Roberts Nora - W ogrodzie 02 - Czarna róża.rtf

(809 KB) Pobierz
Prolog

Nora Roberts

CZARNA RÓŻA

PROLOG

Memphis, Tennessee

Grudzień 1892

Ubrała się bardzo starannie, przywiązując wielką wagę do szczegółów wyglądu, czego nie robiła już od miesięcy. Jej pokojówka uciekła kilka tygodni temu, a Amelia nie miała dość woli ani siły, żeby zatrudnić następną. Spędziła więc ponad godzinę ze szczypcami do anglezów w ręku, cierpliwie zwijając i upinając świeżo umyte włosy - jak to czyniła, zanim została luksusową metresą. Straciły wiele ze swojego złocistego blasku w czasie tych długich, pełnych rozpaczy jesiennych miesięcy, ale ona wiedziała, które olejki i eliksiry zastosować, żeby przywrócić swoim lokom urodę, jakich użyć barwiczek, by nadać policzkom i ustom żywy kolor.

Znała wszystkie sztuczki i tajniki tego zawodu. Jakże inaczej zdołałaby zwrócić na siebie uwagę mężczyzny pokroju Reginalda Harpera? Jakże inaczej udałoby się jej go uwieść i sprawić, by uczynił ją swoją utrzymanką?

Teraz ponownie odwoła się do wszystkich swoich sekretów, żeby zniewolić go raz jeszcze i nakłonić do energicznego działania w najważniejszej dla niej sprawie.

Przez te wszystkie miesiące nie odwiedził jej ani razu. Toteż w końcu zaczęła wysyłać mu liściki, w których błagała, żeby się pojawił. Reginald jednak uporczywie ją ignorował. Ignorował - po tym, kim dla niego była i co utraciła! Cóż jej w takim razie pozostało? Musiała słać kolejne prośby i to tym razem do domu - do majestatycznego, wspaniałego Harper House, w którym rezydowała blada żona Reginalda. I gdzie nigdy nie mogłaby postać stopa kochanki. Czyż nie dała mu wszystkiego, czego pragnął, wszystkiego, o co tylko poprosił? Przehandlowała własne ciało za luksusowy dom, służbę oraz rozliczne błyskotki, jak te wielkie perłowe kolczyki w kształcie łez, które właśnie wpinała w uszy.

Dla mężczyzny o fortunie Reginalda były to drobne, nic nieznaczące wydatki, ale Amelia nie oczekiwała niczego więcej. Liczyło się tylko to, co mężczyzna mógł jej ofiarować w wymiarze materialnym. On jednak niespodziewanie podarował jej o wiele więcej - choć dla nich obojga stało się to zaskoczeniem. Utrata tego daru była nie do zniesienia, przyprawiała o niewymowne cierpienie.

Czemu ani razu się nie pojawił, by ukoić jej ból? By razem z nią przeżywać żałobę?

Czy kiedykolwiek na cokolwiek się uskarżała? Czy kiedykolwiek nie przyjęła go do swojego łoża? Czy choć raz wypomniała inne utrzymanki? Oddała mu swoją urodę i młodość. A na dodatek, jak się wydawało, również zdrowie.

Czyżby po tym wszystkim zamierzał ją opuścić? Odwrócić się od matki swego dziecka i pozostawić ją na pastwę losu?

Powiedzieli jej, że dziecko urodziło się martwe. Że maleńka dziewczynka nie zdołała przetrwać w jej łonie.

Ale przecież... przecież...

Do ostatnich chwil czuła ruchy i zabawne kopnięcia maleństwa. Czuła, jak rośnie pod jej sercem. Jak wrasta w jej serce. Dziecko, którego z początku nie chciała, stało się jej światem. Jej życiem. I w końcu liczył się tylko rozwijający się w niej synek.

Synek, synek, myślała obsesyjnie, gdy niewprawnymi palcami zapinała guziki sukni. „Synek, synek” - szeptały bezgłośnie mocno ukarminowane usta.

Zaraz po porodzie słyszała jego kwilenie. Tego była absolutnie pewna. Do tej pory nawiedzał ją ów płacz, zazwyczaj w nocy, wzywający, by przyszła i utuliła swoje dziecko w ramionach.

Kiedy jednak biegła do pokoju dziecinnego i zaglądała do kołyski - zawsze była pusta. Równie pusta jak teraz jej łono.

Wszyscy wokół utrzymywali, że postradała zmysły. O, dobrze słyszała, co po kątach szeptała służba, doskonale widziała ich szczególne spojrzenia. Ale wcale nie popadła w szaleństwo.

Nie jestem obłąkana, nie jestem, powtarzała w duchu, nerwowo spacerując po sypialni, którą swego czasu uważała za pałac zmysłowości. Teraz natomiast rzadko zmieniano tu pościel, zasłony zaś zawsze pozostawały zaciągnięte, gdyż Amelia chciała się odciąć od widoku miasta. Poginęło też wiele cennych przedmiotów. Służący okazali się najzwyklejszymi złodziejami. Dobrze wiedziała, że wszyscy są wyjątkowymi szubrawcami. A do tego szpiegami i zdrajcami.

Wciąż ją obserwowali i przyciszonymi głosami szeptali coś między sobą, knując intrygi.

Pewnej nocy zamordują ją we własnym łóżku. Pewnej, już nieodległej nocy.

Strach przed gwałtowną śmiercią nie pozwalał jej zasnąć. Nie pozwalał zmrużyć oka rozpaczliwy płacz synka rozbrzmiewający w głowie. Przywoływał, prosił, by się zjawiła.

Kiedy ogarniał ją najgorszy lęk, przypominała sobie, że przecież całkiem niedawno poszła do królowej wudu. Udała się tam po ochronę i wiedzę. Zapłaciła bransoletką z rubinów, którą swego czasu dostała od Reginalda. Kamienie wyglądały jak krwawiące sercu otoczone wianuszkami lodowato połyskujących brylantów.

Za tę cenę dostała dwa potężne afrykańskie amulety: jeden trzymała pod poduszką, a drugi nosiła na sercu w jedwabnym woreczku. Dzięki ich mocy i kilku zaklęciom miała nadzieję odzyskać dziecko, ale jak do tej pory czary zawodziły.

Nie miała jednak wątpliwości, że jej synek żyje. O tym zapewniła ją królowa wudu, a ta wiedza była warta tysiąca rubinów.

Skoro jej skarb żył, musiała go odzyskać. Sprowadzić tu, do tego domu, gdzie było jego miejsce.

Reginald zaś musi jej pomóc w poszukiwaniach, zapłacić każdy ewentualny okup.

Spokojnie, spokojnie, napominała się w duchu, gdy poczuła, że w gardle gotuje jej się krzyk. Reginald uwierzy jej tylko wtedy, gdy będzie opanowana. I gdy Amelia zachwyci go swoją urodą.

Piękność zniewala mężczyzn. Powabem i nieskazitelnością rysów kobieta zawsze zdoła usidlić mężczyznę.

Amelia zerknęła w lustro i ujrzała dokładnie to, co chciała zobaczyć: urok, zmysłowość, wdzięk. Nie zauważyła, że jej blada cera nabrała chorobliwego żółtego odcienia, a szkarłatna suknia zwisa smętnie na piersiach i jest za luźna w okolicy bioder. W rzeczywistości odbicie ukazywało splatane włosy, błyszczące gorączką oczy i zbyt mocno uróżowane policzki, ale Amelia miała jedynie przed oczami swój obraz sprzed wielu miesięcy.

Kobiety pięknej, tryskającej młodzieńczą energią, przebiegłej i rozpalającej żądzę.

Zeszła na dół, by tam czekać na kochanka. Jednocześnie cały czas nuciła pod nosem:

„Błękitna lawenda, fa-la-la. Lawenda zielona...”.

W salonie paliły się wszystkie gazowe kinkiety i kandelabry, w kominku płonął ogień. A więc służba postanowiła się postarać, pomyślała Amelia. Wiedzieli, że przychodzi pan i władca, że to on ściska w dłoniach rzemyki sakiewki.

Nic im to jednak nie pomoże. Amelia powie Reginaldowi, że ma odprawić wszystkich - co do jednego - a na ich miejsce zatrudnić nowych ludzi.

Chciała również, by zaangażował nianię do jej synka - do Jamesa - gdy wreszcie zostanie jej zwrócony. Najlepiej jakąś irlandzką dziewczynę. Były zazwyczaj pogodne. A Amelia pragnęła, by chłopczyk miał przy sobie tylko radosne twarze.

Z utęsknieniem spojrzała na butelkę whisky stojącą na kredensie, nalała sobie jednak kieliszek wina.

Wraz z upływem długich minut nerwy zaczęły ją zawodzić. Nalała więc sobie kolejną porcję trunku, potem jeszcze następną. A gdy ujrzała powóz zatrzymujący się przed domem, natychmiast zapomniała, że ma być opanowana i zrównoważona, i pobiegła do drzwi.

- Reginaldzie! Reginaldzie! Rozpacz i desperacja wydostały się nagle na powierzchnie jak kłębowisko wijących się węży. Amelia rzuciła się w objęcia kochanka.

- Panuj nad sobą, Amelio. Zacisnął ręce na jej kościstych ramionach i siłą wepchnął Ją do wnętrza domu. - Pomyśl tylko, co powiedzą sąsiedzi? Szybko zatrzasnął drzwi i lodowatym spojrzeniem dał do zrozumienia przyczajonemu w pobliżu służącemu, że ma zabrać kapelusz i laskę.

- Nic mnie to nie obchodzi! Och, czemu nie przyszedłeś wcześniej? Tak bardzo cię potrzebowałam. Z pewnością nie dostałeś moich listów? Ci służący - wszyscy bez wyjątku - są kłamcami i zdrajcami. Na pewno nie wysyłali moich wiadomości. Jestem więźniem we własnym domu!

- Nie bądź śmieszna. - Przez twarz Reginalda przebiegł cień odrazy. Uchylił się od kolejnego uścisku Amelii. - Poza tym raz na zawsze ustaliliśmy, że nigdy nie będziesz, w takiej czy innej formie, nagabywać mnie w moim domu.

- Nie przychodziłeś. Czułam się samotna, więc...

- Byłem bardzo zajęty. Ale dość o tym. Chodźmy. Powinnaś usiąść i nieco ochłonąć. Kiedy przechodzili do salonu, wciąż kurczowo trzymała go za ramię.

- Reginaldzie... Dziecko... Moje maleństwo...

- Tak, tak. - Wyplątał ramię z uścisku i stanowczo pchnął Amelię w stronę fotela. -To doprawdy wyjątkowo niefortunne zrządzenie losu. - Podszedł do kredensu i nalał sobie szklaneczkę whisky. - Lekarz powiedział mi, że nic nie można było zrobić, a ty potrzebujesz wypoczynku i spokoju. Oznajmił, że jesteś niezdrowa.

- To kłamstwa. Wierutne kłamstwa. Odwrócił się w jej stronę i powiódł wzrokiem po bladej twarzy i dużo za luźnej sukni.

- Sam widzę, że nie czujesz się dobrze, Amelio. Myślę, że w obecnej sytuacji najlepiej zrobiłoby ci morskie powietrze. - Oparł się o półkę kominka i rozciągnął usta w zimnym, bezdusznym uśmiechu. - Co byś powiedziała na podróż za ocean? Jestem przekonany, że to ukoiłoby twoje nerwy i przywróciło ci siły.

- Jedyne, czego chcę, to odzyskać moje dziecko. Niczego innego mi nie potrzeba.

- Twoje dziecko odeszło.

- Nie, nie, nie! - Poderwała się z fotela i kurczowo chwyciła za klapę jego surduta. - Moje dziecko zostało porwane, Reginaldzie. Ukradli mi go, ale on żyje. Nasz syn nie umarł. To sprawka tego doktora i położnej. To oni uknuli intrygę, zaplanowali porwanie. Teraz już to wiem, wszystko w końcu pojęłam. Musisz iść na policję, Reginaldzie. Ciebie wysłuchają. A potem musisz zapłacić każdy okup, jakiego zażądają porywacze.

- To czyste szaleństwo, Amelio. - Oderwał jej dłoń od klapy surduta, po czym zaczął starannie wygładzać zgnieciony materiał. - W żadnym razie nie zamierzam mieszać do tej sprawy policji.

- W takim razie ja to zrobię. Jutro z samego rana zawiadomię władze. Lodowaty uśmiech zniknął z twarzy Reginalda, a jego twarz zastygła w kamienną maskę gniewu.

- Nic zrobisz nic podobnego, Wybierzesz się w podroż do Ku ropy i dostaniesz dziesięć tysięcy na urządzenie się w Anglii. To będzie dla ciebie mój pożegnalny podarunek.

- Pożegnalny? - Zacisnęła kurczowo dłoń na poręczy i bezwładnie opadła na fotel. - Zamierzasz... zamierzasz mnie teraz porzucić?

- Między nami wszystko skończone. Zadbam o twoje bezpieczeństwo materialne i wierzę, że podróż morska przywróci ci zdrowie. W Londynie szybko znajdziesz nowego opiekuna.

- Jakże mogłabym wyjechać do Londynu, kiedy mój syn...

- Pojedziesz tam - przerwał jej bezceremonialnie, po czym pociągnął spory łyk whisky. - Albo zostaniesz bez grosza. I pamiętaj, że nie masz żadnego syna. Nie masz i nie będziesz miała niczego ponad to, co ci podaruję. Dom i rzeczy, które się w nim znajdują - łącznie z biżuterią i tym, co nosisz na grzbiecie - należą do mnie, i tylko do mnie. Radzę, byś dobrze zapamiętała, że w każdej chwili mogę ci wszystko odebrać.

- Odebrać... - Kątem oka pochwyciła szczególny wyraz jego twarzy i wówczas przez pokłady rozpaczy dotarła do niej przerażająca prawda. - Chcesz się mnie pozbyć, bo... to ty. To ty zabrałeś moje dziecko! Dokończył drinka i spojrzał na nią przeciągle, po czym odstawił szklankę na półkę kominka.

- Czy doprawdy przypuszczałaś, że pozwoliłbym, aby kobieta twojego pokroju wychowywała mojego syna?

- To mój syn! - Poderwała się z fotela z palcami wygiętymi niczym szpony. Otrzeźwił ją siarczysty policzek. Przez te dwa lata, w czasie których Reginald był jej kochankiem, nigdy jeszcze nie podniósł na nią ręki.

- Posłuchaj mnie i to posłuchaj uważnie. Nie dopuszczę, żeby mój syn był bękartem, owocem związku z najzwyklejszą ladacznicą. Będzie dorastał w Harper House jako mój prawowity potomek i dziedzic.

- Ale twoja żona...

- Zawsze robi to, co jej każę. I ty też tak postąpisz, Amelio.

- Pójdę na policję.

- I co im powiesz? Lekarz i położna, którzy odbierali poród, zeznają, że wydałaś na świat martwą dziewczynkę, inny zaś, wielce szacowny doktor zaświadczy, że moja żona urodziła zdrowego chłopca. Z twoją reputacją, Amelio, nie zdziałasz nic przeciwko mnie ani owym lekarzom. No i twoi służący przysięgną, że od dłuższego czasu zachowujesz się co najmniej dziwacznie.

- Jak możesz mi to robić?

- Potrzebuję syna. Czy doprawdy sądzisz, że wybierając cię na utrzymankę, kierowałem się jakimikolwiek uczuciami? Jesteś młoda i zdrowa -a w każdym razie byłaś. Za swoje usługi zostałaś sowicie wynagrodzona. Teraz też oferuję ci stosowną rekompensatę.

- Nie zdołasz mnie z nim rozdzielić. On jest mój!

- Nic nie jest twoje, o ile ja tak nie zdecyduję. Gdybyś tylko mogła, pozbyłabyś się go dawno temu. Zapamiętaj więc dobrze: nigdy się z nim nie zobaczysz, ani teraz, ani w przyszłości. Za trzy tygodnie wyruszysz w długi rejs. Na twoim koncie zostanie złożony depozyt w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Do owej chwili będę nadal regulował wszystkie rachunki. Na nic więcej nie możesz liczyć.

- Zabiję cię! - wykrzyknęła, gdy zaczął zbierać się do wyjścia. Po raz pierwszy tego dnia zdawał się szczerze rozbawiony.

- Jesteś żałosna. To zresztą typowe dla dziwek. Zapewniam cię jednak, Amelio, że jeżeli zbliżysz się do mnie czy kogokolwiek z mojej rodziny, postaram się, byś została aresztowana i zamknięta w domu dla obłąkanych. -Skinął na służącego, żeby podał mu kapelusz i laskę. - A wierz mi, owo miejsce nie przypadłoby ci do gustu. Amelia wyła i krzyczała, rwała włosy z głowy, szarpała na sobie ubranie i własne ciało, aż z głębokich zadrapań zaczęła płynąć krew.

A potem nagle jakby jej umysł się wyłączył. W podartej sukni ruszyła schodami na górę, nucąc pod nosem ulubioną kołysankę.

1

Harper House

Grudzień 2004

Świt, obietnica budzącego się dnia, był jej ulubioną porą na bieganie. Jogging traktowała jak każdą inną powinność i sumiennie wywiązywała się z niej trzy razy w tygodniu - Rosalind Harper bowiem nigdy nie uchylała się od żadnych obowiązków.

Biegała dla zdrowia. Kobieta, która niedawno obchodziła czterdzieste piąte urodziny, powinna dbać o kondycję. Rosalind uprawiała jogging, by mieć sporo fizycznej siły, bo właśnie siły potrzebowała i pragnęła najbardziej. Choć w grę także wchodziła próżność. Jej ciało nigdy już nie będzie takie jak wtedy, gdy miała dwadzieścia czy nawet trzydzieści lat, ale - na Boga - postanowiła, że będzie najlepsze, na jakie ją stać.

Nie miała męża ani kochanka, ale musiała dbać o swój wizerunek. Pochodziła z rodu Harperów, a Harperowie zawsze odznaczali się dumą.

Niemniej utrzymanie ciała w odpowiedniej formie było istną torturą.

Włożyła dres, by chronił ją przed chłodem świtu, i przez drzwi na taras wyszła z sypialni. Dom wciąż jeszcze był pogrążony we śnie - jej dom, niegdyś tak pusty, a teraz pełen ludzi, w którym rzadko można było liczyć na chwile kompletnej ciszy.

Przede wszystkim mieszkał tu David, jej przyszywany syn, zarządzający rezydencją. Zabawiał Roz, gdy akurat miała na to ochotę, i schodził jej z drogi, jeśli potrzebowała samotności.

Nikt nie umiał tak świetnie rozszyfrować jej nastrojów jak David.

Do tego Stella i jej dwóch słodkich synków. To był szczęśliwy dzień, uznała Rosalind, rozciągając na tarasie mięśnie przed biegiem, gdy zatrudniła Stellę, by zarządzała firmą.

Oczywiście Stella niedługo się wyprowadzi i zabierze ze sobą tych dwóch uroczych chłopaczków. Na szczęście, gdy zostanie żoną Logana - czyż nie stanowili wyjątkowo dobranej pary? - będą mieszkali zaledwie kilka kilometrów stąd.

Na razie z pewnością pozostanie Hayley, wnosząca do domu wiele młodzieńczej energii. To dzięki kolejnemu szczęśliwemu zrządzeniu losu i dalekim koligacjom rodzinnym ta dziewczyna, wówczas w szóstym miesiącu ciąży, wylądowała na progu Harper House. W Hayley Rosalind odnalazła córkę, za która zawsze w sekrecie tęskniła; a teraz na dodatek mogła pełnić funkcję babci wobec maleńkiej, najdroższej Lily.

Roz nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo czuła się samotna, dopóki te kobiety nie pojawiły się w jej życiu i nie wypełniły wielkiej pustki. Od czasu gdy jej dwaj synowie wyjechali z Memphis, dom zdawał się zbyt wielki i zbyt cichy. Niekiedy Rosalind ogarniało przerażenie na myśl, że pewnego dnia Harper - jej pierworodny, jej opoka - także wyniesie się z domku gościnnego stojącego zaledwie o rzut kamieniem od rezydencji.

Takie jednak było życie. Nikt nie wiedział lepiej od osoby zajmującej się uprawą roślin, że życie nie toleruje stagnacji. Bez naprzemiennych cykli nie byłoby wzrostu, rozkwitu i owoców.

Lekkim truchtem zbiegła po schodach, zachwycając się widokiem ukochanego ogrodu spowitego wilgotnym, zimowym oparem. Jakże pięknie wyglądał kobierzec czyśćców ze srebrzystymi liśćmi pokrytymi kropelkami rosy.

Jak bogato połyskiwały owoce - wciąż jeszcze niezjedzone przez ptaki - na krzewie czerwonolistnej aronii.

Roz energicznym krokiem skręciła za róg i znalazła się przed frontem domu, a potem ruszyła przez podjazd. Była wysoką, smukłą kobietą z krótko przystrzyżonymi, czarnymi włosami, a jej brązowozłociste oczy miały odcień najlepszej, długo leżakowanej whisky. Biegnąc, z przyjemnością wodziła wzrokiem po ukochanym ogrodzie - wysokich magnoliach, delikatnych dereniach i innych dekoracyjnych krzewach oraz powodzi bratków zasadzonych zaledwie parę tygodni temu.

W opinii Rosalind nie było żadnego ogrodu w zachodnim Tennessee, który mógłby urodą dorównać otoczeniu Harper House. Ani żadnego równie pięknego, wyrafinowanego w rysunku domu.

Na końcu podjazdu odwróciła się z przyzwyczajenia i truchtając w miejscu, spojrzała na swoją rezydencję wyłaniającą się z połyskującego perłowo oparu. Stała wyniosła, prezentując śmiałe połączenie stylu klasycystycznego i neogotyku, a ciepła żółć piaskowca pięknie harmonizowała z białymi trymowaniami wykuszy i zwieńczeń. Biegnące po obu stronach schody prowadziły do ciągnącego się przez całą szerokość pierwszego piętra balkonu, stanowiącego oryginalne zwieńczenie frontowego ganku.

Rosalind uwielbiała wysokie okna, koronkową drewnianą poręcz drugiego piętra, a także swobodną przestrzeń i dziedzictwo pokoleń uosabiane przez ten dom.

Pieczołowicie też dbała o spuściznę przodków od chwili, gdy zamieszkała tu po śmierci rodziców. To właśnie w Harper House wychowała swoich synów i rozpaczała po przedwczesnej śmierci pierwszego męża.

Pewnego dnia przekaże to wszystko Harperowi z pełnym przeświadczeniem - za co w duchu gorąco dziękowała Bogu - że jej chłopiec będzie dbał o rodzinne gniazdo z równą miłością jak ona.

Mogła godzinami patrzeć na ten dom z poczuciem dumy i radości, jeśli jednak miała przebiec zwykły dystans, czas było ruszać w drogę. Rosalind skierowała się na zachód, trzymając się blisko pobocza, mimo że o tej porze nie należało się spodziewać szczególnego ruchu.

Żeby oderwać myśli od monotonnej i męczącej aktywności fizycznej, zaczęła powtarzać w duchu listę zadań, jakie wyznaczyła sobie na dzisiejszy dzień.

Przede wszystkim musiała się zająć roślinami, które właśnie wykiełkowały - usunąć liścienie, sprawdzić wilgotność gleby. Niektóre z siewek z pewnością już się nadawały do pikowania.

Poza tym - jak właśnie sobie przypomniała - Stella prosiła o więcej amarylisów i innych roślin bulwiastych, a także poinsecji i świątecznych wieńców. Wieńcami z powodzeniem zajmie się Hayley - ta dziewczyna ma zdolności artystyczne i zręczne palce.

Poza tym całe jedno pole zajmowały bożonarodzeniowe drzewka oraz ostrokrzew. Na szczęście ten sektor można powierzyć Loganowi.

Powinna też koniecznie porozumieć się z Harperem - sprawdzić, czy szczepione przez niego specjalne świąteczne kaktusy są już gotowe do sprzedaży. Tym bardziej że kilka z nich Roz chciała wziąć do domu.

Rozmyślając o obowiązkach dnia, zbliżyła się do „Edenu” i jak zwykle ogarnęła ją pokusa, żeby zboczyć z drogi, skręcić w kamienną bramę i przebiec się samotnie po królestwie, które samodzielnie zbudowała od podstaw.

Stella już przygotowała świąteczną oprawę, pomyślała z zadowoleniem Roz - z zielonych, czerwonych, białych i różowych poinsecji ustawiła piękne kompozycje przed niewielkim domkiem z nisko zadaszonym gankiem, gdzie znajdowało się wejście do punktu sprzedaży detalicznej. Na drzwiach zawiesiła wieniec ozdobiony niewielkimi białymi lampkami, a po obu stronach ganku ustawiła doniczki z karłowatymi sosenkami również udekorowanymi skrzącymi się światełkami.

Do tego misy obsadzone białymi bratkami, srebrzystą szałwią i ostrokrzewem o błyszczących liściach dodatkowo wabiły klientów.

Roz ostatnim wysiłkiem woli oparła się pokusie i pobiegła przed siebie. Będzie musiała wykroić trochę czasu - jeśli nie dziś, to na pewno jeszcze w tym tygodniu - by dokonać świątecznych zakupów. Została zaproszona w kilka miejsc, sama też zamierzała wyprawić wielkie przyjęcie. Minęło już sporo lat od chwili, gdy po raz ostatni gościła w domu liczne towarzystwo.

W dużej mierze z powodu rozwodu. Nie miała ochoty na imprezy towarzyskie, gdy czuła się dotknięta, oszukana i upokorzona, że dała się wmanewrować w idiotyczny, na szczęście krótki, związek z kłamcą i łajdakiem.

Wreszcie jednak nadszedł czas, by wyrzucić przykre wspomnienia z pamięci - tak jak z życia wyrzuciła Bryce'a Clerka, swojego drugiego męża. Teraz zaś, gdy powrócił do Memphis, powinna tym bardziej się postarać, żeby prowadzić życie prywatne i towarzyskie tak, jak miała na to ochotę.

Gdy przebiegła ponad dwa kilometry - dystans znaczony starym, rozszczepionym przez błyskawicę drzewem hikorowym - zawróciła w stronę domu. Mgła pokryła wilgocią jej włosy i dres, ale mięśnie były przyjemnie rozgrzane i rozluźnione. Niech to szlag - musiała przyznać, że wszystko, co mówiono o wysiłku fizycznym, rzeczywiście się sprawdzało.

Między drzewami ujrzała łanię, już w zimowej szacie, czujnymi oczami obserwującą świat.

Jesteś cudowna, pomyślała lekko zdyszana Roz. Tylko, do cholery, trzymaj się z dala od mojego ogrodu. Zanotowała w duchu, że musi rozsypać na obrzeżach posiadłości więcej środka odstraszającego jelenie, zanim ta piękność wraz ze swoją kompanią zdecyduje się wpaść do Harper House na przekąskę.

Ledwo wbiegła na podjazd, usłyszała przytłumione kroki i ujrzała jakąś sylwetkę zmierzającą w jej stronę. Nawet mimo gęstej mgły nie miała trudności z rozpoznaniem kolejnego rannego ptaszka.

Przystanęła i truchtając w miejscu, uśmiechnęła się ciepło do syna.

- Postanowiłeś osobiście powitać świt?

- Zdecydowałem, że wstanę dość wcześnie, żeby się spotkać z tobą na trasie. -Przeciągnął dłonią po gęstych, ciemnych włosach. - Najpierw to obżarstwo w Święto Dziękczynienia, potem twoje urodziny - uznałem, że muszę zrzucić nadwyżkę przed Bożym Narodzeniem.

- Przecież nie przytyłeś ani grama. Co skądinąd działa na mnie przygnębiająco.

- Ale tak jakoś sflaczałem. - Przewrócił oczami, które były dokładnie w takim samym odcieniu jak jej, i wybuchnął śmiechem. - Poza tym muszę dorównać swojej mamie. Był do niej uderzająco podobny - wszyscy zwracali na to uwagę. Lecz kiedy się uśmiechał, na jego twarzy dostrzegało się również odbicie rysów ojca.

- Może dziś właśnie nadszedł ten dzień. Jak długo zamierzasz biegać?

- A ile ty przebiegłaś?

- Ponad cztery kilometry. Uśmiechnął się szeroko.

- W takim razie ja przebiegnę sześć - rzucił od niechcenia i poklepawszy matkę lekko po policzku, puścił się biegiem przed siebie.

Powinnam powiedzieć, że pięć, zachichotała pod nosem Roz i już spokojnym, rytmicznym marszem ruszyła w stronę rezydencji. Chwilę później skręciła za róg, kierując się ku tym samym tarasowym drzwiom, którymi wcześniej wybiegła.

Dom był pogrążony w głębokiej ciszy. Cudowny. Kojący. I nawiedzany przez tajemniczą zjawę.

Roz wzięła prysznic, po czym przebrała się w strój do pracy. I dopiero kiedy schodziła na parter centralnymi schodami, dzielącymi budynek na dwa skrzydła, usłyszała pierwsze odgłosy budzenia się domostwa do życia.

Chłopcy Stelli szykowali się do szkoły. Maleńka Lily energicznie domagała się nakarmienia. Co za piękne dźwięki. Ciepłe. Prawdziwie rodzinne. Jakże bardzo do niedawna odczuwała ich brak.

Kilka tygodni temu dom jeszcze intensywniej tętnił życiem, bo na Święto Dziękczynienia i urodziny Rosalind stawili się wszyscy chłopcy. Austin i Mason zjadą znowu na Boże Narodzenie. Dla matki dorosłych synów to i tak wielkie szczęście.

Bóg świadkiem, że gdy dorastali, wielokrotnie tęskniła do ciszy i samotności. Marzyła choćby o godzinie absolutnego spokoju, którą mogłaby poświęcić na coś równie ekstrawaganckiego jak wylegiwanie się w gorącej kąpieli.

Potem zaś miała aż zbyt dużo czasu dla siebie. Za wiele długich dni, nazna...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin