Joan Wolf - Opiekun.rtf

(653 KB) Pobierz

 

1

Mój Boże, mój Boże, on czyta testament Geralda.

Czułam się tak, jakby ktoś niespodziewanie wymierzył mi ogłuszający cios w głowę.

Patrzyłam na prawnika stojącego przed ciasno stłoczoną rodziną i konwulsyjnie zaciskałam splecione na kolanach dłonie.

Mój Boże, on czyta testament Geralda, pomyślałam jeszcze raz.

Dopiero teraz dotarł do mnie ten bolesny fakt.

Chyba po raz pierwszy naprawdę zrozumiałam, że mój mąż nie żyje.

- Dobrze się czujesz, kochanie? - Tuż obok mnie zabrzmiał cicho niski głos.

Mocno zacisnęłam usta i skinęłam głową. Wuj Adam lekko poklepał mnie po zaciśniętych dłoniach i znów zwrócił uwagę na pana MacAlIistera. Suchy, beznamiętny, prawniczy wywód trwał nadal:

- "Jeśli mój syn, Giles Marcus Edward Francis Grandville, obejmie w posiadanie jakąkolwiek część mojego majątku, zanim ukończy dwudziesty pierwszy rok życia, zostanie dla niego ustanowiony oddzielny fundusz powierniczy, którym będzie zarządzał wyznaczony w tym dokumencie opiekun, na następujących warun¬kach i dla następujących celów".

Jako że Giles miał dopiero cztery lata, nie zaskoczyło mnie, że jego majątek zostanie oddany w zarząd powierniczy.

Giles był teraz hrabią Weston. Gerald nie żył. Wzięłam głęboki, urywany oddech i wbiłam wzrok we wspaniale rzeźbione, maho¬niowe obramowanie kominka, które wyrastało za długą, wąską głową pana MacAlIistera.

Nie sądziłam, że tak emocjonalnie zareaguję na odczytanie testamentu i byłam tym faktem ogromnie poruszona.

Przez ostatnie kilka dni czułam się tak, jakbym przeżywała koszmar.

Po śmierci Geralda służba przybrała dom czernią, a ciało mojego męża zostało wystawione na dwadzieścia cztery godziny w głównej sali. Przez cały dzień sąsiedzi i dzierżawcy przesuwali się przed trumną. Wczoraj setki żałobników w czerni utworzyły długi pogrzebowy kondukt, który przeszedł od domu do kościoła. Giles był przy moim boku podczas całego nabożeństwa, a jego mała rączka mocno trzymała moją dłoń, kiedy pastor odmawiał modlitwy nad trumną. Potem spuszczono ją do krypty, gdzie spoczywało już sześciu hrabiów Weston.

Giles bardzo mi pomógł. To dla niego starałam się zachować spokój.

Ale dzisiaj go tutaj nie było. Nie było też setek obserwujących mnie oczu, a pan MacAllister odczytywał testament Geralda. Wciągnęłam głęboko powietrze, zwróciłam wzrok na twarz pana MacAJistera i starałam się skupić uwagę.

Wciąż czytał fragment dotyczący zarządu powierniczego.

- "Wyznaczony tu opiekun będzie miał prawo zarządzać powierzonym mu majątkiem, sprzedać go w drodze sprzedaży publicznej lub prywatnej, wydzierżawić na ustalonych przez siebie warunkach lub dysponować nim w inny sposób bez przyzwolenia jakiegokolwiek sądu, może też dokony'!'Vać inwestycji i reinwes¬tycji ... "

Trudno mi było uwierzyć, że mój mały synek jest teraz hrabią Weston.

Atmosfera w pokoju nieznacznie się zmieniła. Wyczułam lekkie poruszenie, jak wtedy, gdy słuchacze skupiają baczniejsza uwagę na mówcy. To sprawiło, że znów przeniosłam wzrok na MacAllis¬tera i zdałam sobie sprawę, że za chwilę poda imię opiekuna Gilesa.

Pan MacAllister zauważył dramatyczne napIęcIe chwili i na moment zamilkł. Zerknął znad długiego prawniczego dokumentu i zatoczył wzrokiem półokrąg po twarzach osób zgromadzonych przed nim w bibliotece Weston Hall.

Nie było nas wiele. Siedziałam w środku, między wujem Adamem i jego żoną, Fanny, z jednej strony a moją matką z drugiej. Za matką usadowił się wuj Geralda, Francis Putnam, a obok zaś jego kuzyn, Jack Grandville. Reszta rodziny Grandville'ów wróciła do swoich domów zaraz po pogrzebie.

Pan MacAllister znów spojrzał pa testament Geralda i zaczął czytać wolno i wyraźnie:

- "Niniejszym ustanawiam mojego brata Stephena Anthony'ego Francisa GrandviIIe'a zarządcą majątku i opiekunem mojego syna, Gilesa Marcusa Edwarda Francisa. Wyznaczam go także na wyko¬nawcę mojej ostatniej woli ... "

MacAllister czytał dalej, ale więcej nie usłyszeliśmy.

- Stephen! - Okrzyk Jacka całkowicie zagłuszył nosowy, monotonny głos pana MacAllistera. - Ależ to niemożliwe!

Pan MacAllister opuścił dokument i spojrzał na Jacka sponad szkieł okularów.

- Zapewniam pana, panie Grandville, że hrabia bez wątpienia wyznaczył opiekunem swojego brata, Stephena. To ja sporządziłem jego testament, więc wiem najlepiej.

Dał się słyszeć wyraźny, chłodny głos mamy.

- Stephen jest na Jamajce - oznajmiła. - Przebywa tam od pięciu lat. Nie może odgrywać roli opiekuna Gilesa z drugiego końca świata. Będzie pan musiał wyznaczyć kogoś innego, panie MacAllister. Nie mam pojęcia, co Gerald sobie wyobrażał, kiedy wybierał Stephena.

MacAllister odpowiedział jej spokojnie, jakby nie zdawał sobie sprawy, że wrzuca między nas beczkę zapalonego prochu.

- Trzeba będzie wezwać pana Stephena Grandville'a do powrotu do domu, żeby mógł wypełnić swoje obowiązki. W rzeczy samej, pozwoliłem sobie zawiadomić go o treści ostatniej woli lorda Westona. - Pozwoliłeś sobie na zbyt wiele, MacAllister. - W głosie Jacka zabrzmiała tłumiona wściekłość. Jego przystojna twarz poczerwieniała z gniewu.

- Poinformować Stephena o śmierci brata powinien był ktoś z rodziny .. - Chociaż raz moja matka zgodziła się z Jackiem. Zawsze przywiązywała wielką wagę do przestrzegania odpowiednich form. - To niewłaściwe, żeby taką wiadomość przesyłał prawnik.

- Ja również napisałem Stephenowi o śmierci Geralda - wtrącił cicho wuj Francis. - Zapewne oba listy dotrą na Jamajkę tym samym statkiem.

- A jeśli odmówi powrotu? - zapytał Jack. - W końcu nadal mogą go aresztować za ten wybryk sprzed pięciu lat, prawda?

- Aresztowanie nigdy nie wchodziło w rachubę - chłodno oznajmił pan MacAllister. - Władzom wystarczyło zapewnienie jego ojca, że Stephen opuści kraj.

- Nie postawiono mu żadnych zarzutów - zgodził się wuj Adam.

- Stephen może w każdej chwili wrócić do Anglii, jeśli tylko zechce.

- Annabello, wiedziałaś, że Gerald wyznaczył Stephena? - zwróciła się do mnie matka.

- Nie, nie wiedziałam. - Spojrzałam na MacAllistera. - Kiedy ten testament został spisany?

- Wkrótce po narodzinach Gilesa, lady Weston - odparł łagodnie.

Zacisnęłam usta i starałam się, żeby na mojej twarzy nie odbiło się żadne uczucie. MacAllister próbował mnie pocieszyć: - Pan Stephen Grandville został prawnym opiekunem pani syna, ale zapewniam, że zawsze było intencją lorda Westona, żeby to pani zajmowała się synem.

Skinęłam głową.

- Nie rozumiem, dlaczego Gerald nie wyznaczył Adama - ode¬zwała się moja matka.

Wstałam.

- Ta dyskusja nie ma sensu. Gerald wyznaczył Stephena. Ale jestem pewna, że kiedy sporządzał testament, sądził, że dożyje do dnia pełnoletności syna. - Głos zdradziecko odmówił mi posłuszeństwa. - Idę na górę - zakończyłam.

- Annabello, pan MacAlIister nie skończył jeszcze czytać - za¬uważyła mama.

Nie odpowiedziałam. Po prostu wyszłam.

 

Psy czekały na mnie w holu i jak zwykle podążyły tuż za mną, kiedy udałam się na górę, do pokoi dziecinnych, znajdujących się na drugim piętrze. Najpierw zajrzałam do sali lekcyjnej i stwierdziłam, że jest pusta. Razem z psami minęłam pokój guwernantki i weszłam do pokoju zabaw. Tam znalazłam swojego syna i jego opiekunkę, pannę Eugenię Stedham _ siedzieli przy stole nad układanką w formie mapy. pozwoliłam mu dzisiaj wrócić do normalnego rozkładu zajęć w nadziei, że znany tryb życia po pięciu dniach żałoby pomoże dziecku uporać się ze smutkiem.

Kiedy tylko mnie zobaczył, zerwał się z miejsca.

_ Mama! - zawołał i rzucił mi się w ramiona. Psy ułożyły się na niebieskim dywaniku przed wygaszonym kominkiem.

Pogłaskałam syna po głowie, ciesząc się dotykiem jego mocnego, jędrnego ciałka, które przylgnęło do moich nóg, i jego buzi, wtulającej się w mój brzuch. Spojrzałam na guwernantkę.

_ Panno Stedham, po południu zabiorę Gilesa na spacer.

Mały odsunął się ode mnie i klasnął w ręce.

_ Spacer! Właśnie na to miałem największą ochotę! - Zjadłeś obiad? - zapytałam.

Skinął głową. Jego szarozielone oczy błyszczały z przejęcia na myśl o czekającym go spacerze.

- Zjadłem wszystko - odparł. ,Guwernantka wstała z miejsca.

_ Rzadko kiedy trzeba namawiać go do jedzenia - powiedziała.

Uśmiechnęłam się pierwszy raz tego dnia.

_ Niech panna Stedham ciepło cię ubierze - zwróciłam się do syna. - Świeci słońce, ale nadal jest raczej chłodno.

_ Na kiedy mam go przygotować, lady Weston? - zapytała guwernantka.

_ Natychmiast. - Zmierzwiłam gładko uczesane włosy syna. _ Przyjdź do mojej garderoby, kiedy będziesz gotowy. Ja też muszę się przebrać.

_ Dobrze, mamo. - Zwrócił się do panny Stedham. - Chodźmy, Eugenio!

Ruszyłam do wyjścia. Psy poderwały się i pobiegły za mną•

 

Marcowy dzień był słoneczny, ale wietrzny i chłodny. Giles podskakiwał obok mnie, zachwycony, że wreszcie wyszedł na dwór po ranku spędzonym na nauce pisania i liczenia. Wyszliśmy z domu południowymi drzwiami. Psy biegły przed nami, szaleńczo podskakując, zawracały i znów nas wyprzedzały. Ścieżka wiodła nas przez uporządkowaną część ogrodu, gdzie rosły niebieskie i różowe hiacynty, a na kilku wcześnie żakwitających drzewach widać było pączki.

Wąski strumień znaczył granicę tej części ogrodu. Oparliśmy się o poręcz drewnianego mostka i podziwialiśmy dzikie aksamitki, fiołki i rzeżuchę łąkową, które zdobiły brzegi strumyka. Poszliśmy dalej, miedzy dwoma ogrodzonymi paddockami, gdzie na świeżo zazielenionej trawie pasły się niektóre z moich folblutów. Przystanęliśmy, żeby przywitać się z końmi i poklepać je po szyjach, a potem ruszyliśmy dalej na zalesione zbocze, które było naszym celem.

W lesie również widać było wiosnę. Ptaki śpiewały, dostrzegłam też żonkile, barwinki, pierwiosnki i niebieskie przetaczniki, których barwę tak uwielbiam. Zakwitły już bazie na wierzbie, więc ze¬rwałam kilka gałązek dla panny Stedhilm.

Podobnie jak syn, cieszyłam się, że wyszliśmy z domu. Spędziłam ciągnący się bez końca tydzień przy łożu chorego Geralda, trzymając' go za rękę i bezsilnie słuchając jego oddechu, który przychodził mu z coraz większą trudnością. Potem odbył się pogrzeb.

Wciągnęłam rześkie, chłodne powietrze w zdrowe płuca i poczułam, że w moim ciele tętni życie. Spojrzałam na intensywnie niebieskie niebo, po którym jak żaglówki przemykały białe obłoki, i pomyślałam o tym, że Stephen wraca do domu.

- Mamo, gdzie jest teraz tata? - zapytał Giles.

Spojrzałam na syna. Policzki miał zaróżowione, spodnie na kolanach ubrudzone. Usiadłam na zwalonym pniu drzewa, nie zważając na to, że kraj spódnicy nurza się w błocie.

- Tata jest w niebie, kochanie - odparłam cicho.

- Ale przecież wczoraj zanieśliśmy go do krypty w kościele. Jak może być w niebie, kiedy jest w kościele?

- Dusza taty jest w niebie - wyjaśniłam: - Kiedy umieramy, dusza opuszcza nasze ciało i wraca do Boga. Tata już nie potrzebuje ciała, dlatego zostawił je w kościele.

Giles zmarszczył czoło.

_ Nie chciałem, żeby tata umarł.

Przyciągnęłam go do siebie. Zawsze lubił się do mnie przytulać i teraz też ukrył twarz na mojej piersi.

_ Wcale mi się nie podoba, że leży w kościele.

Łzy zakłuły mnie pod powiekami, więc zacisnęłam je mocno, żeby słone krople nie wypłynęły na poliCzki.

_ Mnie też się to nie podoba, ale tata poważnie zachorowat. Nic nie mogliśmy zrobić, żeby został z nami.

_ Ty nie umrzesz, prawda? - Jego głos tłumiły fałdy mojego ubrania.

_ Nie, kochanie, nie umrę. - Udało mi się wypowiedzieć te słowa wyraźnie i zdecydowanie.

Uniósł twarz z mojej piersi i spojrzał na mnie.

- Nigdy?

Na policzkach miał zdrowy rumieniec, ale w jego jasnych, szarozielonych oczach dojrzałam niepokój.

_ Wszyscy kiedyś umrzemy, Giles, ale ja to zrobię w bardzo dalekiej przyszłości. - Wciąż widziałam niepokój w jego spojrzeniu; więc dodałam: _ Nie wcześniej, niż dorośniesz i sam będziesz miał dzieci.

Nie mieściło mu się w głowie, że kiedykolwiek będzie dorosłym mężczyzną, ojcem rodziny, więc uspokoił się i jego oczy znów patrzyły spokojnie. Chciał się odsunąć, ale położyłam mu ręce na

ramionach i odwróciłam go twarzą do siebie.

_ Tata zostawił testament. Pan MacAllister odczytał go nam dzisiaj rano.

To go zaciekawiło.

_ Co to jest testament?

_ To ... to lista spraw, które tata polecił załatwić po swojejśmierci. Życzy sobie między innymi, żeby jego brat, a twój wuj, Stephen, wrócił do domu i w twóim imieniu opiekował się Weston.

_ Wuj Stephen? - zdziwił się Giles. - Nie znam wuja Stephena. Mieszka gdzieś daleko.

- Od pięciu lat przebywa na Jamajce, więc nigdy go nie poznałeś, ale tata nakazał mu wrócić do domu i zająć się Weston do czasu, kiedy będziesz wystarczająco duży, żeby robić to samodzielnie. Teraz ty jesteś hrabią, kochanie. Wiem, że trudno to zrozumieć, ale zająłeś miejsce taty.

Giles poważnie spojrzał mi w oczy.

- Wiem. Eugenia powiedziała, że jestem teraz lordem Weston.

- Tak, jesteś lordem Weston - zgodziłam się. - Jednak wuj

Stephen dopilnuje prowadzenia Weston Hall i farm, dopóki nie skończysz dwudziestu jeden lat. Ludzie będą się do ciebie zwracali "milordzie", ale jeszcze przez wiele lat nie będziesz musiał ponosić odpowiedzialności za posiadłość.

Giles zmarszczył brwi. .

- Ale przecież wuj Adam zajmuje się Weston Hall i farmami. Skinęłam głową.

- Wydaje mi się, że nadal będzie to robił.

- W takim razie, po co nam wuj Stephen? - zapytał mój syn.

- Tata wyznaczył go na twojego opiekuna.

Giles, tak czuły na moje nastroje jak kamerton na dźwięki, spojrzał na mnie uważnie.

- Nie lubisz wuja Stephena, mamo? Roześmiałam się i wstałam. Uściskałam syna.

- Oczywiście, że lubię. Ty też go polubisz. Jest bardzo miły. Ruszyliśmy z powrotem do domu.

- Lubi się bawić? - zapytał z ciekawością Giles.

Głęboko wciągnęłam powietrze. Czułam, że zbliża się ból głowy.

- Tak, lubi się bawić. - Kątem oka zauważyłam jakiś ruch.

- Spójrz, Giles - zawołałam z entuzjazmem. - To chyba zajączek.

- Gdzie? Gdzie? - dopytywał się. Tak jak miałam nadzieję, gładko udało mi się odwrócić jego uwagę od tematu wuja Stephena.

 

Kiedy jakieś czterdzieści minut później weszłam do swojej garderoby, zastałam tam mamę. Garderoba, połączona z sypialnią, którą kiedyś dzieliłam z Geraldem, była moim sanktuarium, ale nie udało mi się wytłumaczyć tego mojej mamie. Oczywiście, pokój ten należał do niej przez te wszystkie lata, kiedy była żoną ojca Geralda i chyba nadal jej się wydawało, że jest jej własnością.

Siedziała teraz przed kominkiem w obitym perkalem fotelu i popijała herbatę.

_ Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszystko tu zmieniłaś - powiedziała, jak za każdym razem, kiedy się tu zjawiała. - Kiedy ja tu mieszkałam, to wnętrze wyglądało bardzo elegancko. Teraz jest takie pospolite. - Jej doskonale prosty nos zmarszczył się, jakby dotarła do niego jakaś nieprzyjemna woń. - Kwiecisty perkal! - prychnęła z obrzydzeniem.

Kiedy ten pokój należał do mamy, meble były obite kremowym jedwabiem. Rzeczywiście, wyglądało to bardzo elegancko, ale zawsze się bałam, że siadając zniszczę obicia a psy stale brudziły błotem jedwabne draperie. Wolałam perkal.

Zielone oczy mamy spoczęły na mnie.

_ Doprawdy, Annabello ! - W jej głosie słychać było coraz głębsze obrzydzenie. - Jak możesz się pokazywać w tak okropnych strojach?

_ Zabrałam Gilesa na spacer - odparłam. Usiadłam na sofie, naprzeciw fotela mamy, wyciągnęłam nogi i spojrzałam na swoje zabłocone buty. - Oboje potrzebowaliśmy świeżego powietrza. Przeżyliśmy trudne chwile.

Z szacunku dla mojej żałoby mama powstrzymała się od komentarza na temat błota, niedbałej postawy oraz psów, które ułożyły się na plamie słońca pod oknem.

_ Biedny Gerald - stwierdziła. - Jak to się stało, że młody, silny mężczyzna zapadł na zapalenie płuc tak poważne, że aż śmiertelne?

W jej ustach zabrzmiało to tak, jakby Gerald był sam winien własnej śmierci.

_ Nie wiem, mamo - odparłam znużonym głosem. Ból głowy umiejscowił się teraz na stałe między oczami. - Lekarz mówił, że takie przypadki się zdarzają.

- A nie powinny.

Nie znalazłam odpowiedzi.

Przełknęła kolejny łyk herbaty. Cisza przedłużała się. Spojrzałam na matkę i po raz pierwszy zauważyłam kilka srebrnych pasm w jej pięknych, jasnozłotych włosach.

- Nie rozumiem, dlaczego Gerald wyznaczył Stephena na opiekuna Gilesa - odezwała się.

Znowu wbiłam wzrok w buty i odparłam starannie kontrolowanym, niedbałym tonem.

- Stephen to jego jedyny brat. Wydaje mi się to naturalne.

- Bzdura. Gerald i Stephen nigdy nie byli sobie bliscy.

Wzruszyłam ramionami i powiedziałam coś o więzach krwi. Mama w końcu przeszła do sedna.

- Czy ty masz coś wspólnego z tą decyzją Geralda? Uniosłam oczy i napotkałam jej wzrok.

- Nie, mamo. Nie mam.

Po chwili spojrzała w bok.

- Gerald chyba oszalał. Co Stephen wie o prowadzeniu takiej posiadłości jak Weston?

- Przez pięć lat zarządzał plantacją trzciny cukrowej na Jamajce

- zauważyłam. - Nie jest pozbawiony doświadczenia.

Matka spojrzała na mnie z politowaniem.

- Ojciec wysłał go tam, ponieważ plantacja była w tak złej kondycji finansowej, że nawet Stephen nie mógł jej bardziej zaszkodzić.

- 'Wiem od Geralda, że Stephen świetnie się spisał. W każdym razie plantacja nie zbankrutowała, jak całe mnóstwo innych w tam¬tych okolicach. - Słysząc własne słowa skrzywiłam się tak mocno jak Giles. Dlaczego broniłam Stephena? - Jakkolwiek jest - ciągnęłam chłodno - jestem pewna, że Stephen poprosi wuja Adama, żeby nadal zajmował się Weston, jak to robił do tej pory.

- Mam taką nadzieję. Stephen zawsze był taki niestały . Nie potrafił nawet wytrwać w szkole. Ciągle wdawał się w jakieś awantury.

Otworzyłam usta, ale zaraz je zamknęłam., Nie wpadnę w tę pułapkę i nie będę broniła Stephena przed moją matką.

- Jeśli on rzeczywiście wróci do kraju - ciągnęła - to nie będzie mógł mieszkać z tobą pod jednym dachem. - Patrzyłam na nią oniemiała ze zdziwienia.

_ Nie udawaj niewiniątka - warknęła. - Nie możecie mieszkać w jednym domu bez przyzwoitki.

Moje zaskoczenie przerodziło się w odrazę•

_ Mamo, Gerald jeszcze nie ostygł w grobie!

Matka uniosła brodę. Jest niewiary godnie piękną kobietą, ale całe jej piękno ogranicza się do powierzchowności. Nigdy jej nie lubiłam.

_ Chodzi mi tylko o twoją reputację - odrzekła.

Chyba jeszcze nigdy tak mnie nie rozzłościła. Wstałam.

_ Proszę cię, wyjdź - powiedziałam.

Zobaczyła moją minę i rozważnie doszła do wniosku, że pora na odwrót. Doszła do drzwi i tam zatrzymała się na moment. Spojrzała na mnie, wyraźnie nie chcąc rezygnować z ostatniego słowa.

_ Powinnaś być w czerni - wytknęła mi.

Zdecydowanie zamknęła za sobą drzwi, zostawiając mnie samą z bólem głowy.

 

2

Zwykle o tej porze, w marcu, kończyłabym właśnie sezon łowiecki i przygotowywałabym się do wyjazdu do Londynu, ale Gerald nie żył i nic nie było normalne. Znałam już to bolesne uczucie pustki i zagubienia, więc dużo czasu spędzałam z Gilesem. Powtarzałam sobie, że syn mnie potrzebuje, ale tak naprawdę to ja go potrzebowałam.

Miłe uczucie normalności wróciło do mnie wraz z wizytą pana Matthew Stanhope'a, szanowanego ziemianina i prezesa klubu myśliwskiego Sussex, który odwiedził mnie dwudziestego dziewiątego marca, dwa dni po oficjalnym zamknięciu sezonu łowieckiego. Spotkaliśmy się w niewielkim pokoju za schodami, zamienionym kilka lat temu na moje biuro. Zaproponowałam mu coś do picia. Poprosił o białe wino, ja wybrałam herbatę.

- Kilka dni temu zniszczono ogród Fentonów - oznajmił, sądowiąc się w starym, obitym aksamitem fotelu i jednym haustem wypił pół kieliszka wina. - Jakiś przeklęty głupiec, kuzyn Watsonów, pozwolił, żeby koń go poniósł.

Dbanie o dobre stosunki z okolicznymi farmerami należało do moich obowiązków.

- O, mój Boże - westchnęłam. Fenton był jednym z naszych dzierżawców i wiedziałam, jaki jest dumny ze swojego ogrodu. - Czy ktoś już mu powiedział, że klub naprawi szkody?

- Sam się z nim spotkałem - poinformował mnie pan Matthew.

- To go jednak nie uspokoiło. Jego żona zapytała mnie, co by było, gdyby w ogrodzie bawiło się dziecko. Twierdzi, że zostałoby stratowane.

Niestety, pani Fenton miała rację. Zirytowana odstawiłam filiżankę.

_ Jak, u diabła, temu człowiekowi udało się wjechać do ogrodu Pentonów? Polowanie odbywało się co najmniej trzy pola dalej!

_ Owszem, Annabello, owszem. Ale ten przeklęty głupiec dosiadał pożyczonego konia, bardzo narowistego folbluta. Nie potrafił go utrzymać. Koń poniósł go prosto do tego ogrodu.

Był równie oburzony jak ja. Pan Matthew ma ascetyczną twarz średniowiecznego uczonego, ale to typowy ziemianin i miłośnik koni, a w dodatku najlepszy łowczy, jakiego można sobie wymarzyć. Zna mnie, odkąd skończyłam osiem lat.

_ Nie przysłuży się to klubowi, jeśli okoliczni farmerzy poczują, że nie są bezpieczni nawet we własnym ogrodzie.

_ Wiem, wiem. - Mój gość dopił wino, nalał sobie następny kieliszek i przeszedł do głównego punktu swojej wizyty. - Mogłabyś odwiedzić Fentonów i wytłumaczyć im, że to był wypadek, który nigdy się nie powtórzy? - Chrząknął. - Ta prośba przychodzi mi z trudem w tak niefortunnym momencie. Wiem, że jesteś w żałobie. _ Jego szczupła, surowa twarz przybrała odpowiednio poważny wyraz. - Jednak Fentonowie to wasi dzierżawcy, a jeśli pani Fenton podburzy inne żony farmerów ...

- To klub Sussex będzie miał kłopoty - dokończyłam. Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.

Klub myśliwski był naszą wspólną pasją. Jak już wcześniej wspomniałam, przewodził mu pan Matthew i naszą sforę bardzo kosztownych psów myśliwskich trzymał u siebie, w Stanhope Manor. Koszt utrzymania takiej sfory jest olbrzymi, więc trudno było oczekiwać, że będzie ponosił wszystkie koszty. Dlatego właśnie nasz klub, jak wiele innych, utrzymywał się ze składek członkowskich.

Żeby należeć do klubu, trzeba było eo roku wpłacać pewną sumę pieniędzy. Członkowie mogli wprowadzać gości, ale ci, oczywiście, również musieli płacić. Potrzebowaliśmy pieniędzy na urządzanie polowań, ale zezłościliśmy się, kiedy wprowadzano do klubu jeźdźców, którzy nie potrafili zapanować nad swoimi wierzchowcami. W listopadzie, na początku sezonu, zdarzył się inny wypadek tego rodzaju: koń gościa kopnął psa. Myślałam, że pan Matthew dostanie na miejscu apopleksji.

- Oczywiście, porozmawiam z Fentonami - odparłam.

- Dziękuję, moja droga. Zapewniam cię, że bardzo ostro rozmówiłem się z Watsonem. Powiedziałem mu, że jeśli jeszcze raz dopuści do podobnego wybryku, nie będzie zapraszany na nasze polowania.

Skinęłam głową z aprobatą.

Zapadła cisza. Słońce akurat w tej chwili wyszło zza ciężkiej zasłony szarych chmur, która cały ranek zasnuwała niebo, i pokój się rozjaśnił, jakby nagle zapalono wszystkie lampy. Biuro zawsze należało wyłącznie do mnie i zwykle codziennie spędzałam trochę czasu pracując za wielkim biurkiem, stanowiącym główny mebel w tym pomieszczeniu. To tutaj księgowałam wydatki domowe i klubowe.

Uniosłam wzrok, jak to często robiłam, na wiszący na przeciwległej ścianie olejny obraz George'a Stubbsa. Przedstawiał konie pełnej krwi angielskiej na Newmarket Heath. Gerald podarował mi go na dwudzieste pierwsze urodziny i bardzo go lubiłam. Poczułam, że oczy zaczynają mnie piec.

- Jak sobie radzisz, Annabello? - zapytał pan Matthew. - Jak to znosi Giles?

Spróbowałam się uśmiechnąć.

- Wszyscy trzymamy się tak dobrze, jak to w tych okolicznoś¬ciach możliwe. To był wielki wstrząs. Jeszcze chyba w pełni do mnie nie dotarło, że Gerald odszedł.

Potrząsnął głową.

- Taki młody człowiek, tak pełen życia. Ile miał lat? Dwadzieścia dziewięć?

- Dwadzieścia osiem - odparłam.

- Ile razy polował dniem i nocą, przemakał do suchej nitki i nigdy z tego powodu nawet nie miał kataru? - zastanawiał się pan Matthew. - Jak to możliwe, że nabawił się zapalenia płuc w Londynie?

Ze zmęczeniem przetarłam oczy.

_ Nie wiem. To się po prostu stało.

_ Przepraszam, moja droga. Wybacz, że stary gaduła zamęcza cię takimi pytaniami. Wiesz jednak, że jeśli będziesz. ode mnie czegokolwiek potrzebować - czegokolwiek - wystarczy tylko poprosić.

Uśmiechnęłam się do niego szczerze.

_ Wiem i jestem za to wdzięczna. W takich okolicznościach przyjaciele są niezbędni.

Spojrzał na mnie z zastanowieniem.

_ Czy księżna nadal tu jest? - zapytał.

Miał na myśli księżnę Saye, czyli moją matkę. Dwa lata po śmierci szóstego hrabiego Weston, ojca Geralda, mama złowiła księcia Saye na swojego męża numer trzy. Uwielbiała, kiedy

zwracano się do niej "wasza miłość".

_ Wyjeżdża dzisiaj po południu. - Dobrze.

Uśmiechnęliśmy się do siebie z pełnym zrozumieniem.

_ Słyszałem od Adama, że zgodnie z testamentem twojego męża, opiekunem Gilesa został Stephen - zmienił temat pan

Matthew.

- Tak.

Skinął głową z aprobatą. Kiedyś Stephen uchronił jedną z jego

pokazowych suk przed rogami jelenia, więc dla pana Matthew brat mojego męża na zawsze miał pozostać bohaterem.

_ Dobrze pomyślane - stwierdził. - Adam to doskonały strzelec, ale trochę za stary, żeby się opiekować małym chłopcem, takim jak Giles. _ Przeczesał dłonią siwiejące czarne włosy i zapewnił mnie: _ Wiesz, zawsze wierzyłem, że za tą historią z przyłapaniem Stephena na przemycie kryło się coś więcej.

_ Być może - odparłam obojętnie. - To wszystko zdarzyło się pięć lat temu i sądzę, że teraz dla nikogo nie ma już żadnego znaczenia.

- Pewnie nie.

Postanowiłam zakończyć ten temat.

_ Czy to prawda, że Durham sprzedaje swoje psy? - zapytałam.

Pan Matthew zareagował z ożywieniem.

- Już je sprzedał. - Zrobił dramatyczną przerwę i dodał: - Za dwa tysiące gwinei.

- Co takiego?

Poważnie skinął głową, nalał sobie kolejny kieliszek wina i usadowił się wygodniej, żeby mi o tym opowiedzieć.

 

Następnego ranka wybrałam się z wizytą do Fentonów. Ich farma leżała w pobliżu wsi Weston, więc pojechałam do drogi jedną z szerokich, trawiastych alei do konnej jazdy, przecinających Weston Park. Przed świtem spadł deszcz i otaczający mnie las ociekał wodą. Powietrze miało świeży, czysty zapach, wygięta w łuk, wypielęgnowana szyja mojej kasztanki połyskiwała, a sprꬿysty chód świadczył o jej energii i dobrej kondycji. W taki poranek człowiek cieszy się, że żyje. Po prostu nie mogłam znieść więcej wspomnień o Geraldzie, więc lekko trąciłam Nimfę piętami i pogalopowałam do wiejskiej drogi.

Farma Fentonów wyglądała dostatnio. Stały tu dwie obszerne stodoły, wozownia, spichlerz i cWew. Gospodarstwo prezentowałoby się jeszcze lepiej, gdyby przylegający do domu niewielki kwa¬dratowy ogródek, pełen krzewów bukszpanu, nie sprawiał wrażenia ofiary jakiegoś szalonego ogrodnika. Obejrzałam go z grzbietu Nimfy, wyobrażając sobie, co tu się zdarzyło: koń wpadł z jednej strony, z impetem przegalopował przez mały trawnik i wypadł z drugiej strony, tratując krzewy.

Na myśl o dziecku bawiącym się w tej ogrodzonej przestrzeni i o morderczych, podkutych żelazem kopytach, krew zastygła mi w żyłach.

- Milady! - Pani Fenton stała w drzwiach domu, wycierając ręce w fartuch. Uśmiechnęłam się do niej, zeskoczyłam z siodła, przywiązałam Nimfę do bramy i weszłam do środka.

Susan Fenton, córka jednego z dzierżawców i żona innego, była ode mnie kilka lat starsza. Zaprosiła mnie do kuchni i zaczęła parzyć herbatę, a jej wyrazy smutku z powodu śmierci Geralda niewątpliwie brzmiały szczerze. Podziękowałam jej i przeszłyśmy z herbatą do małego, chłodnego saloniku, którego używano tylko dla gości. Susan postawiła dzbanek na rozkładanym stoliku i wskazała mi dębowe krzesło, którego twardość łagodziła wyszywana, niebiesko-biała poduszka.

Starannie ułożyłam fałdy mojej obszernej szarej spódnicy do konnej jazdy.

_ Przyjechałam, żeby przeprosić za zniszczenie ogródka - wyjaśniłam.

Jej ładna twarz, o cerze niczym płatek kwiatu jabłoni, przybrała surowy wyraz.

_ Wiem, że wynagrodzi mi pani stratę, więc nie to mnie martwi.

Mój Robby często sam się tam bawi. Przecież to bezpieczne, ogrodzone miejsce. - Upiła łyk herbaty. - Przynajmniej tak mi się wydawało.

_ Obejrzałam je z drogi. Koń przegalopował przez cały ogródek?

_ Tak. Z przerażenia mało nie stanęło mi serce. Doskonale ją rozumiałam.

_ Susan, to nie był żaden z członków klubu - zapewniłam ją.

_ Zrobił to jakiś głupiec, zaproszony gość, który nie potrafił zapanować nad koniem.

_ Nie ma dla mnie znaczenia, kto to był - odparła stanowczo.

_ ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin