Krzysztof Borun, Andrzej Trepka - Proxima.rtf

(30419 KB) Pobierz
PROXIMA

PROXIMA

Krzysztof Boruń i Andrzej Trepka

ISKRY WARSZAWA 1987

 

Utrzymywanie, że tylko Ziemia jest piastunką życia, jest równie bezsensowne jak twierdzenie, że na dużym obsianym polu mógł wyróść tylko jeden jedyny kłos pszenicy.

Metrodor z Chios


PROLOG

Pierwszy włączył się, jak zwykle, geofizyk z Mombasy, zajmując sektor na­przeciw przewodniczącego. Po nim przybywali inni członkowie kolegium.

Przewodniczący raz po raz podnosił wzrok znad notesu, kiwnięciem głowy witając kolegów zjawiających się na falach eteru z różnych punktów Układu Ziemia—Księżyc. Ściany gabinetu zdawały się rozstępować, w miarę jak przestrzeń sali wypełniały coraz to nowe plastyczne obrazy ludzi, oddalonych od siebie w rzeczywistości nierzadko o dziesiątki, a nawet setki tysięcy ki­lometrów.

Przewodniczący spojrzał na umieszczony w pulpicie zegarek.

— Już sześć minut po trzynastej. Rem spóźnia się, lecz otrzymałem wia­domość, iż przed godziną odebrano drugi przekaz i z pewnością chce nas zapoznać z jego treścią — rzekł, spoglądając ku ciemnej plamie, która niczym prostokątny otwór przecinała jasny pierścień obrazów telewizyjnych wypeł­niających jego gabinet.

— Czy rzeczywiście na jednej z planet Proximy odkryto ślady życia? — spytał. z niedowierzaniem sędziwy biolog z Limy. — To wydaje się nieprawdopo­dobne...

— A jednak... I to bynajmniej nie ślady, lecz życie w rozwiniętej postaci.

— Trudno uwierzyć...

— No, już jest Rem!

Luka w przestrzennej wizji zmętniała. Uczestnicy narady ujrzeli, jak w nie zajętym dotąd wycinku barwnego pierścienia obrazów telewizyjnych wyrósł nieduży stolik fotolektora z pochyloną nad nim miedzianowłosą czupryną młodej uczonej.

— Przepraszam was, że się spóźniłam... I że będę referować trochę cha­otycznie — podjęła unosząc głowę znad notatek. — Ale jestem pod wrażeniem ostatnich wiadomości. Są równie rewelacyjne co niepokojące...

— Cóż się stało? Zapanowała pełna oczekiwania cisza.

— Pozwólcie — podjęła Rem — że najpierw przypomnę treść poprzednich meldunków. Trudno bez tego rozpatrywać istotę problemu. A jest on, moim zdaniem, najwyższej wagi... Najpierw jednak kilka uwag ogólnych. Jak z pew­nością wszyscy z was wiedzą, przed trzema tygodniami odebraliśmy pierwsze sygnały z okolic Proximy. Wyprawa Astrobolidu po 131 latach podróży osiągnęła pierwszy cel: układ planetarny gwiazdy Proxima Centauri. Biorąc pod uwagę, że fale elektromagnetyczne biegną do nas z Proximy 4,3 roku, do obecnej chwili'ekspedycja powinna opuścić już układ tej gwiazdy i przystąpić do badania Alfa Centauri A i B. Odpowiada to planowi prac przewidującemu na Proximę dwa do czterech lat. Planowany pobyt w Układzie Alfa Centauri A i B ma trwać 4 do 8 lat. Nasze komunikaty, nadawane obecnie, będą więc odebra­ne przez załogę Astrobolidu, w najlepszym razie, pod sam koniec prac badaw­czych, a najprawdopodobniej — w czasie drogi powrotnej. Wspominam o tym, abyśmy zdawali sobie sprawę, że możemy być tylko biernymi obserwatorami losów ekspedycji. Nie mamy możliwości wpłynąć na bieg wydarzeń, a więc udzielić pomocy, gdyby taka pomoc była wskazana. Są zdani wyłącznie na własne siły.

— To zrozumiałe — wtrącił ktoś z odcieniem zniecierpliwienia. — Przejdźmy do rzeczy! Co było w drugim sprawozdaniu?

— Pozwolicie, że najpierw zreferuję treść pierwszego przekazu, który, jak wiadomo, odebraliśmy przed trzema tygodniami. Ze sprawozdania wynika, iż pierwsze zadanie: przebycie przestrzeni międzygwiezdnej na szlaku Słoń­ce—Proxima Centauri, wykonane zostało zgodnie z programem. Niemal wszyscy uczestnicy ekspedycji pozostawali w stanie anabiozy hipotermicznej przez ponad sto lat i wszyscy wrócili do życia bez większych trudności. Nie stwier­dzono żadnych zmian patologicznych czy degeneratywnych w organizmach na skutek długotrwałej hipotermii.

W chwili startu Astrobolidu — ciągnęła dalej uczona — sto trzydzieści siedem lat temu, załogę statku tworzyło siedemnastu naukowców i technologów, z których każdy miał co najmniej dwie specjalności: naukowo-badawczą i kosmonautyczną. Zabrano również ze sobą czworo dzieci, dalszych dwoje urodziło się już po starcie. Ponadto w skład załogi weszło dwoje młodych ludzi ze sztucznej wyspy kosmicznej Celestia. Tak więc do Układu Proximy przybyło dwudziestu pięciu ludzi, z których dwudziestu urodziło się na .Ziemi, pięcioro zaś w przestrzeni kosmicznej.

— Komu potrzebna ta cała statystyka? — przerwał niezbyt uprzejmie ge­ofizyk z Mombasy.

Rem spojrzała na niego przeciągle.

— A jednak proszę o cierpliwość... — podjęła wsuwając plik kartek do radiopowielacza. — Dla pełnej orientacji przesyłam tabele z danymi perso­nalnymi poszczególnych członków załogi. Proszę zwrócić szczególną uwagę na karty oznaczone czerwonymi punktami: Daisy Brown, Dean Roche, Zoe

Karlson, Allan Feldman i Zina Makarowa. To właśnie ci urodzeni w kosmosie! Proszę nie wrzucać tych kart do utylizatora. Będą nam jeszcze potrzebne przy rozpatrywaniu treści drugiego przekazu. Pierwszy, jak wiadomo, zawiera sprawozdanie z prac prowadzonych do chwili -rozpoczęcia emisji przez nadajnik maserowy wielkiej mocy, zainstalowany na księżycu planety II, nazwanej Urpą, gdzie założono bazę wyprawy. W sprawozdaniu tym znajduje się właśnie wiadomość, którą już z pewnością słyszeliście, o odkryciu życia w Układzie Proximy. Rozwinęło się ono na planecie I, krążącej najbliżej tej gwiazdy, w wa­runkach, jak się wydaje, zupełnie nie sprzyjających. Co dziwniejsze, orbita tej planety, nazwanej Temą, jest bardzo wydłużona i wątpliwe, aby była stabilna. Stwierdzono również występowanie na Urpie, w warunkach ter­micznych naszego Neptuna czy Plutona, znaczną zawartość wolnego tlenu w oceanach skroplonej atmosfery. Poza sprawozdaniami naukowymi przekaz ten zawiera także fragmenty wspomnień kilku członków załogi Astrobolidu.

— Mówiłaś o jakichś niepokojących wiadomościach... — wtrącił przewodni­czący.

— Właśnie o tym chcę powiedzieć. Chodzi o drugi przekaz. Jest on nie­jednolity. Składa się z dwóch części o zupełnie odmiennej formie. Pierwsza część zawiera opis przygotowań do badań Temy, którymi ma kierować biolog Renę Petiot, a także wyniki wstępnych badań przeprowadzonych na plane­cie VII, zwanej Noktą, przez sześcioosobową ekipę pod kierownictwem ge--ologa-planetologa Mary Sheeldhorn. Druga część nie jest w istocie sprawo­zdaniem, lecz chaotyczną, utrzymaną w deklaratywnym tonie relacją z jakiejś polemiki czy sporu, toczącego się wśród członków ekspedycji. W tekście tym są wzmianki o nieszczęśliwym wypadku, którego ofiarą stała się Zoe Karlson, i jakimś rewelacyjnym odkryciu. Jak można się domyślać, chodzi tu chyba o ślad pobytu istot inteligentnych na Nokcie. Niestety, brak zupełnie bliższych danych czy wyjaśnień, co właściwie odkryto.

— Może w sprawozdaniu istnieje luka?

— I ja tak początkowo myślałam. Ale druga część sprawozdania nadana została natychmiast po pierwszej. Prawdopodobniejsze wydaje się, iż owa druga część została przekazana albo przez pomyłkę, zamiast właściwego spra­wozdania, albo ktoś umyślnie zamienił inforgramy.

— Jeśli zaszła pomyłka, to chyba się zorientują i właściwe sprawozdanie otrzymamy lada godzina — zauważył biolog z Limy.

— Być może... Nie zmienia to jednak faktu, że w łonie ekspedycji doszło do niepokojącego kryzysu. Zresztą osądźcie sami... Oto jak brzmi ten dziwny tekst:

„Dziś, na godzinę przed naradą kierunkową, Andrzej zwołał "kolegium szefów". Rezygnacja Mary została przyjęta. Program nie będzie zmieniony. Sondaże i destrukcje nadal mają być przeprowadzane, a jak wynika z planu — bę­dą dokonywane na wszystkich planetach kolejno, i to na coraz większą skalę.

A więc postawili na swoim. Nie dostrzegają, czy nie chcą dostrzec, zmiany sytuacji. Apel Kory, żeby każdy starał się działać tak, jak byśmy sobie życzyli,

aby w stosunku do nas postępowano, nie ma żadnego znaczenia. W istocie wszystko pozostaje po staremu, a obecna struktura organizacyjna sprzyja pogoni za sukcesami bez względu na cenę. Zoe jest tego ofiarą, ale poza Mary nikt z »szefów« nie zamierza z tego wyciągnąć właściwych wniosków.

Doszukiwanie się irracjonalnych źródeł tego, co zrobiła Zoe, jest bardzo wygodne, lecz niczego nie wyjaśnia. Decyzja jej może wydawać się szaleń­stwem, ale przecież gdyby nie owo szaleństwo — czy odnaleźlibyśmy ten nie­zbity dowód, może jedyny, że nie jesteśmy samotną cywilizacją w tej części kosmosu? I czy uświadomilibyśmy sobie tak jasno granicę, której przekroczyć nam nie wolno?... Jeśli nawet tliło się gdzieś w nas pięciorgu — może sześciorgu, jeśli liczyć Mary — przekonanie, że to wszystko nie tak, że trzeba inaczej, dopiero dziś, po tym, co się na Nokcie wydarzyło: szaleńczego, tragicznego i wspaniałego zarazem, wiemy na pewno, że nie oni, lecz my mamy rację!

Nie jesteśmy chorzy psychicznie. To co twierdzi moja matka — to absurd. Dobrze chociaż, że nie wszyscy zgadzają się z jej diagnozą. Ale też nie jesteśmy naiwnymi dziećmi, jak wyśmiewa nas Wład — sam zresztą niewiele starszy ode mnie, jeśli liczyć lata fizjologiczne. A już aluzje Nyma na temat pochodzenia Daisy i Deana są wręcz nieuczciwe. Jak można się dziwić Alowi, że nie wytrzy­mał i powiedział, co o tym myśli. Może zbyt ostro, ale czasem tak trzeba. A jeśli chodzi o pierścień Nibelungów[1], to cała ta starogermańska mitologia pach­nie z daleka próbą zamknięcia nam ust".

Rem skończyła czytać i przebiegła wzrokiem po zebranych.

— To wszystko? — zapytał przewodniczący.

— Wszystko. I co o tym sądzicie?

— Czy można zidentyfikować autora?

— Chyba tak. Z treści zdaje się wynikać, że ową matką jest lekarka, a jest ich w ekspedycji tylko dwie: Kora Heto i Zoja Makarowa. Heto nie ma dzieci. Makarowa ma córkę Zinę. I to chyba właśnie ona nadała ten dziwny tekst. Można więc zidentyfikować całą pięcioosobową grupę. Są to: Zoe Karlson, Zina Ma­karowa, Allan Feldman, Daisy Brown i Dean Roche. To właśnie te karty, które oznaczałam czerwonymi punktami...

— Daj kartę Mary Sheeldhorn — przerwała chwilową ciszę historyczka z Krakowa,

Rem pochyliła się nad pulpitem.

— Niestety, dane o Mary Sheeldhorn nie odpowiadają tej regule — powie­działa jakby z żalem, wsuwając do radiopowielacza żądaną kartę. — Mary jest jednak matką Allana, może więc uległa wpływom syna.

— Czy wszyscy sześcioro pracowali razem na Nokcie?

— Otóż nie. W skład zespołu kierowanego przez Mary Sheeldhorn wchodził jej mąż i ojciec Allana, geofizyk-planetolog Hans Feldman, fizyk Wład Kali­na, wszyscy troje urodzeni na Ziemi, oraz troje z owej grupy „kosmitów":

Zoe Karlson, Dean Roche i Daisy Brown. Dean i Daisy to jeszcze jeden pro­blem. Byli wychowani w bardzo specyficznych warunkach izolacji, na wyspie kosmicznej Celestia, będącej przez długi czas reliktem innej epoki[2]. Jak wynika z relacji tych, którzy ich znali przed 130 laty, trudno sobie wyobrazić, aby Daisy i Dean mogli przejawiać jakieś buntownicze tendencje. Przeciwnie — środowisko uczonych, w którym się znaleźli, bardzo im imponowało, byli więc pod urokiem takich ludzi, jak Kora Heto czy Andrzej Krawczyk. Dziwne, iż znaleźli się bądź co bądź w „młodzieżowej" grupie Zoe. Mówię o „grupie Zoe", z uwagi na rolę, jaką ta dziewczyna odegrała w wydarzeniach na Nokcie. Kto jest przywódcą, trudno stwierdzić na podstawie tak skąpych informacji. Jeśli słuszne są podejrzenia, iż chodzi tu o jakieś zaburzenia psychiczne — może w ogóle grupa nie ma formy zorganizowanej.

Historyczka z Krakowa, zajęta jakimiś manipulacjami przy swym pulpicie, uniosła głowę.

— Gdzie przebywali w czasie badań planety Nokty pozostali członkowie grupy?

— Prawdopodobnie w bazie na Sel. Allan, jako biolog, miał wejść w skład zespołu Renćgo Petiot na Temie. Funkcja Ziny jest niejasna. Jako łącznościo­wiec — być może — ona właśnie obsługiwała nadajnik do porozumiewania się z Ziemią.

— Czy w pierwszej części drugiego sprawozdania nie ma niczego, co by mogło zapowiadać zbliżający się konflikt? Choćby wzmianki o jakichś sporach czy dyskusjach?

— Jest informacja o pewnych kwestiach spornych. Ale chodzi tli o problemy czysto naukowe, o interpretację wyników badań i obliczeń.

— Czego dotyczyły te dyskusje?

— Przedmiotem sporów jest hipoteza, iż Układ Proximy przeżył jakiś za­gadkowy kataklizm. Jak wspomniałam, na Urpie występuje wolny tlen. Istnieją uzasadnione podejrzenia, iż powstał on w procesach przemiany materii żywych ustrojów typu naszej rodzimej przyrody. Organizmy oparte na białku zanu­rzonym w wodzie mogą się wprawdzie rozwijać w temperaturze, powiedzmy, minus 20°C — ale dopiero na szczeblu zwierząt stałocieplnych. Powstanie takiego życia i jego wczesne stadia są niemożliwe w warunkach permanentnego mrozu i zlodowaceń. A jeśli przyjąć, iż Urpa miała kiedyś klimat dostatecznie łagodny, aby mogło tam narodzić się i rozwinąć życie, Proxima musiała świecić wówczas co najmniej 400 razy jaśniej niż obecnie. Proporcjonalnie — tem­peratura na Temie byłaby tak wysoka, że w tych warunkach nie ma mowy nie tylko o powstaniu życia, ale nawet o utrzymaniu atmosfery przez siły grawita­cyjne tej planety.

— Czy znaczy to — podjął przewodniczący — że Tema musiała kiedyś krążyć w odległości większej niż dziś?

— Nie tylko. Przygaśnięcie gwiazdy takiego typu jak Proxima następuje dość raptownie, zapewne w ciągu niewielu tysięcy lat. Rzadkość i kształt śladów uszkodzenia powierzchni Urpy przez meteoryty świadczy, że zlodo­wacenie nastąpiło tam niedawno, może zaledwie parę tysięcy lat temu. Jest więc całkowicie wykluczone, aby dopiero po przygaśnięciu Proximy powstała atmosfera na Temie i zrodziło się tam życie. Ze wstępnych obserwacji wynika, że liczy ono co najmniej dwa miliardy lat, nie licząc wcześniejszego okresu ewolucji prebiologicznej.

— A więc coś tu nie pasuje...

— Właśnie! Czy można przyjąć, że Tema zbliżyła się do Proximy właśnie wtedy, gdy ta przygasła?

— Może jednak tlen na Urpie nie ma pochodzenia organicznego? Rem wzruszyła ramionami.

— Może... Ale to nie zmienia faktu, że zlodowacenie jest stosunkowo świeże.

— A czy na Nokcie'stwierdzono ró" nież jakieś anomalie?

— Chyba nie. Są tylko wzmianki o śladach działania wysokiej temperatury. Ale może chodzi o działalność wulkaniczną?

Zapanowało milczenie. Dopiero po dłuższej chwili przerwał je geofizyk z Mombasy.

— Pozwólcie, że wrócę do sprawy tej tzw. grupy Zoe. Jeśli część jej człon­ków przebywała na Nokcie, inni zaś na Sel, a jednak zajmowali podobne sta­nowiska, musieli być chyba w radiowym kontakcie?

— Niekoniecznie. Cała sprawa wybuchła dopiero po owym tajemniczym odkryciu, o którym zresztą nic konkretnego nie wiemy, podobnie jak o wypadku Zoe. Wzmianka o „kolegium szefów" i rezygnacji Sheeldhorn pozwala przy­puszczać, że ekipa z Nokty wróciła do bazy i tam dopiero doszło do otwartego konfliktu. Dlaczego jednak Mary zrezygnowała ze stanowiska, nie wiadomo. Może jako odpowiedzialna za wypadek Zoe?

— A więc twoim zdaniem... — rozpoczęła krakowska historyczka i urwała. Znów pochyliła się nad swym pulpitem, potem nagle wstała z fotela i patrząc jakoś dziwnie na Rem powiedziała: — Mówisz, że Mary Sheeldhorn nie pa­suje do grupy Zoe. Otóż mylisz się! W czasie, gdyśmy słuchali twego spra­wozdania, na moje polecenie ABI dostarczył mi danych dotyczących rodziców Mary. Rzeczywiście urodziła się ona na Ziemi, ale... w cztery miesiące po powro­cie jej rodziców z bazy naukowej na Arielu, księżycu Urana, gdzie przebywali blisko.dwa lata.

Cześć l
Skok przez czas i przestrzeń

CO TO BYŁO?
(Ze wspomnień Nyma Engelsterna)

Układ Słoneczny, 20 stycznia 2404 r.

Dobrze zapamiętałem ten dzień. Od siedemnastu godzin tkwiłem labdżetem w przerwie Cassiniego, niedaleko zewnętrznej krawędzi pierścienia B[3]. Wokół — niby iskry o różnej barwie i mocy, rozniecone pośród czarnej, nigdzie nie kończącej się przestrzeni — świeciły równym blaskiem roje gwiazd.

Pośród tych gwiezdnych ogników biegła perłowa obręcz pierścieni Saturna, spięta żółtawą tarczą tej planety. Dążąc na spotkanie planetarnemu olbrzy­mowi, obręcz pozornie rosła, potem, zakrywszy szerokim pasem jego równik, znów zwężała się do cienkiej kreski, rozcinając niebo na dwie półkule.

Poza przezroczystą ścianą labdżeta rozciągał się ogromny, jasny pierścień, złożony przeważnie z brył lodowych. Kryształy lodu skrzyły się i migotały, rzucając postrzępione cienie na sąsiednie bloki.

Słońce świeciło po przeciwnej stronie, ukośnie do wąskiej, jasnej pręgi pierścienia zewnętrznego. Jego tarcza o średnicy prawie dziesięciokrotnie mniejszej niż oglądana z Ziemi, kłuła w oczy jaskrawym żółtym blaskiem. ,

Przysłoniłem dłonią czoło. Na prawo od Słońca, tuż przy pierścieniu ze­wnętrznym, lśniła seledynowa obrączka atmosfery Tytana. Na lewo, obok Ja-petusa, świecącego właśnie lustrzanym odbiciem Słońca, rysowała się w dali pasem setek brył rozrzuconych po niebie krawędź pierścienia B.

Moje palce przebiegły po przyciskach. Począłem obracać powoli dużą czarną gałkę synchronizatora.

W tej samej chwili, wśród bladych brył pierścienia, błyskających odbitym światłem słonecznym na tle czarnego nieba, rozpaliła się jaskrawym poma­rańczowym blaskiem gwiazda. Za każdym ruchem mojej ręki stawała się coraz jaśniejsza, coraz bardziej żółta, to znów, gdy obracałem pokrętło w przeciwnym kierunku, bladła i czerwieniała.

To była moja gwiazda, której żaden astronom nie potrafiłby nazwać ani imieniem, ani numerem katalogowym. Zawsze, gdy ją „zapalałem", przypomi­nała mi się stara, zasłyszana kiedyś bajka: Istota półboska — Anioł — zapala gwiazdy na niebie. Jedną po drugiej. Każde rozbłyśnięcie na firmamencie niebieskim zwiastuje narodziny człowieka na Ziemi, wraz z nadzieją, a może i obietnicą lepszych losów. Ale zawsze, nieuchronnie przychodzi taki czas, że Anioł gasi te gwiazdy dmuchnięciem. Kolejno, jedną po drugiej. Skoro zaś gaśnie gwiazda — gaśnie również życie człowieka, który do niej należał, a wraz z nim gasną również wszystkie gwiezdne obietnice...

Oderwałem wzrok od mojej „gwiazdy", aby rozejrzeć się dokoła. Znałem ten obraz dobrze, a mimo to chłonąłem chciwie niezwykłe widoki. Tak patrzy człowiek na miejsca, z którymi związał cząstkę swojego serca — wtedy, gdy je opuszcza na długo, może na zawsze...

Byłem rzeczywiście w podobnej sytuacji. Przed kilku laty opracowaliśmy wspólnie — ja i trzech kolegów fizyków — nową metodę sterowania emisją jądrową ciał klasy H, opartą na rezonansie rotacyjnym Perkona. Prace zespołu miały doniosłe znaczenie praktyczne, gdyż wiązały się z problemem przekazy­wania energii z jednych ciał niebieskich na inne.

Teoretyczne'wyliczenia'1 doświadczenia laboratoryjne wymagały sprawdzenia w skali kosmicznej. Jako teren najbardziej odpowiedni do tego wybraliśmy pierścienie Saturna. Tu można było eksperymentować na bryłach gęsto skupionych, o niejednakowym składzie chemicznym i różnej wielkości.

Przeprowadziliśmy szereg udanych doświadczeń, ale do zakończenia prac było jeszcze daleko. Tymczasem moje osobiste plany skomplikowały się bardzo. Miałem wejść w skład załogi pionierskiej wyprawy międzygwiezdnej i nie dopuszczałem nawet myśli o zrezygnowaniu z tego zaszczytnego wyróżnienia. Tę serię doświadczeń chciałem jednak zakończyć osobiście i przekazać kolegom wyniki już względnie zamkniętego etapu badań. Postanowiłem więc pozostać w układzie księżyców Saturna tak długo, jak to będzie możliwe, i dołączyć do wyprawy już po starcie Astrobolidu, w okresie wstępnego sprawdzania wszystkich urządzeń statku międzygwiezdnego.

Teraz ten okres intensywnego wysiłku, a nawet — można rzec — wyścigu z czasem, miałem już poza sobą. Właśnie kazałem zawiadomić Astrobolid, że pojutrze, gdy tylko RD-18 przyleci na Tetydę[4], wyruszę w pościg za statkiem. Według ostatniego komunikatu znajdował się on już w odległości ponad pięciu miliardów kilometrów od Słońca, oddalając się od niego lotem beznapędowym z prędkością 2000 km/s.

Właściwie mogłem już wrócić na Tetydę i trochę odpocząć przed podróżą, ale ciągle zwlekałem. Pragnąłem jeszcze choć raz ujrzeć moją „gwiazdę". Znów sięgnąłem do tablicy rozdzielczej. Począłem ostrożnie manipulować gałką i gu­zikami, śledząc każdą zmianę na licznikach i ekranach.

Założywszy okulary ochronne, spojrzałem raz i drugi na swoją „gwiazdę" i zdumiałem się. Czyżby szkła okularów lub szyby rakiety pokryła rosa? To było niemożliwe.

A jednak... Wyraźnie rzucał się w oczy mglisty, przezroczysty pierścień, przypominający z przyrody Ziemi zjawisko halo — barwny krąg świetlny, czasami otaczający Księżyc.

Uświadomiłem sobie naraz zadziwiający fakt, że ów tajemniczy pierścień nie otaczał „gwiazdy", ale błyszczał z boku, oświetlony jej promieniami.

Zjawisko nie pozostawało w bezruchu. Wydawało mi się, że pulsuje ono szybko, zmieniając rozmiary. Nagle pierścień wykonał obrót o 180 stopni i przerodził się w tarczę złożoną z kół współśrodkowych. Coś zapamiętale błyskało w jej centrum.

Jednocześnie poczułem lekki zawrót głowy.

Nieprzyjemne uczucie potęgowało się. Gwiaździste niebo parokrotnie prze­koziołkowało przed moimi oczami. Nigdy w życiu nie przeżywałem takiego stanu. Czyżby przemęczenie? Chyba nie. Ostatnio, mimo intensywnej pracy, czułem się doskonale.

Usiłowałem za wszelką cenę zachować spokój, lecz przychodziło mi to z trud­nością. Tępy ból pod czaszką zwiększał nastrój zdenerwowania. Czułem się coraz bardziej nieswojo.

Z wysiłkiem skupiłem myśli i zacząłem powoli, równomiernie zwiększać tempo rozpadu jądrowego eksperymentalnej bryły. Jasność „gwiazdy" rosła, a wraz z nią stawał się coraz wyraźniejszy ów owalny, zagadkowy twór. Stara­łem się oświetlić go jeszcze silniej. Naraz uczułem lodowaty dreszcz. Ujrzałem wyraźnie, jak wpółprzezroczysta tarcza, złożona z ruchliwych kręgów, faluje, kurczy się, to znów olbrzymieje, aż wreszcie poczyna pędzić wprost na mnie. Wewnątrz jasnego pierścienia ujrzałem gigantycznych rozmiarów rakietę — swojego labdżeta — jakby odbitą w powiększającym lustrze. Zjawisko przybli­żało się w zawrotnym tempie; miałem uczucie, że jeszcze parę sekund, a nie­uchronnie nastąpi zderzenie. Zderzenie z niewiadomym...

Uczułem nowy, jeszcze gwałtowniejszy zawrót głowy... Byłem bliski omdlenia. Ostatnim przebłyskiem przytomności zerwałem plombę bezpieczeństwa. Odruchowo zamknąłem oczy.

Poprzez szkła ochronne i zaciśnięte powieki przedarł się wszechpotężny błysk. Jakby sto słońc zapłonęło na niebie.

Odczułem wyraźną ulgę. Wydało mi się, że zdjęto ciężar przygniatający moją głowę. Wtedy uświadomiłem sobie, że spowodowałem eksplozję jądrową, nie oddaliwszy się na bezpieczną odległość. Zdjąłem okulary ochronne i spoj­rzałem na tablicę kontrolną. Istotnie, otrzymałem zbyt dużą dawkę promie­niowania i trzeba było zażyć odpowiedni preparat.

Czym jednak było to, co widziałem? Ogarnęły mnie wątpliwości. Czy za­gadkowe zjawisko nie było halucynacją? Niestety, jako jedyny ślad niedawnego wydarzenia pozostała tylko rozległa wyrwa w pierścieniu Saturna, przeci­nana raz po raz przez bryły lodowe, wytrącone eksplozją ze swych orbit.

Może zapis coś wyjaśni — pomyślałem, przystępując natychmiast do badania taśmy. Niestety, kamera była nastawiona wyłącznie na „gwiazdę".

Zważywszy, że za dwa dni wyruszę w drogę poza Układ Słoneczny i że nie będzie mnie tu przez blisko trzysta lat — wiedziałem już, że nie mam żadnych możliwości rozwiązania zagadki.

— Nym! Przybądź do centrali dalekiego zasięgu natychmiast po wylądo­waniu!

Na ekranie widniała znajoma twarz dyżurnego łączności.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin