na-zgliszczach-zakonu_1.pdf
(
558 KB
)
Pobierz
Ta lektura
, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl
.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska
.
ZUZANNA MORAWSKA
Na zgliszczach Zakonu
ść
ś
Na malborskim zamku było bardzo ludno i gwarno jak chyba jeszcze nigdy od założenia
tej wielkiej krzyżackiej siedziby. Cudzoziemskich rycerzy przybyła moc taka, że nie tylko
Ulryk von Jungingen, mistrz Zakonu, od niedawna piastujący tę godność, ale najstarsi
komturowie pamiętający rządy kilku już mistrzów, a też i braciszkowie tak wielkiej liczby
cudzoziemskich gości nie pamiętali. Nie pamiętali i pospolitaki, i knechty, chociaż od lat
dziecięcych Zakonowi służyli.
— Musi będzie wojna — ozwał się Biber, jeden z najstarszych knechtów, zajmujący
obecnie stanowisko setnika, to jest przełożonego nad dziesiątym podwórcem.
— Oo⁉ — spytano go chórem ciekawie.
— Wojna, toć nie nowina — mruknął Fals, chłop młody, pociągając z wielkiej konwi
cienkusz, którym się wszyscy po kolei raczyli.
— Jeno z lekka, z lekka, bo czy wojna, czy nie, ty ciągniesz tak, że dla drugich nie
ostanie! — wołali inni, odciągając konew od chciwych ust Falsa.
Aż ten, nie mogąc podołać napastnikom, wypuścił z rąk konew, ale nabranym w usta
napojem parsknął na nich śmiechem, opryskując cienkim piwkiem jak rzęsistym desz-
czem. A kiedy poszkodowani ocierali się rękawem, odgrażając, że mu nie darują, Fals,
śmiejąc się, wołał:
— Jeszcze wam źle⁈ Od gębyście mi odjęli, a ja, żeby was nie uszkodzić, oddałem
nawet to, co miałem w gębie!
Wtem dało się słyszeć gwałtowne kołatanie do głównej bramy i odgłos trąb oznajmu-
jących nowych gości. Echo rozniosło je po podwórcach i przerwało zabawę knechtów.
— Przybywają nowi goście — mruknął Biber.
Ten i ów nadstawił uszu, zapominając o konwi, Fals zaś, skorzystawszy z zajęcia się
czym innym towarzyszy, pochwycił w ramiona wielką konew i usuwając się z nią sprzed
oczu zaciekawionych, myślał:
„Nadstawiajcie uszu, a ja tymczasem nadstawię gębę”.
Tak myśląc, łykał chciwie napój, zdążając jednocześnie do furtki prowadzącej na głów-
ny podwórzec.
I jego bowiem brała ciekawość, żeby zobaczyć nowo przybywających, nacieszyć się
widokiem lśniących zbroi, rzędów na koniach i pokazać z dala pachołkom konew na
dowód, że w murach zamkowych nie zbraknie im napitku.
Ciężkie wrzeciądze wielkiej bramy, przywykłe do kilkakrotnego w ostatnich dniach
otwierania się dla przybywających, lekko, bez najmniejszego zgrzytu się rozwarły.
Lecz jakież było zdziwienie Falsa, gdy surmy witające zwykle nowo przybywających
umilkły, a na podwórzec wjechało kilkunastu zaledwie jezdnych. Odziani byli bez naj-
mniejszych ozdób, nie znamionujących dostojeństwa ani bogactwa przybyłych. Jedyną
osobliwością wśród tego nielicznego pocztu był młodzieniaszek, najwyżej lat szesnastu,
w połyskującej ciemną stalą półzbroiczce, którego inni z wielką czcią i uszanowaniem
otaczali.
— Iii, miałem też po co biec i jeszcze piastować konew, nie nacieszywszy się wprzódy
jej zawartością — mruknął Fals.
To mówiąc stanął za rozwartą furtą podwórca, nachylił konew do ust szeroko roz-
wartych i łykał chciwie, jakby chciał wynagrodzić czas stracony.
Tak zaś był zajęty, że nie opatrzył się, gdy silna pięść spadła na jego plecy, a spadła tak
potężnie, że aż zębami o wręby konwi zadzwonił i całą zawartość na siebie wylał. Stracił też
równowagę i padł na odrzwia furty, a reszta nie dopitego cienkusza oblewała go rzęsiście.
— Żebyś się udławił! Żebyś nic nie miał w życiu, jeno ten ostatni łyk cienkiego piwa!
— zawołał ten, który go tak po przyjacielsku przywitał. — Nie dość, że pije jak potwór
morski, ale jeszcze sobie kąpiel z piwa urządza! — dodał z wielkim oburzeniem, zaglądając
do wnętrza konwi.
Zostało w niej jeszcze kilka łyków, którymi nie pogardził przybyły i wiernie do ostat-
niej kropli wysączył. To zajęcie się przybysza smakowitym napitkiem pozwoliło Falsowi
oprzytomnieć, zerwać się i strząsnąć z siebie ociekające piwo.
— I żeby tak marnować dary boskie — westchnął oglądając się, kto go tak poczęsto-
wał. — Ba, nie kto inny, jeno ten kulas, Hilt — rzekł zbliżając się z podniesioną pięścią
do pijącego.
Ale ten właśnie konew do szczętu wypróżnił, a obcierając dłonią usta, mówił:
— Nie z pięścią, lecz z wyciągniętą prawicą powinieneś przyjść do mnie — ozwał się
Hilt.
— Jak to? — spytał Fals, wytrzeszczając oczy.
— Przede wszystkim, żem ci przeszkodził w spełnieniu śmiertelnego grzechu, jakim
jest łakomstwo i pijaństwo: po wtóre, żem cię uwolnił od konwi, za którą oglądają się
w podwórcu, a za którą zostałbyś przez Bibera wtrącony do ciemnicy co najmniej na cały
dzień o suchej gębie.
— Biber się zestarzał…
— Zestarzał się, ale niemniej z piwem jest w zgodzie, a obowiązki przełożonego nader
pilnie sprawuje — przerwał Hilt.
Fals poskrobał się w gęstą czuprynę i leniwym krokiem od furty odchodził.
— Cóż ten bestia myśli, że ja próżną konew będę za nim nosił? — mruknął miły
towarzysz. Kopnął też z pogardą bezużyteczny sprzęt w tej chwili i krzyknął za odchodzą-
cym: — Dokąd się wleczesz, dokąd⁈
Fals udał, że nie słyszy, i szedł dalej. Hilt zaś, jakby mu nagle przyszła jakaś myśl
szczęśliwa, uśmiechnął się i zabrał wzgardzoną konew. Szepnął też przy tym:
— Poczekaj, będziesz ty się miał z pyszna.
I kulejąc podążył za towarzyszem.
Wkrótce Fals stanął w drugim końcu dziesiątego podwórca, gdzie Biber powoli, no-
sowym, lecz donośnym głosem wykładał coś knechtom. Musiało to być coś bardzo cie-
kawego, bo wszyscy, porzuciwszy czyszczenie zardzewiałej broni, słuchali z wytrzeszczo-
nymi oczami i otwartymi usty¹.
„Dobra nasza — pomyślał Fals — nie spostrzegli, żem odszedł, a co więcej, żem zabrał
prawie pełną konew”.
Tak myśląc, podniósł olbrzymi miecz, a wziąwszy w garść ubity włosień, udawał, że
był zajęty czyszczeniem.
Ten zaś mówił:
— Wojna się szykuje, jakiej dotąd ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało…
— Ale z kim? Z kim? — ozwały się głosy.
— Ciemni jesteście jak konew winem napełniona — oburzył się setnik. — Toć nie
z kim innym, jeno z Polską.
— A przecież powiadaliście niedawno, że zawarto z nią pokój — ozwał się Hilt, który
zdążył przybyć na ostatnie Bibera wyrazy.
— Głupiś — huknął tenże. — Pokój jest dlatego, żeby nowych sił nabrać i rozpatrzyć
Pozory, Niemiec
się, co dalej czynić, nie zaś dlatego, żeby go utrzymać.
— A czy to w onej Polsce są pogany²? — ozwał się któryś z młodszych knechtów.
— Widzieliście głupiego! — zaśmiał się Biber. — Czy ty ksiądz, żebyś się pytał, czy
pogany, czy chrześcijany? — mówił dalej. — Przecie tu nie o chrześcijaństwo chodzi, ale
¹
us
— dziś popr. forma: ustami.
²
ogan
— dziś popr. forma: poganie.
Na zgliszczach Zakonu
o rozszerzenie granic i potęgi naszego zakonu — mówił z pewną wyższością setnik. —
Gdy pokonamy Polskę, tego ich króla Jagiełłę, Litwina, co rozsiadł się na tronie polskim
i bruździ we wszystkim, to i z Litwą, i Żmudzią łatwo się będzie uporać. Ba, i tamte het,
kraje dalej będą do nas należeć — mówił Biber z taką pewnością, jak gdyby najtajniejsze
sprawy Zakonu były mu dokładnie wiadome.
Puszył się też z tych swoich wiadomości, jakby co najmniej był poufnym wielkiego
mistrza i na naradach zasiadał. Był ci on wprawdzie ulubieńcem wielkiego mistrza, Ulryka
von Jungingena, i będąc w jego służbie podczas oględzin ziem zajętych, przysłuchiwał się
rozmowom i stąd ta jego pewność i opowiadanie.
Przysłuchiwano się też opowiadaniom, każdy jakieś wtrącił słówko, korzystając z ła-
skawości setnika, jeden tylko młody, dziarski knecht, zwany Jakubem, nie wtrącił ani
słówka.
Wsłuchiwał się wszakże ciekawie i twarz rozognioną i oczy błyszczące na mówiącego
podnosił.
I Fals wsłuchiwał się jak inni. Otworzył nawet usta, bo i jego to opowiadanie zacieka-
wiło. Nagle pociemniało mu w oczach, uczuł ciężar na głowie, ale jednocześnie wchłonął
w siebie ulubiony zapach piwa.
Śmiech się rozległ dokoła, śmiech podobny do dzikich bestii, gdy znajdą się nad
cielskiem upolowanej ofiary i radość swą rykiem objawiają.
Jeden Biber się nie śmiał, a powiódłszy zgorszonym okiem, szukał przyczyny tej nagłej
wesołości. Postrzegł też zaraz sterczącą do góry dnem konew na głowie Falsa i z całej siły
krzyknął:
—
ausn ul
³! Dawajcie mi tego łotra!
Fals, uczuwszy na głowie ciężar i woń przyjemną, domyślił się, że to Hilt tak mu
się przysłużył. Usłyszawszy zaś śmiech, nie czekał, aż się przyczyna onego wykryje, jeno
schwycił ze swojej głowy konew i wtłoczył ją z nadzwyczajną szybkością na głowę najbliżej
stojącego towarzysza. Ten uczynił to samo sąsiadowi, który ustroił nią drugiego, i tak
dalej, i dalej. Konew przechodziła z jednej głowy na drugą. Śmiech wzrastał, dowcipy
i przekleństwa jak grad leciały, a Biber wśród ogólnego zamieszania nie mógł dojść, kto
był pierwszym sprawcą urządzonej naprędce krotochwili. Aż przyłapał w końcu Hilta,
który śmiejąc się wraz z innymi, ani spostrzegł, gdy go w ten niezwykły hełm ustrojono.
— To wtedy gdy ja opowiadam o wielkości naszego zakonu, ty mi będziesz wychylał
piwo przeznaczone dla wszystkich i stroił się w pustą konew⁈ — wrzeszczał na całe gardło
przełożony dziesiątego podwórca, płazując plecy Hilta zardzewiałym, złamanym mieczem.
Hilt, oswobodzony z przygodnego hełmu, sumitował się, że ani łyka piwa nie wy-
pił i zgoła nie wie, kto go w konew ustroił, ale Biber nie słuchał jego wymówek, jeno
wypłazowawszy doskonale, zagroził:
— Jak mi raz jeszcze nie będziesz pilnował służby, jeno uganiał się za konwią i żarty
stroił, pójdziesz na cały dzień do ciemnicy o suchej gębie.
Fals tymczasem z najzimniejszą krwią rozpowiadał:
— Wzięła mnie taka ciekawość, gdym usłyszał gwałtowne kołatanie do głównej bra-
my, żem chyłkiem podsunął się do furty.
— I cóż? I cóż? — zapytano dokoła.
— Iii… Nie warto było zachodu — odrzekł z lekceważeniem.
— No?
— Ani my uciechy, ani tamci pożytku z przybyłych nie będą mieli.
— Przecie… — nalegano.
— Powiadam wam, wjechało kilkunastu powszednio odzianych, a na ich czele jakiś,
co wyglądał raczej na pachołka.
— Eee?
— Przecie spodziewano się znakomitych gości? — ktoś zapytał.
— Jużci, nie tylko że był mizernie odziany, ale dałbym szyję, że to młokos jakiś —
upewniał Fals.
— Ba, toć Zakon na młodych łasy! — rzucił ktoś ze słuchających.
— Młodych, ale i możnych — dodał inny.
³
ausn ul
(niem.) — tysiąc diabłów.
Na zgliszczach Zakonu
— Może to jakiego Polaka lub Litwina przywiedli? — rzucono domysł.
— A może królewskiego lub książęcego syna wzięto z Polski w niewolę? — rzucił
Fals z tajemniczą miną.
I na tym tle poczęto snuć rozmaite domysły. Nawet Biber mówił swoim nosowym
głosem:
— Nie chybi, jeno król polski dowiedziawszy się, że mistrz nasz szykuje nań nową
wyprawę, przysłał jednego ze swoich, żeby zawrzeć ugodę.
— A że przeczuwają, że bez okupu najprzewielebniejszy mistrz Ulryk nie zaniecha
wojny, przysłali umyślnie biednie odzianych, żeby jak najmniej powinnej daniny zapłacić…
Oho, znam ja ich! — dodał z pewną niechęcią.
— I ja ich znam — ozwał się jakiś przyciszony głos spomiędzy pachołków.
Ale głos ten brzmiał butnie i wcale nie był podobny do lekceważenia.
Tymczasem jeden z owego niepokaźnego pocztu szedł śmiało do głównej sieni zamku,
nie pytając zgoła nikogo o pozwolenie.
Śmiałość, z jaką sobie poczynał, torowała mu drogę, na podsieniu dopiero zastąpił mu
Frydrych von Ulmen, który, jako marszałek dworu wielkiego mistrza, miał obowiązek
spotykać przybyłych gości i o ich przybyciu wielkiemu mistrzowi oznajmiać.
Niepozorna odzież wchodzącego na podsienie, jako i poczet, stojący w głębi podwór-
ca, wywołały nie tylko zdziwienie na oblicze Frydrycha, ale wprost niezadowolenie, a na-
wet zgrozę, że śmiałek wchodzi samopas w uprzywilejowane podwoje. Zmarszczył więc
Frydrych brwi krzaczaste i już miał wybuchnąć gniewem, gdy przybyły oddając dworny,
rycerski ukłon, rzekł coś przyciszonym głosem.
Wymówione wyrazy podziałały jak dotknięcie czarodziejskiej różdżki. Twarz Frydry-
cha rozpogodziła się, groźne spojrzenie zamieniło się w błysk oczu radosny. Spod rude-
go zarostu wyjrzał uśmiech pełny uprzejmości. Słowem, cała postać zacnego marszałka
oznaczała wielkie zadowolenie, jak gdyby nagle padł promień słońca, rozjaśniający za-
snute chmurami przestworze. Zgiął też w ukłonie swą potężną postać, z tym ukłonem
zbiegł szybko ze schodów podsienia i skierował się wraz z przybyłym ku niewielkiemu,
szczupłemu rycerzowi, który nie zsiadając z konia, w otoczeniu swego nielicznego orsza-
ku rozglądał się po obszernym podwórcu i przypatrywał grubym, wspaniałym murom
krzyżackiej siedziby.
Frydrych, idąc śpiesznie, nie zapomniał zadąć w niewielką trąbkę wiszącą mu u pasa.
Głos rozszedł się przenikliwym, donośnym dźwiękiem; tak donośnym, iż dziwić się
należało, że tak mały instrument wydawał tak przeraźliwe, długo nie milknące brzmienie.
Głos trąbki rozległ się po całym podwórcu, w najodleglejszych jego zakątkach; prze-
niknął też znać przez grube mury, bo w wielkiej sali zrobił się rumor i huk jakby prze-
wróconej nagłym ruchem ławy.
To Ulryk von Jungingen w swojej własnej osobie na dosłyszany dźwięk trąby mar-
szałka wstawał z swego wywyższonego siedzenia, które przewrócił na kamienną posadzkę
wielkiej sklepionej sali.
Ci, co byli bliżej, spojrzeli po sobie, a sędziwy Henryk Leuchter, komtur Elbląga,
siedzący najbliżej mistrza, szepnął do swego sąsiada, Antona Ludwigsburga:
— Nie szczęści się dziś wielkiemu mistrzowi: przed chwilą oderwało się ucho od
Omen
pucharu, gdy go niósł do ust, teraz przewrócił się jego stolec mistrzowski.
— Zły to omen, zły — mruknął Anton.
Dalej siedzący nie zwrócili uwagi ani na dźwięk sygnału danego przez Frydrycha, ani
na przewrócenie się ławy mistrzowskiej, ani na opuszczenie przez niego biesiady, wszyscy
bowiem byli zajęci wypróżnianiem wielkich pucharów i rozmową o wielkiej wyprawie,
jaką mistrz Ulryk przeciw Polsce obiecywał.
Ku temu właśnie zaprosił liczne grono rycerzy, przedstawił swoje plany posunięcia
swoich granic na wschód, a ku temu wojnę z Władysławem Jagiełłą. Mówił też wciąż
przybyłym:
— Polska to kraj ludny i bogaty, ma dzielnych wojowników; prócz więc sławy z ich
pokonania, weźmiemy łupy w ludziach, rzędach, koniach i rozmaitych bogactwach.
Na zgliszczach Zakonu
Plik z chomika:
AGAPE_AGAPE
Inne pliki z tego folderu:
WIERSZE_O_KWIATACH.pdf
(282 KB)
ALFABET_URBANA(1).pdf
(1360 KB)
Nana- Zola E.pdf
(1619 KB)
Kazania sejmowe- Skarga P.pdf
(353 KB)
ALFABET_URBANA.pdf
(1360 KB)
Inne foldery tego chomika:
! # Wrzucone - sprawdzone i pełne Ebooki #
! # Wrzucone - sprawdzone i pełne Ebooki #(1)
! # Wrzucone - sprawdzone i pełne Ebooki #(10)
! # Wrzucone - sprawdzone i pełne Ebooki #(2)
! # Wrzucone - sprawdzone i pełne Ebooki #(3)
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin