Christopher Moore
Najgłupszy anioł
Tę książkę dedykuję Mike’owi Spradlinowi, który powiedział: „Wiesz, powinieneś napisać książkę o Bożym Narodzeniu.”
Na co odparłem: „Jaką książkę o Bożym Narodzeniu?”.
Na co on odparł: „Nie wiem. Może Gwiazdka w Pine Cove albo coś.”.
Na co odparłem: „Się robi”.
Podziękowania
Autor pragnie podziękować osobom, które pomogły. Jak zwykle, Nicholasowi Ellisonowi, mojemu nieustraszonemu agentowi; Jennifer Brehl, mojej genialnej redaktorce; Lisie Gallagher i Michaelowi Morrisonowi - za nieustanną wiarę w moją umiejętność opowiadania historii; Jackowi Womackowi i Leslie Cohen - za stawianie mnie przed czytelnikami i prasą; Huffmanom - za przygotowanie lądowiska i ciepłe przyjęcie; Charliemu Rodgersowi - za uważną lekturę, przemyślane uwagi i znoszenie tego wszystkiego; w końcu, Taco Bobowi, któremu z radością (i za jego zgodą, co psuję niemal wszystko) zwędziłem pomysł na rozdział 16.
Ostrzeżenie od Autora
Jeśli kupujesz tą książkę na prezent dla babci albo dziecka, musisz wiedzieć, że zawiera ona brzydkie słowa, a także pozbawione smaku opisy kanibalizmu i aktów płciowych osób po czterdziestce. Nie miejcie do mnie pretensji. Uprzedziłem.
Boże Narodzenie wkradło się do Pine Cove jak to podstępne Boże Narodzenie: ciągnąc girlandy, wstążki i dzwonki, rozlewając ajerkoniak, cuchnąc sosną i zapowiadając świąteczną zagładę niczym odmrożenie pod jemiołą. Zbudowane w pseudotudorowskim stylu Pine Cove, całe wystrojone w świąteczne gadżety - migające lampki na wszystkich drzewach wzdłuż Cypress Street, sztuczny śnieg w rogach każdej wystawy sklepowej, miniaturowych Mikołajów i olbrzymie świece na wszystkich latarniach - otworzyło podwoje na napływ turystów z Los Angeles, San Francisco i Central Valley, szukających prawdziwej, gwiazdkowej komercji. Pine Cove, senne nadmorskie miasteczko w Kalifornii - istne miasto-zabawka, w którym więcej było galerii niż stacji benzynowych, więcej winiarni niż sklepów żelaznych - czekało, równie kuszące jak pijana królowa balu maturalnego, a Boże Narodzenie miało nadciągnąć już za pięć dni. Wraz z Bożym Narodzeniem zbliżało się Dziecię. Jedno i drugie było wspaniałe, nieodparte i cudowne. Pine Cove czekało tylko na jedno z nich.
Co nie oznacza, że miejscowi nie odczuwali atmosfery świąt. Dwa tygodnie przed i po świętach wiązały się z mile widzianą falą pieniędzy, płynącą do tutejszych kas, wygłodniałych już od lata. Każda kelnerka odkurzała swoją mikołajkową czapkę, wkładała rogi renifera i sprawdzała, czy ma w fartuszku parę działających długopisów. Recepcjoniści w hotelach szykowali się na wściekłych uczestników wycieczek „last minute”, dla których zabraknie miejsc, a dozorcy przerzucali się ze zwykłych odświeżaczy powietrza o zapachu pudru dla niemowląt na bardziej świąteczny odór sosny i cynamonu. W butiku przyczepiono tabliczkę z napisem „oferta świąteczna” do paskudnego swetra w renifery, dziesiąty rok z rzędu podnosząc jego cenę. Łosie, masoni i weterani, będący w zasadzie jedną bandą zapijaczonych staruchów, snuli gorączkowe plany na doroczną świąteczną paradę przez Cypress Street. W tym roku jej tematem miał być patriotyzm (głównie dlatego, że taki był temat parady czwartego lipca i wszyscy wciąż mieli dekoracje). Wielu mieszkańców zgłosiło się nawet do obsługi skarbonek Armii Zbawienia, ustawionych przed pocztą i Tanim Marketem. Zmieniali się co dwie godziny przez szesnaście godzin dziennie. Ubrani w czerwone kostiumy i przystrojeni sztucznymi brodami, machali swoimi dzwonkami, jakby chcieli zdobyć złoty medal w wywoływaniu ślinotoku u psa na Olimpiadzie Pawiowa.
- Dawaj forsę, skąpy sukinsynu - powiedziała Lena Marquez, stojąca przy skarbonce w ten poniedziałek, pięć dni przed Bożym Narodzeniem.
Przemierzała parking za Dalem Pearsonem, podłym developerem z Pine Cove, który szedł do swojego pickupa, i potrząsała dzwonkiem jak wściekła. Gdy wchodził do Taniego Marketu, skinął jej głową i powiedział: „Dam pieniądze przy wyjściu”, ale gdy osiem minut później wyłonił się ze sklepu, niosąc torbę zakupów i worek z lodem, minął jej skarbonkę tak, jakby używała jej do zbierania łoju z tyłków inspektorów budowlanych i jakby musiał uciekać przed smrodem.
- Możesz się szarpnąć na parę dolców dla tych, którzy mieli mniej szczęścia.
Zadzwoniła mu bardzo głośno tuż przy uchu, a on odwrócił się, wykonując workiem lodu zamach mniej więcej na wysokości bioder. Lena odskoczyła. Była szczupłą trzydziestoośmiolatką o ciemnej cerze, a także delikatnej szyi i idealnym obrysie szczęki tancerki flamenco. Długie, ciemne włosy miała zwinięte po obu stronach swojej mikołajkowej czapki w dwa precle w stylu księżniczki Lei.
- Nie możesz wiać przed Mikołajem! To zachowanie jest złe pod tak wieloma względami, że nie mam czasu ich wymieniać.
- Chyba raczej wyliczać - odparł Dale.
Łagodne, zimowe słońce odbijało się od nowej emalii, którą niedawno pokrył sobie zęby. Miał pięćdziesiąt dwa lata i był prawie zupełnie łysy. Jego silne ramiona stolarza wciąż były szerokie i kanciaste, pomimo wiszącego poniżej piwnego brzuszka.
- Chciałam powiedzieć, że to złe... ty jesteś zły... i skąpy. - Z tymi słowami znowu przysunęła mu dzwonek do ucha i zamachała niczym odziany w czerwień terier, mordujący krzyczącego, mosiężnego szczura.
Dale skulił się na ten dźwięk i podstępnie zatoczył workiem lodu szeroki łuk, trafiając Lenę w splot słoneczny. Pognała do tyłu przez parking, usiłując złapać oddech. Właśnie wtedy panie z PAKERA wezwały gliny - no, jednego glinę.
PAKER był centrum fitness dla kobiet, mieszczącym się tuż nad parkingiem Taniego Marketu. Ze ścieżek i maszyn imitujących chodzenie po schodach członkinie klubu mogły obserwować wchodzących i wychodzących ze sklepu, nie czując się przy tym podglądaczkami. To, co dla sześciu z nich zaczęło się jako chwila czystej radości i lekki skok adrenaliny, gdy patrzyły, jak Lena goni Dale’a przez parking, szybko zmieniło się w szok, gdy wredny developer walnął workiem lodu latynoską Mikołajkę w bebech. Pięć z nich po prostu podetknęło się albo jęknęło, ale Georgia Bauman - która akurat ustawiła swoją ścieżkę na dwanaście kilometrów na godzinę, bo chciała przed świętami zrzucić siedem kilo i zmieścić się w suknię koktajlową z czerwonymi cekinami, którą mąż kupił jej w napadzie seksualnego idealizmu - zleciała z urządzenia w tył i wpadła w barwną plątaninę uczestniczek kursu jogi, ćwiczących na materacach.
- Au, moja czakra dupy!
- To twoja czakra podstawy.
- Boli jak dupa.
- Widziałyście? Prawie ją znokautował. Biedactwo.
- Może trzeba sprawdzić, czy nic się jej nie stało?
- Ktoś powinien zadzwonić do Theo.
Kobiety jednocześnie wyciągnęły telefony komórkowe - niczym gang Odrzutowców z West Side Story, otwierających sprężynowe noże, by wesołym, tanecznym krokiem ruszyć do walki na śmierć i życie.
- Po co w ogóle wychodziła za tego faceta?
- Straszny z niego dupek.
- Dużo piła.
- Georgia, dobrze się czujesz, skarbie?
- Czy pod 911 dodzwonię się do Theo?
- Ten sukinsyn po prostu pojedzie i ją tak zostawi.
- Powinnyśmy tam iść i jej pomóc.
- Muszę ćwiczyć na tym jeszcze dwanaście minut.
- Zasięg sieci w tym mieście to tragedia.
- Mam numer do Theo w szybkim wybieraniu, ze względu na dzieci. Ja zadzwonię.
- Popatrzcie na Georgię i dziewczyny. Wyglądają, jakby ćwiczyły na twisterze i nagle z niego spadły.
- Halo, Theo. Mówi Jane z PAKERA. Tak, no wiesz, właśnie wyjrzałam przez ok...
przygodka23