Knight Damon - Sonet z Paradise.rtf

(54 KB) Pobierz
Damon Knight

Damon Knight

 

 

Sonet z Paradise

 

 

 

 

Nazywała się kiedyś inaczej, ale już nikt nie pamiętał jak. Obecnie nosiła nazwę Paradise.

   Ciepłobłękitna, tu i ówdzie osnuta obłokami, wirująca w ciemności kula - tak wyglądała z daleka. Choć w izolatce nie było iluminatora i Selby mógł na nią patrzeć jedynie przez holofon, mógł sobie doskonale wyobrazić, co czuli pierwsi osadnicy, gdy sto lat temu, po długiej podróży, ujrzeli ją po raz pierwszy. Odczuwał chyba to samo, co oni; od trzech miesięcy odbywał kwarantannę na pokładzie zawieszonego w awanporcie satelity, oczekując chwili, gdy będzie mu wolno postawić stopę na powierzchni globu, o którym marzył, wbrew wszelkiej nadziei, przez całe swoje życie: globu, który nie znał chorób ani gwałtu, nie skalanego grzechem Kaina.

   Selby (Howard W., doktor) był szczupłym, łysiejącym mężczyzną po czterdziestce, Irlandczykiem z pochodzenia, wyleczonym alkoholikiem, zapoznanym poetą, profesorem literatury angielskiej na uniwersytecie w Toronto. Przedmiotem jego szczególnego zainteresowania był dorobek Eleonory Petryk, emigracyjnej poetki lirycznej, która na Paradise przeżyła lat trzydzieści, przez ostatnie dziesięć nie tykając pióra. Po jej śmierci w roku 2156 wystarał się o stypendium Fundacji Międzynarodowej nosząc się z zamiarem napisania krytycznej monografii o Petryk, po dwóch zaś kolejnych latach starań uzyskał zgodę na odwiedzenie Paradise. I oto zbliżał się - co do tego nie miał najmniejszej wątpliwości - najważniejszy moment jego życia.

   Prawdopodobnie wytoczyli zeń wszystką krew zastępując ją cieczą, która była - wedle zapewnień - równie wydajnym przenośnikiem tlenu, lecz znacznie mniej łakomym kąskiem dla wszelkich mikrobów. Pobrali z jego wnętrza próbki płynów oraz wycinki z różnych miejsc ciała. Został dokładnie przebadany przez dziesiątki aparatów i zaszczepiony przeciwko dwudziestu chorobom i pasożytom, których był dotychczas - jak mu oświadczono - siedliskiem. Gdy zapewnił, powołując się na analizy, jakie mu zrobiono w Houston, że jest zupełnie zdrowy, na twarzach w holofonie pojawiły się jedynie pełne politowania uśmieszki.

   Czuł się tu zupełnie jak w szpitalu, z tą wszakże różnicą, że zajmowały się nim wyłącznie automaty, natomiast ludzkie oblicza oglądał tylko przez holofon. Czas upływał mu na lekturze i oglądaniu filmów oświatowych, które przedstawiały niezwykle zadowolonych ze swego losu, tryskających zdrowiem ludzi oddających się rozrywce i pracy w złotych promieniach słońca. Ich twarze nie były pobrużdżone zmarszczkami, a oczy jaśniały blaskiem. Każdy z filmów mówił o tym samym, a mianowicie, że Paradyzjanie są nadzwyczaj szczęśliwi, żyją pełnią życia, a świat, który budują, napawa ich dumą.

   Nieco więcej wiadomości dostarczały książki. Prócz dwóch wielkich kontynentów, z których jeden był zamieszkany, natomiast drugi pustynny (z przestrzeni kosmicznej nie dostrzegało się tej różnicy), ponad powierzchnią mórz wznosiło się ponadto kilka łańcuchów bezludnych, skalistych wysepek. Nachylenie osi wynosiło siedem stopni. Klimat był łagodny. Planeta należała do geologicznie nieczynnych; nie znano tu wulkanów ani trzęsień ziemi. Niewysokie, faliste wzgórza nie przeszkadzały w swobodnej cyrkulacji mas powietrza. Gleba była nadzwyczaj urodzajna. I nie wiedziano tu, co to choroby.

   Tego ranka, po śniadaniu złożonym z soku pomarańczowego, owsianki i grzanek, Selby dowiedział się, że wychodzi w południe. Także i to przypominało szpital. Dochodziła już jednak druga, a on wciąż tutaj tkwił.

   - Panie Selby.

   Obejrzał się. W holofonie zobaczył uśmiechniętą twarz kobiecą.

   - Tak?

   - Jesteśmy gotowi. Czy nie zechciałby pan przejść do poczekalni?

   - Z największą ochotą.

   Drzwi się rozsunęły - po czym na powrót zasunęły za jego plecami. Ubranie, w którym tutaj przyjechał, wisiało na wieszaku; było świeżo wyprane i - bez wątpienia - wydezynfekowane. Pod okiem wizjera w ścianie zdjął piżamę, a następnie się ubrał. Czuł się niczym inwalida po długiej chorobie; pasek i buty raziły swoją obcością.

   Otworzyły się zewnętrzne drzwi. Stała w nich promiennie uśmiechnięta pielęgniarka, a za nią jakiś mężczyzna w żółtym skafandrze.

   - Nazywam się John Ledbitter. Zabieram pana na dół, panie Selby, jak tylko złoży pan odciski kciuka.

   Należało go odcisnąć na trzech formularzach, każdy z licznymi kopiami.

   - Dziękujemy, panie Selby - uśmiechnęła się pielęgniarka. - Miło nam było gościć pana u nas. Mamy nadzieję, że pobyt na Paradise będzie udany.

   - To ja dziękuję. - Nie.

   Był to skrót zwrotu: "Nie ma o czym mówić", używany tu w znaczeniu: "bardzo proszę". Prawdę mówiąc, niełatwo było do tego przywyknąć.

   - Tędy proszę.

   Ledbitter powiódł go długim korytarzem, w którym nie spotkali ani żywego ducha. Wsiedli do windy.

   - Niech się pan dobrze trzyma.

   Selby wsunął ramiona w pętle uchwytów. Winda zaczęła opadać; gdy się zatrzymała, pozbawieni ciężaru unosili się nieważko w powietrzu.

   Ledbitter podał mu rękę i pomógł wysiąść. Rozdzwoniły się gdzieś dzwonki alarmowe.

   - Proszę za mną.

   Trzymając się liny wciągnęli się do wnętrza kapsuły przeskokowej, pomieszczenia o rozmiarach szpitalnej izolatki Selby'ego. - Zechce się pan tutaj położyć.

   Ramię przy ramieniu, obaj wyciągnęli się na wąskich kojach. Ledbitter podniósł miękko wyściełane burty.

   - Proszę rozłożyć nogi, ramiona swobodnie, głowa prosto. Niech pan się stara leżeć jak najwygodniej. Można?

   - Tak, proszę.

   Wpatrzony we wskaźniki na suficie Ledbitter podniósł pokrywę znajdującej się przy jego boku deski rozdzielczej.

   - Policzę teraz do trzech - uprzedził. - Raz... dwa... Gwałtowny wzrost ciężaru ciała powiedział Selby'emu, że satelita zaczął hamować, by zrównać się z prędkością obrotową planety. Po dłuższej chwili błysnęły światełka kontrolne; koja wparła się w jego plecy. Byli na Paradise,

   Kapsuły przeskokowe, a ściślej mówiąc rakiety Hendersona-Rosenherga, skróciły podróże międzyplanetarne i międzygwiezdne niemal do jednej chwili, jeśli nie uwzględniać konieczności zgrania wektorów stacji początkowej i końcowej, co nieznacznie wydłużało czas przeskoku. Szkopuł polegał wyłącznie na tym, że za pomocą kapsuł można się było udawaj jedynie do tych miejsc, gdzie uprzednio założono stację docelową. Oznaczało to, iż eksplorację przestrzeni kosmicznej trzeba było nadal prowadzić przy użyciu metod konwencjonalnych, a więc początkowo silnika Taylora, potem zaś napędu impulsowego. Podróże do najbliższych nawet gwiazd po dawnemu zabierały w obie strony dwadzieścia, a czasami i więcej lat. Paradise, skolonizowana w roku 2056 przez sektę Geneitów ze Stanów Zjednoczonych, była pierwszą planetą o warunkach zbliżonych do Ziemi, jaką w ogóle odkryto; pozostała zresztą jedyna aż po dzień dzisiejszy, zazdrośnie broniąc Ziemianom wstępu, jedynie nieliczne czyniąc od tej zasady wyjątki. Rządy ze Starego Globu pozostawały bezradne wobec tych restrykcji.

 

Ledbitter zdał opiekę nad Selbym umundurowanej kobiecie, która przedstawiła się jako jego przewodniczka. Nazywała się Helga Sonnstein. Wspaniale zbudowana, miała - jak wszyscy Paradyzjanie, których dotychczas spotykał - rumianą, nieskazitelnie gładką cerę.

   Czystymi ulicami, ponad którymi z gracją przelatywały jednoszynowe pociągi, udali się do hotelu. Ten i ów spośród elegancko ubranych przechodniów obrzucił Selby'ego pełnym zaciekawienia spojrzeniem. Powietrze było tu rześkie i tak czyste, że samo nim oddychanie sprawiało płucom rozkosz. Niebo, błękitne niczym jajeczko drozda, lśniło nad dachami białych budowli. Selby nie czuł się tu aż tak nieswojo, jak się dotąd spodziewał.

   Znalazłszy się w swoim pokoju hotelowym poszukał kodu Karen McMorrow. W holofonie ukazała się sympatyczna, choć rzadko chyba uśmiechająca się twarz.

   - Witam na Paradise, panie Selby. Jakże się panu u nas podoba?

   - Jak dotąd wprost nadzwyczajnie.

   - Czy mogę spytać, kiedy miałby pan ochotę odwiedzić Dworek?

   - Kiedy to tylko pani odpowiada, panno McMorrow.

   - Niestety, w tej chwili zatrzymują mnie pewne sprawy rodzinne, więc może za dwa, trzy dni, zgoda?

   - Ależ oczywiście! To się nawet dobrze składa, bo mam tutaj kilka umówionych spotkań, a poza tym chciałbym się trochę rozejrzeć po mieście przy okazji.

   - A zatem do zobaczenia. Przepraszam za tę zwłokę. - Nie - uśmiechnął się Selby.

   Po południu panna Sonnstein zabrała go na przechadzkę po mieście. Nie zawiódł się. Szczęśliwi, kipiący zdrowiem Paradyzjanie wprost tryskali energią i wyśmienitym samopoczuciem. Jeszcze nigdy nie widział tylu gładkich, nie pooranych zmarszczkami twarzy, tylu roziskrzonych oczu i tylu promiennych uśmiechów. Kwitnąco wyglądali nawet pacjenci w szpitalu. Byli przeważnie ofiarami wypadków, z których wyszli bez większych obrażeń - złamana noga, kilka zadrapań, to wszystko. Teraz dopiero zaczął sobie uświadamiać w całej pełni, co oznacza życie w świecie, gdzie nie ma i nigdy nie było chorób zakaźnych.

   Paradyzjanie - przyjaźni, serdeczni, wylewni ludzie - ogromnie przypadli mu do serca. Trudno ich było zresztą nie polubić. A jednak, pomimo całej sympatii, nurtowała go zazdrość. Żywił wobec nich jakąś głuchą urazę. Domyślał się przyczyny swoich uczuć, lecz nie umiał ich w sobie do końca stłumić.

   Następnego dnia spotkał się z wydawcą Petryk, czarującym redaktorem Truro, który zaprosił go na lunch i obdarował pięknie oprawionym tomem Wierszy zebranych znakomitej poetki.

   Podczas obiadu - wszystko wskazywało na to, że tęczowy pstrąg był tu przysmakiem równie cenionym jak w Ameryce Północnej - Truro jął wypytywać go o przebieg kariery uniwersyteckiej, publikacje, plany na przyszłość.

   - Pańska książka o Eleonorze niezmiernie by nas interesowała - oświadczył w pewnej chwili. - Radzi byśmy nawet, szczerze panu wyznam, zapewnić sobie prawo pierwodruku, gdyby to było możliwe.

   Selby wyjaśnił, że zawarł już ustną umowę z wydawnictwem Macmillan & Schuster.

   - Więc rozumiem, że formalny kontrakt nie został jeszcze podpisany? - dociekał Truro.

   Zaintrygowany nieoczekiwanym obrotem rozmowy, Selby musiał przyznać, że - w rzeczy samej - dotychczas jeszcze nie.

   - A więc może wszystko jeszcze się jakoś ułoży - rzekł na koniec Truro.

   Gdy na powrót znaleźli się w redakcji, pokazał Selby'emu fotografie Petryk, pochodzące z czasów późniejszych niż ta znana powszechnie na Ziemi, zresztą jedyna, jaką tam posiadano. Krucha kobieta, o szczupłej, pokrytej drobnymi zmarszczkami twarzy i z lekka przyprószonych siwizną włosach, sprawiała wrażenie osoby dosyć smutnej.

   - Czy wiadomo coś panu o jej nie opublikowanych dotychczas utworach? - dopytywał się Selby.

   - Nie, wszystko, co sama przeznaczyła do druku, zostało już wydane. Ona była, jak pan może wie, bardzo wobec siebie krytyczna. Zresztą jej utwory doskonale się u nas sprzedawały, może nie aż w takich nakładach jak na Ziemi, ale zapewniały jej w każdym razie przyzwoity kawałek chleba.

   - A czemu zamilkła? Czy zna pan przyczyny tej decyzji?

   - Cóż, po prostu tak postanowiła. Widać straciła serce do wierszy. Zaczęła natomiast rzeźbić, przede wszystkim w drewnie. Będzie pan miał okazję zobaczyć jej prace w Dworku.

   Truro zaaranżował spotkanie z Potterem Hargrove'em, rozwiedzionym mężem Petryk. Hargrove okazał się posiwiałym, tryskającym zdrowiem siedemdziesięcioparolatkiem. Był kierownikiem tak zwanego Programu Adaptacji Terenów: brygady młodych ochotników wznosiły wokół stolicy nowe miasta - oczyszczały i odkażały teren, sadziły rośliny z Ziemi. Hargrove mógłby o tym rozprawiać w nieskończoność.

   Selby zdołał wreszcie, nie bez trudności, skierować rozmowę na osobę Eleonory Petryk.

   - Proszę mi powiedzieć, jak do tego doszło, że pozwolono jej tutaj zamieszkać? Zawsze mnie to intrygowało.

   - No cóż, nasza polityka imigracyjna, jak pan wie zapewne, niezbyt chętna przybyszom, dopuszcza wszakże pewne wyjątki od reguły. Jeśli uznamy, że dany osobnik posiada coś, czego nam samym brak, przyznajemy mu prawo pobytu. Ale to są naprawdę n i e 1 i c z n e wyjątki. Nie robimy zresztą wokół tych spraw zbytniego szumu, domyśla się pan dlaczego.

   - Ma się rozumieć - Selby zebrał myśli. - A czy mógłby mi pan powiedzieć, jaka ona była w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat?

   - Tego nie wiem. Byliśmy już wówczas pięć lat po rozwodzie. Potem ja ożeniłem się powtórnie, Eleonora zaś całkowicie wycofała się z życia publicznego.

   Selby wstawał już, aby się pożegnać, kiedy Hargrove zapytał: - A nie poświęciłby mi pan jeszcze godzinki? Chciałbym panu coś pokazać.

   Wsiedli do wygodnego, czteroosobowego pojazdu i kierując się na północ zostawili wkrótce za sobą dzielnicę przemysłową, zagłębiając się w uliczki przedmieścia. Hargrove zaparkował. Poszli dalej pieszo, polną drogą, obok jakichś wiejskich zabudowań. Na czystym błękicie nieba żarzyło się jaskrawe słońce. Jakiś owad z brzęczeniem przeleciał Selby'emu koto ucha; obejrzał się i zobaczył pszczołę. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się pole kukurydzy.

   Zielone fale roślin sięgały horyzontu. Na żadnym liściu, na żadnej łodydze nie było najmniejszej skazy.

   - Tu w ogóle nie ma chwastów - zdumiał się Selby. Hargrove uśmiechnął się z zadowoleniem.

   - I to właśnie jest piękne - powiedział. - Nie ma chwastów, bo ziemskie rośliny byłyby dla nich zabójcze. Zresztą nie tylko chwastów tutaj nie ma, ale i szkodników, rdzy, śmieci. Miejscowe organizmy nie są w stanie przystosować się do naszych. Są dla nas niejadalne, ale dzięki temu i my dla nich jesteśmy niejadalni.

   - Niezwykle to wszystko antyseptyczne - zauważył Selby. - A czy da pan wiarę, że słowo to wywodzi się od greckiego sepsis, co znaczy "zgniły"? Występujemy więc przeciwko zgniliźnie - czy to powód do wstydu? Chwała Bogu, nie przywlekliśmy tu chorób ani pasożytów, a więc nie mamy tu praktycznie żadnych wrogów. Setki tysięcy lat upłyną, zanim - jeśli w ogóle kiedykolwiek - tutejsze organizmy przystosują się do naszych na tyle, by nam zagrozić.

   - A wówczas? Wzruszył ramionami.

   - A wówczas poszukamy sobie jakiejś innej planety.

   - A jeśli nie ma już takich planet, co wtedy? Nie sądzi pan, że tylko dzięki szczęśliwemu trafowi znaleźliście tę jedną?

   - To nie był szczęśliwy traf, panie Selby. To palec boży.

 

Hargrove dał mu nazwiska czwórki dawnych przyjaciół Petryk. Po kilku holofonach Selby zdołał umówić się z nimi wszystkimi w domu Marka Andrevona, powieściopisarza popularnego na Paradise w latach siedemdziesiątych. (Obecnie był tu rok, licząc wedle lokalnej rachuby, 102 P.L.) Pozostała trójka to malarz Theodore Bonwait, poetka i artystka specjalizująca się w ceramice Alice Orr oraz poetka Ruth-Joan Wellman.

   Wieczór zaczął się od gorzkich narzekań gospodarza domu, uskarżającego się na brak zainteresowania jego twórczością w Macierzy Anglojęzycznej; uraczył on następnie Selby'ego pełnym rejestrem literackich splendorów, jak nari spłynęły, oraz wydań swoich dzieł. Była to śpiewka dobrz Selby'emu z Ziemi znajoma; domyślił się od razu, że Andrevona, nawet tutaj, już się dziś po prosta nie czyta. Udało mu się wreszcie udobruchać poirytowanego autora i zwrócić rozmowę na pierwsze lata pobytu Petryk na Paradise.

   - Poeci, jak pan pewnie wie, panie Selby - zaczęła Ruth-Joan Wellman - na ogół za sobą nie przepadają, ale myśmy należeli do wyjątków. No cóż, byliśmy wówczas młodzi, nikomu niemal nie znani, to nas wiązało. Często się spotykaliśmy, gotowaliśmy sobie spaghetti, no a potem Ellie wyszła za mąż i...

   - Panu Hargrove nie przypadli do serca przyjaciele jego żony?

   - Można by to tak określić - przyznał Theodore Bonwait. - No a poza tym doszły jej, trzeba o tym pamiętać, pewne nowe obowiązki. Z początku bowiem oni wprost żyć bez siebie nie mogli. Spotykało się ich od czasu do czasu, a to na jakimś przyjęciu, a to na wernisażu, wie pan, jak to jest.

   - A jaka ona była? Czy mogliby mi ją państwo opisać? Zamyślili się. Utalentowana - tu się wszyscy zgadzali - niezbyt mocno stąpająca po ziemi ("biorąc to pod uwagę, małżeństwo z Potterem można uznać za nadzwyczaj dla niej korzystne", wtrąciła Alice Orr "no ale cóż: niewypał"), czarująca, gdy tylko chciała, ale jako krytyk dość zjadliwa. Selby robił notatki. Dowiedział się, gdzie w owych latach mieszkali, gdzie i kiedy spotykali się z Petryk. Okazało się, że troje z nich jest w posiadaniu listów starej przyjaciółki. Obiecali, że wyślą mu ich kopie.

 

Po kilku dniach zadzwonił redaktor Truro prosząc go o spotkanie u siebie w biurze. Intuicja podpowiedziała Selby'emu, że coś tu pewnie w trawie piszczy.

   - Panie Selby - zaczął Truro - goście tacy jak pan należą u nas do rzadkości, byłaby to więc wielka lekkomyślność, gdybyśmy nie starali się takich wizyt maksymalnie wykorzystać. Nasz świat jest, jak pan wie, wciąż jeszcze dość młody, niezbyt bogaty w literaturę i sztukę. Niech mi pan powie szczerze, czy nigdy nie myślał pan o tym, żeby się tutaj osiedlić?

   Serce o mało nie wyskoczyło Selby'emu z piersi.

   - Pan ma na myśli stały pobyt? - wybąkał. - Nie sądziłem nawet, że są na to jakiekolwiek widoki...

   - Rozmawiałem w tej sprawie z Potterem Hargrove'em i on również jest zdania, że prawdopodobnie dałoby się coś załatwić. Ale proszę na razie zachować to wyłącznie dla siebie. Nie oczekuję od pana, rozumie się, natychmiastowej decyzji. Proszę sobie to w spokoju rozważyć.

   - Nie wiem doprawdy, co mam odpowiedzieć. Jestem zaskoczony... to znaczy obawiałem się, że pan Hargrove czuje się dotknięty.

   - Ależ skądże znowu! Pan wywarł na nim jak najkorzystniejsze wrażenie. On sobie ceni takich pikantów.

   - Słucham?

   - To pan nie zna tego wyrażenia? Więc jakby tu powiedzieć... Ceni ludzi, którzy umieją się postawić. Hargrove należy do poprzedniego pokolenia - to syn pioniera, pan rozumie. Przywykł szanować tych, u których co w sercu, to i na języku.

   Selby wyszedł na ulicę półprzytomny ze szczęścia. Spośród tylu miliardów ludzi na Ziemi, któż jeszcze mógłby się spodziewać, że kiedykolwiek dostąpi takiej nagrody?

   W towarzystwie Helgi Sonnstein złożył następnie wizytę w jednej ze szkół podstawowych.

   - Czy pan był kiedyś przeziębiony? - zapytała go z całą powagą ośmioletnia dziewczynka.

   - Bo to jeden raz, moje dziecko.

   - Jak to jest, proszę nam powiedzieć?

   - No cóż, cieknie człowiekowi z nosa, kaszle i kicha i w głowie mu dudni. Bywa, że dostaje małej gorączki, a wtedy boli go w kościach.

   - To s t r a s z n e - zawyrokowała i na jej twarzyczce pojawił się wyraz ni to współczucia, ni powątpiewania.

   W istocie to było straszne, a wszak całe nieszczęście nie kończyło się na przeziębieniu. To nic takiego: mawiało się na przykład o syfilisie "to tylko takie cięższe przeziębienie". Dobrze, że nie o to zapytała. .

   Zawsze uważał się za okaz zdrowia - i rzeczywiście był zdrowy, nawet przed kuracją, jaką mu tutaj zaaplikowali. A przecież miał świadomość, że historia chorób, jakie przeszedł, wydałaby się tym ludziom rejestrem najstraszliwszych okropieństw: g...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin