później powiedział:

 

 

"Zapominając, jak łatwo można zasmucić Ducha Świętego, pozwoliłem sobie na poddanie się nastrojowi chwili. Po tym, jak dałem upust głupim żartom i wymyślonym historiom, uświadomiłem sobie, że poniosłem dotkli­wą stratę. Podczas mojej następnej pracy, byłem osłabiony.

 

Prawdopodobnie po to, aby zaspokoić swoje sumienie, zacząłem sprzyjać poglądom tych, którzy twierdzili, że uświęcenie, jako praca Ducha Świętego, nie może zawierać w sobie doświadczenia innego, niż duchowe odrodzenie."

 

 

Choć młody kaznodzieja nie miał już wewnętrznej pewności zupełnego zbawienia, jego kazania podczas następnej dekady wydawały się najlepiej przyjmowane w kościołach, w których był pastorem. Był najpopularniej­szym kaznodzieją na Konferencji i poszukiwanym mówcą. Propozycje ze zborów w większych miastach przychodziły jedna po drugiej. Jednak pomi­mo tego całego zewnętrznego sukcesu, Alfred nie był zadowolony i zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie mogło dorównać osobistej pobożności. Przestrzegając swojego młodszego brata, który zastanawiał się nad rozpo­częciem pracy dla Boga, napisał:

 

 

"Niech żaden ukryty grzech, żaden brak chęci do wysiłku, poświecenia, lub cierpienia nie odciągnie cię od pełnego uświadomienia sobie twoich przy­wilejów w ewangelii drogiego Bożego Syna. Jakkolwiek niedoskonały twój duchowy i fizyczny rozwój może ci się wydawać, nie ma powodu, dla które­go, jako chrześcijanin, nie miałbyś rywalizować z Fletcherem, McCheyne'em Summerfieldem w ich prawie, w anielskiej czystości, gorliwości i poświęce­niu. W pierwszej kolejności zatroszcz się o rzecz najważniejszą - osobistą pobożność, a wtedy nie będę musiał się martwić o całą resztę."

 

 

W 1857 roku, podczas przebudzenia, które przetoczyło się po konty­nencie amerykańskim, Alfred Cookman ponownie zajął swą pozycję w obro­nie doktryny "Doskonałej Miłości". W tym czasie był pastorem kościoła przy Green Street, w Filadelfii i zrozumiał, że większa część jego energii była marnowana na wewnętrzny konflikt. Duch prowadził go z powrotem do prostej wiary, jego pierwszego poświęcenia, lecz również kierował go naprzód, ku bardziej dojrzałemu zrozumieniu doktryny i doświadczenia. Na temat swego odnowienia, dziesięć lat później napisał:

 

 

"Och, jak wiele cennych lat zmarnowałem na roztrząsaniu spornych kwe­stii różnic teologicznych, nie widząc, że sprzeciwiałem się doktrynie, która musi być rozważana duchowo i która dąży do przybliżania ludzi do Boga!

 

 

W tym czasie, poprzez głupotę popadłem w nałóg używania tytoniu; słabość, która oprócz doznań smakowych, miała upływ na moją naturę nerwową i towarzyską. Kiedy stawałem w obliczu zobowiązania do całkowitej świętości, testem posłuszeństwa stawała się rezygnacja z mojego głu­piego nałogu. Zgadzałem się na to. Rezultatem było oświecenie, siła i błogosławieństwo.

 

 

Potem przychodziło pokuszenie. Słuchałem takich oto sugestii: To jest jeden z darów Boga'. 'Twoja religia nie wymaga od ciebie ascezy'. 'Ta sła­bość nie jest zabroniona na kartach Nowego Testamentu'. 'Niektórzy dobrzy ludzie, których znasz, oddają się tej praktyce'. W ten sposób, szukając uspo­kojenia mojego sumienia, znów wracałem do dawnego nałogu.

 

 

Po jakimś czasie zacząłem widzieć, że oddawanie się tej słabości w każ­dym wypadku niesie z sobą wiele wątpliwości i te wątpliwości były dowodem raczej mojej cielesności, niż chrześcijańskiego doświadczenia. Rezygnacja z nałogu nie mogła mi zaszkodzić, podczas gdy trwanie w nim kosztowało mnie zbyt wiele.

 

 

Odkryłem, że po wszystkich moich obiekcjach co do świętości, jako osob­nego dzieła łaski, istniał świadomy brak w moim własnym doświadczeniu religijnym - nie było ono mocne, pełne, trwałe. Często pytałem siebie: 'Cze­go potrzebuje i pragnę, w porównaniu z tym, co mam i wyznaję?'

 

 

Zastanowiłem się nad trzema krokami, które moi święci przyjaciele uwa­żali za konieczne, a mianowicie; 'po pierwsze, zupełne poświęcenie; po dru­gie, akceptacja Jezusa, chwila za chwilą, jako doskonałego Zbawiciela; po trzecie, pokorne i jasno określone wyznanie otrzymanej łaski'. Powiedzia­łem: 'Są to biblijne i rozsądne założenia. Odrzucę wszelkie poprzednio przy­jęte teorie, wątpliwe oddawanie się nałogom i karygodną niewiarę i zawrócę ze swojej drogi'. Niestety, odszedłem od światła i straciłem tak wiele lat wa­hając się pomiędzy sobą a Bogiem! Czy będę w stanie kiedyś sobie wyba­czyć? Cóż za gorzkie wspomnienia!

 

 

Moje przyznanie się do winy powodowane jest szczerością i troską o in­nych. Jest to największe upokorzenie mojego życia. Gdyby ci, którzy doświadczyli wyraźniejszego światła chrześcijańskiej czystości chcieli mnie wysłu­chać, zaklinałbym ich i zachęcał z braterską troską i gorliwością, aby moja głupota była dla nich ostrzeżeniem. Niech taka słabość umrze w nich po dziesięciokroć, zanim świadomie odejdą z drogi świętości; ponieważ jeśli zawrócą swoje kroki, pamięć o pierwotnej czystości będzie przez cały czas przyćmiona, a to doda kroplę goryczy do ich kubka najsłodszego pocieszenia.

 

 

Znów przyjąłem Chrystusa jako mojego Zbawiciela od wszelkich grze­chów, zrozumiałem świadectwo tego samego Ducha i od tej pory chodzę w świetle - realizując tą doświadczalną doktrynę społeczności i łączności ze świętymi. Pokornie i z wdzięcznością poświadczam, że krew Jezusa oczy­szcza mnie od wszelkiego grzechu.

 

 

”Jak więc przyjęliście Chrystusa Jezusa, Pana, tak w nim chodź­cie”. To znaczy, jak rozumiem, 'Utrzymujcie tę samą postawę przed Bogiem, jaką przyjęliście, kiedy zaakceptowaliście Chrystusa jako swojego Zbawicie­la'. ja przyjąłem go w duchu zupełnego poświęcenia, bezwarunkowej wiary pokornego wyznania. Odkrywam, że stałe powtarzanie tych trzech kroków pozwala mi chodzić z Nim. Nie mogę pozwolić sobie na choćby jedną chwilę cofnięcia swojej ofiary, na oderwanie wzroku od Jezusa lub na rozstanie się z duchem wyznawania."

 

 

W 1851 roku Cookman poślubił Annie Brunner. Ich związek był szczęś­liwy, a w dziesiątą rocznicę ich ślubu Alfred stwierdził, iż opierał się na "kamieniach" miłości, prawdy, czystości, uprzejmości, wierności, szczeroś­ci, ciągłości, wdzięczności, świętości oraz na Chrystusie jako Fundamencie.

 

 

Nie cofając się przed żadną, nawet najcięższą pracą ewangelizacyjną, Alfred Cookman był człowiekiem oddanym rodzinie. Cała dziewiątka jego dzieci była dla niego wielką radością. Jego listy do nich, pisane w czasie przymusowej nieobecności, pełne są ojcowskiej miłości i napomnień dla ich duchowego dobra. Dwoje z nich zmarło przed nim - dziewczynka Rebe­ka, będąc niemowlęciem i jego pierworodny syn, Bruner, w wieku szesnas­tu lat. Pociechą dla rodziców było to, że chłopiec był dobrym chrześcijani­nem od czasu swego nawrócenia w wieku dziesięciu lat. Cookman uważał, że życie Brunera było "tymczasową pożyczką, która uczyniła ziemię pięk­niejszą, a niebo bardziej pociągające".

 

 

Częste wyjazdy w celu głoszenia Słowa wiązały się z oddzieleniem od ukochanej partnerki. Kiedy pewnego razu samotność prawie przekraczała jego siły, napisał do niej:

 

"Skłoniłem swoje kolana w modlitwie i uświadomiłem sobie, że miałem najlepsze towarzystwo. Mój współczujący Zbawiciel przybył spiesznie, aby mi ulżyć, a pokój przekształcił się w salę audiencyjną Boga. Jak niewypo­wiedzianie słodka - jak nieopisanie cenna jest religia Pana Jezusa!"

 

 

Siła tego niezwykłego człowieka pochodziła z Tronu Łaski. Jego żona opowiadała, jak czyniła mu wymówki z powodu jego nocnego czuwania, na co odpowiadał, że nie może odpoczywać, kiedy ma na sercu ludzi. Często studiował Pismo aż do rana. Ta bliska społeczność z Panem miała wpływ na jego głośne modlitwy przed ludźmi. Pewien człowiek, słysząc pełne zapału wołanie, otworzył swe oczy i zobaczył, jak kaznodzieja klęczy z rękami wzniesionymi w stronę Nieba, a potem wstaje i sięga tak wysoko, jak tylko może. Potem znów upadając na kolana, dziękował Boga za bło­gosławieństwo, o które prosił.

 

 

Jeden młody człowiek, który niedawno się nawrócił, został poruszony pobożnością Alfreda Cookmana. Spytano go: "Które z jego kazań słyszałeś?" Odpowiedział: "Nie słyszałem żadnego kazania, ale widziałem go, jak cho­dził po ulicy".

 

 

Żyjąc w czasie walki narodu o wielką sprawę secesji i niewolnictwa, Cookman nie mógł pozostać cichym obserwatorem. Zanim wybuchła woj­na domowa, wygłosił kazanie potępiające niewolnictwo na podstawie Księ­gi Izajasza 8:12,13: "Nie nazywajcie sprzysiężeniem (z ang. confederacy - konfederacja - przyp. tłum.) wszystkiego, co ten lud nazywa sprzysiężeniem, i nie bójcie się tego, czego on się boi, ani się nie trwóżcie! Tylko Pana Zastępów miejcie za Świętego, niech On będzie waszą bojaźnią i On waszym lękiem!"

 

Kiedy przemawiał, jego twarz lśniła nie­biańskim światłem, a jego słowa namaszczone były boską mocą i siłą.

 

 

Podczas wojny, służył na froncie w Misji Chrześcijańskiej, pomagając żołnierzom nie tylko w ich doczesnych potrzebach i dolegliwościach, lecz również rozdawał Biblie i traktaty, głosił i odwiedzał ich osobiście.

 

 

Nic dziwnego, że tak wielki wysiłek Cookmana odbił się na jego zdro­wiu. Zamiast jechać na wakacje, angażował swe siły do pracy na obozie. Chociaż czuł, że siły go opuszczają, nie zmarnował żadnej okazji, aby wznieść swój głos dla sprawy pełnej ewangelii. 22 Listopada 1871 roku wygłosił swoje ostatnie kazanie. Zapowiadając swój temat i trzymając zwiędły liść w swojej ręce, przeczytał tekst: "Wszyscy więdniemy jak liść" (Iz 64:6). Zgromadzeni wspominali później niezwykłą światłość emanującą z jego obli­cza. Kiedy skończył kazanie, przekazał liść przyjacielowi, ze słowami: "Liść i kaznodzieja są bardzo podobni - więdną".

 

 

Był tak słaby, że dwoje przyjaciół odprowadziło go do domu. Powie­dział do nich:

 

"Wiem, że głoszenie doktryny świętości nie jest popularne, lecz pomyś­lałem, że wypełnię swój obowiązek; czuję, że to może być moja ostatnia okazja."

 

 

Wśród jego ostatnich słów, były: "Przechodzę przez bramy" oraz "ob­myty w krwi Baranka". Bóg dał Swemu umiłowanemu dziecku, które spę­dziło tylko czterdzieści cztery lata na tym padole łez, takie zrozumienie skuteczności oczyszczającej "krwi Baranka, który był zabity", jakie było dane tylko nielicznym. To potwierdzenie było czymś więcej, nie tylko jednorazo­wym aktem świadectwa. Był to temat jego pokoju, w którym leżał podczas choroby; stworzyło to atmosferę, która była obecna w tym świętym miejscu.

 

 

Bez wątpienia ta sama realność, która powodowała, że męczennicy śpie­wali w płomieniach, uzdolniła cierpiącego kaznodzieję do radowania się owocami Odkupienia, które były tak bardzo potrzebne w tej godzinie. Jego stopy przeszywał niesłychany ból, spowodowany szczególnie ostrą formą reumatyzmu. Stwierdził, że gdyby każda kość w jego kostkach i stopach była zębem, w którym rwano by odsłonięte nerwy, można by to przyrów­nać do bólu, który znosił. Dla niego jednak obróciło się to w błogosławień­stwo. Posłuchajmy, jak wyjaśnia:

 

 

"Przez wiele lat wiedziałem, co to znaczy być obmytym w krwi Baran­ka; teraz rozumiem pełne znaczenie tego wersetu: 'To są ci, którzy przy­chodzą z wielkiego ucisku i wyprali szaty swoje, i wybielili je we krwi Baranka' Twierdziłem, że krew wystarcza, lecz teraz poznaję, że ucisk doprowadza nas do krwi, która oczyszcza".

 

 

Kiedy matka przypomniała mu, że błogosławiony Zbawiciel cierpiał ból w stopach, odrzekł: "Gwoździe przebiły Jego drogie stopy i On może mi współczuć w mym cierpieniu ".

 

 

W końcowej fazie choroby Cookman miał wizję nieba. Stwierdził, że to było czymś więcej, niż snem. Znalazł się w środku, za bramami i najpierw został przywitany przez swego dziadka, który powiedział: "Kiedy byłeś w Anglii, z przyjemnością pokazywałem ci różne ciekawe rzeczy; teraz wi­tam cię w niebie, mój wnuku, obmyty w krwi Baranka!" Następnie został przyjęty przez swego ojca, którego cechy były dla niego tak wyraźne, jak w czasach jego dzieciństwa. Powitanie miało tę samą treść: "Witaj, synu, obmyty w krwi Baranka!". Potem jego brat, George, objął go, wykrzykując: "Witam, bracie, obmyty w krwi Baranka!" Na końcu jego syn, Bruner, po­wtórzył refren: "Witaj, ojcze, obmyty w krwi Baranka". Każdy z nich zapro­wadził go przed Tron.

 

 

Cookman tak zrelacjonował to swojej żonie: "To było paradne wejście". Posłuchajmy, jak ten obrońca oczyszczenia poprzez krew, stwierdza raz jeszcze:

 

 

"Najlepsza godzina mojej choroby była wtedy, kiedy ognie cierpienia płonęły i przypalały wszystko wokół mnie. Przekonało mnie to, że pełne zba­wienie jest jedynym przygotowaniem na dziesięć tysięcy nieprzewidzianych wypadków, które mogą się przydarzyć śmiertelnikowi. Jakże kojące jest od­czucie, że dusza została obmyta w krwi Baranka i doświadczenie inspiracji tej doskonałej miłości, która usuwa bojaźń, gdyż bojaźń drży przed karą.9'

 

 

I tak, kiedy nadszedł koniec, to samo świadectwo zostało dane wszyst­kim! Dla jego lekarza, były to słowa:

 

"Obmyty w krwi Baranka." Kaznodziei z kościoła Prezbiteriańskiego wyznał swą pewność całkowitego zbawienia, mówiąc: "Nigdy nie widzia­łem takiej obecności Chrystusa ze mną - jego oczyszczającej krwi!" Do swego bliskiego przyjaciela powiedział: "Próbowałem głosić Uświęcenie; szcze­rze je wyznawałem; i teraz jakże wielkim jest to dla mnie pocieszeniem! Byłem wierny Uświęceniu; a teraz Jezus mnie zbawia - zbawia mnie w peł­ni. Tak cudownie jest być obmytym we krwi Baranka." Dla jego brata, przed samą śmiercią, było to: "Śmierć jest bramą do nieskończonej chwały; jestem obmyty w krwi Baranka". Inna bliska mu osoba słyszała, jak wyszeptał: "To jest najgorszy dzień mojej choroby, lecz wszystko jest w porządku; jestem szczęśliwy, że głosiłem pełne zbawienie: co bym bez niego teraz zrobił? Jeśli zapomnicie o wszystkim innym, pamiętajcie moje świadectwo: Jestem obmy­ty w krwi Baranka."

 

 

12 Listopada 1871 roku Alfred Cookman "przeszedł przez bramy", aby dołączyć do wielkiego tłumu tych, którzy zostali "obmyci w krwi Baranka."

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin